Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

czwartek, 20 października 2011

21.10.2011 - Piątek

Jeszcze kilka dni i będę już tutaj miesiąc! Aż mi trochę szkoda. Jakoś za szybko mi ten czas ucieka. Zdaje mi się, że tak krótko tutaj jestem, jeszcze tak mało wiem, tak mało rozumiem.

Dodatkowo powoli zaczynam się czuć niczym ta rozdarta sosna. Większość czasu spędzam w pracy, albo z rodziną. Okazjonalnie spotykam się z innymi przedstawicielami miejscowej kultury. Wszelkie schadzki kończą się przed 22. No i w tym tkwi mój problem. Po latach spędzonych w XXlatce, w niemieckim akademcu, mołdawskiej polskiej chacie i hiszpańskiej melinie flamenco jakoś mi strasznie trudno takie życie zaakceptować. Brakuje mi typowej imprezy, parkietu, dobrej muzyki, późnego wracania do domu i nie ukrywam: mołdawskiego wina (w ostateczności może być i ryżowe:P). Cytując znane twierdzenie: „można się bawić bez alkoholu, można! Ale po co?”. Prowadząc takie „wietnamskie” życie, jest to raczej niemożliwe. Po pierwsze: mieszkam z rodziną. Niby nie muszę wracać tak wcześnie, ale „nie wypada” inaczej. A ciekawe jakby zareagowali, gdybym wróciła nad ranem. Ale to chyba też średnio możliwe, bo policja tutaj zamyka wszelkie „kluby”, albo raczej miejsca schadzek, około północy. Później imprezy przenoszą się do podziemia. Niestety nie byłam jeszcze na takiej. Ponoć istnieją, tak słyszałam od poznanych obcokrajowców. Gdy w domu zapytałam się o jakąś dyskotekę, to Linh stwierdziła, że nie ma. Wychodzi ze znajomymi raczej na karaoke i razem śpiewają, albo idą do kina. Tak, studenci. Później dowiedziałam się, że dyskoteki można znaleźć, ale nie cieszą się dobrą reputacją i grzeczne dziewczynki w nich nie bywają. Przeciętna wietnamska studentka nie chodzi sama wieczorami po ulicy, oprócz tego musi wrócić do domu o 22, a jeżeli ma liberalnych rodziców, to pozwalają jej wrócić aż o 23. Ja w moim wieku tutaj raczej powinnam o tej porze spać i od czasu do czasu wstawać do płaczącego dziecka. Nie wiem w jaki sposób, ale wiele osób twierdzi, że wyglądam bardzo młodo, tak na 20 lat i są zaskoczeni, gdy mówię, że mam 24, czyli wliczając okres prenatalny na sposób wietnamski: 25 lat. Pewnie tak to bywa z przedstawicielami innych ras. Gdy nie mamy z nimi kontaktu, wszyscy zdają się wyglądać identycznie i zdaje się, że są młodzi. Ja już powoli odróżniam twarze, widzę spore różnice. Kolejny problem z moim domem to fakt, że mam daleko do centrum. Gdy nie ma za dużego ruchu, to potrzebuję przynajmniej 30 minut na rowerze. Pewnie na skuterze można by było pokonać ten dystans w 20 minut. 

Ale jak to w życiu bywa, mieszkanie z rodziną ma wiele plusów. Rodzina naprawdę jest cudowna. Mama Linh świetnie gotuje, obżeram się wietnamskimi przysmakami, próbuję dotąd nie znanych owoców, warzyw i innych tajemniczych składników. Czasami wręcz czuję się jak w jakiejś restauracji. Często chcę jakoś pomóc, coś zrobić, ale nie za bardzo mogę. Zresztą w kuchni rządzi mama Linh. Gdy wracam wieczorem z pracy praktycznie od razu mamy kolację. Wszystko jest gotowe, kusi zapachem i wyglądem. O nic nie muszę się martwić. Nie chodzę na zakupy, nie kombinuję co gotować. Praktycznie nigdy takiej sytuacji w życiu nie miałam. Podczas studiów trzeba było się jakoś troszczyć o posiłki, a w mojej rodzinie wszyscy pracowali i po szkole musiałam czekać, aż mama wróci z pracy i coś przygotuje, albo to ja musiałam coś ugotować. Co więcej, przyglądam się życiu rodzinnemu, ich priorytetom i wartościom. Nasz dom praktycznie cały czas jest otwarty. Na kolacje wpadają znajomi rodziny. Każdy posiłek jest celebrowany. Rodzinka dodatkowo bardzo mnie wspiera. Od samego początku zachęcali mnie, żebym jeździła na skuterze, później pomogli mi kupić rower. Wolę być przyjazna środowisku. No i to też jest mój olbrzymi sukces. Poruszam się po ulicy. Czasami co prawda serce zatrzymuje mi się na dwie sekundy i zdaje mi się, że zaraz uderzy we mnie inny kierowca, który wypadł jak strzała z podporządkowanej, albo jedzie pod prąd, albo też nagle zmienia pas ruchu. Już sobie wtedy wyobrażam, jak wzlatuję w powietrze i ślizgam się po asfalcie gołymi kolanami i łokciami. Oczywiście zanadto się eksponuję. Dziewczyny chcą mieć śnieżnobiałą skórę, więc gdy świeci słońce zakładają specjalne kurteczki, made in Vietnam, które osłaniają nawet ich palce przed promieniami słonecznymi. Na głowie kask (obowiązkowo: ale kaski przypominają raczej czapki z daszkiem i nie zapewniają żadnej ochrony, czasami można zobaczyć roztrzaskane kaski na jezdni jak skorupki jaja) na twarzy maseczka a na oczach okulary przeciwsłoneczne. No i nie ma opcji, nie poznasz nikogo! Zazwyczaj chodzę w japonkach więc też czasami boję się, że zaraz ktoś mi przejedzie po stopie. Stojąc w korku wszyscy trzymają się bardzo blisko siebie, niemalże się ocierają, nie ma dnia, żeby ktoś na mnie lekko nie najechał, uderzył w tylne koło. To taki standard. Nikt wtedy jakoś specjalnie nie reaguje. No normalka, przecież nie ma miejsca. Czasami można zobaczyć wywracających się kierowców skuterów, którzy właśnie na siebie wpadli, bo nikt nie chciał odpuścić, każdy chciał jechać. Podstawa, to nie okazywać słabości i chwili zawahania. Zostanie ona natychmiast wykorzystana i już jesteś z tyłu. Strasznie nie lubię trzymać się tak blisko innych skuterów, ale nie ma wyjścia. Jeżeli zostawi się wolną przestrzeń, od razu ktoś się w nią wepcha. I, paradoksalnie, bezpieczniej jest trzymać się innych. Czasami skutery są w stanie tak niespodziewanie zajechać drogę, że już lepiej wąchać te okropne spaliny z rur wydechowych, które strasznie mi drażnią oczy. O gardle nie wspominam. Moje drogi oddechowe cierpią. Jeżdżę w maseczce. Oczywiście człowiek się w czymś takim niesamowicie poci i jest mi niewygodnie. Wczoraj postanowiłam, że jej nie zakładam, no i dzisiaj boli mnie gardło i czuję, jakbym spędziła kilka godzin wdychając paliwo na stacji benzynowej. Ale powoli się przyzwyczajam. Już nie dziwią mnie kierowcy, którzy podczas jazdy na skuterze dzwonią, czy nawet piszą smsy. Ostatnio widziałam kolesia czytającego gazetę! Normalnie do tej pory wygrywa w rankingu. Najbardziej jednak irytuje mnie jazda po chodnikach. Ja sobie grzecznie czekam w korku (w skład którego wchodzą głównie skutery) a ktoś sobie jedzie chodnikiem, następnie ustawia się na ścieżkach dla pieszych na skrzyżowaniach i w ten sposób wymusza pierwszeństwo. Więc można tak sobie przestać kilka zmian świateł, bo za każdym razem osoby z końca kolejki wpychają się na chodnik i osoby na jezdni są zablokowane. Przyznaję jednak, że i ja święta nie jestem. Po co stosować jakieś zasady ruchu drogowego, jeżeli nikt się ich nie trzyma? Dla idei nie będę tego robić. Bywa, że i ja, gdzie krawężnik jest za wysoki dla skuterów, biorę rower pod pachę i przenoszę go pod sygnalizację świetlną. Obok mojego domu nie chce mi się specjalnie nadrabiać kilkuset metrów i skręcam w lewo na wcześniejszym skrzyżowaniu i przez następne ok. 200m jadę pod prąd. Wyjątkowo dobrze mi to wychodzi. Kilka razy też przejechałam na czerwonym świetle. Ale czasami przypadkiem. Ogólnie staram się cały czas uważać. Bo naprawdę, chwila nieuwagi może mnie za dużo kosztować. Tak czy inaczej, już zrobiłam spore postępy i bardziej ogarniam ruch drogowy. Nawet jak spotkałam się z Q, dziewczyną, która się tutaj urodziła, to ja ją przeprowadzałam przez ulicę. Ona za bardzo się bała! Więc pytam się jej: "jak to możliwe, skoro jeździsz na skuterze?". Ona stwierdziła, że to nie to samo, na skuterze jest łatwiej:P Bo tutaj tak na prawdę, gdy ktoś włącza się z drogi podporządkowanej do ruchu, to nie on ma problem, żeby znaleźć wolną przestrzeń, tylko problem mają osoby na głównej, którym właśnie zajechał drogę. To one muszą uniknąć zderzenia.

No i wracając do dylematu rozdartej sosny, to sama nie wiem w jaki sposób pogodzić życie rozrywkowe, które może mi zapewnić tylko kontakt z obcokrajowcami ze zgniłego zachodu, z doświadczaniem wietnamskiej kultury. Poznałam obcokrajowców, mieszkających tutaj już około roku, którzy nie mają żadnych wietnamskich znajomych, spotykają się tylko z innymi ziomkami z zagranicy. Tworzą sobie takie sztuczne, wyizolowane środowisko, dzięki któremu mogą żyć w preferowany przez nich sposób. Kontakt z miejscową kulturą mają dość powierzchowny. Ogranicza się do jedzenia i otoczenia zewnętrznego. Mieszkałam tu i ówdzie i wiem, że dość ciężko jest pogodzić takie nieco sprzeczne interesy. Ale zobaczymy. Na razie przez kolejne 2 miesiące planuję żyć z moją świetną rodzinką. 

O matko! Jaki przydługawy post mi wyszedł! Ach te dylematy egzystencjalne :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz