Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

niedziela, 27 października 2013

Owoce z chilli i solą na deser

Cząstki pomelo obtacza się w mieszance z soli i chilli. Inne popularne owoce, które najlepiej smakują "na ostro" to ananasy, zielone (kwaśne) mango, pomarańcze i arbuzy.
[Osobiście, jak w reklamie Mountain Dew, wolę bez!].

sobota, 26 października 2013

Batat - daleki kuzyn ziemniaka

 Bataty, czyli słodkie ziemniaki, które de facto są jedynie dalekim kuzynem ziemniaka. Pierwotnie pochodzą z Ameryki Środkowej i Południowej, ale czują się dobrze w całej strefie tropikalnej. Bulwy wielkością przypominają grubaśne marchewki. Zarówno skórka, jak i miąższ mogą mieć różne kolory: białe, żółte, bordowe. Im ciemniejsze w środku, tym zawierają więcej Beta Karotenu.

W Wietnamie popularne jest jedzenie ugotowanych batatów jako drobnej przekąski, którą można zabrać ze sobą np. w podróż (ugotowane można kupić na targu lub ulicznym poboczu).

czwartek, 24 października 2013

Zawijanie

 W Wietnamie popularne jest "dokańczanie" potraw. Na stole znajdują się gotowe składniki, które trzeba połączyć ze sobą wedle uznania. W ten sposób można zawijać przeróżne rodzaje sajgonko - podobnych ruloników. Oczywiście, nazwa potrawy zmienia się w zależności od użytego rodzaju papieru ryżowego i dodatków. Na zdjęciu Hoai zmiękcza wodą płat papieru. 
[Nie służy ona do mycia rąk, tak jak miałoby to miejsce w Indonezji, w Wietnamie dostaje się w tym celu "wilgotne chusteczki"].

Namoknięty papier staje się miękki dzięki czemu już się nie łamie i z łatwością można go zawinąć. Do środka trafi grillowane mięso, różne rodzaje sałaty, ogórki, karambola (starfruit: gwiaździsty owoc), zielone banany i biały makaron ryżowy.

środa, 23 października 2013

Sajgońskie mieszczuchy nad morzem

W niedzielę wybraliśmy się nad morze. Na początku było nas sześcioro, później dołączyły kolejne osoby. Pojechaliśmy minibusem do Long Hai (oddalonego o dwie godziny od Sajgonu: HCMC). Na stacji autobusowej, wraz z zakupionym biletem, każdy pasażer otrzymał butelkę wody (z nazwami miejscowości na etykiecie) i wilgotną chusteczkę.

 Byłam w grupie kitesurferów. Sama jednak nie spróbowałam, ale może kiedyś...

 Przygotowywanie deski i latawca.

 Ekipa w akcji

 A ja tylko się przyglądałam i beztrosko leniuchowałam. Spacerowałam po plaży, słuchałam szumu fal i przepuszczałam przez palce morską bryzę.  Życie jest piękne! I wreszcie trafił nam się słoneczny dzień w pochmurnej porze deszczowej. 

Nawet morze nie wygra z tabletem. A bez niego ani rusz, w przeciwnym razie można zanudzić się na śmierć!

wtorek, 22 października 2013

Binh, syn rybaka



Binh ma 34 lata i już od 13-nastu lat jego miejscem pracy jest morze. Jego twarz i ręce są spieczone od słońca. Każdego dnia, a może bardziej adekwatnie: nocy, na rozklekotanym rowerze  pokonuje kilometrowy odcinek dzielący jego dom od plaży. Na drobnym, gładkim piasku znajduje się łódź, która raczej przypomina  gigantyczną łupinkę od orzecha lub bardziej prozaicznie: wannę! 

Wypływa na przybrzeżne wody jeszcze przed wschodem słońca. Połów zaczyna o 3 nad ranem. Każdego ranka uczestniczy w odwiecznym rytuale słońca, które pewnie wschodzi ponad horyzont definitywnie kończąc ciemność nocy.  

Czasami połów bywa obfity, tak, że łupinkowa łódź niebezpiecznie zatapia się w morskiej głębinie. Binh z trudem uderza o spienione fale drewnianym wiosłem próbując bez szwanku dopłynąć do brzegu nie utraciwszy żadnej zdobyczy. 

Czasami fale są tak silne, że z łatwością odwracają łupinkę do góry dnem fundując poranną kąpiel w słonej wodzie.  

Binh nauczył się łowić od ojca, a ten od dziadka. Zaczął w wieku 21 lat. Wcześniej musiał się ożenić. Nie można być rybakiem bez żony. To ona (młodsza o dwa lata) każdego ranka sprzedaje świeże ryby i owoce morza na targu. Wraz z morzem należy zaślubić żonę, a może wraz z żoną zaślubia się morze: dziedzictwo, które każde wcześniejsze pokolenie dostało od ojca.

Codziennie połów wygląda inaczej. Binh nigdy nie wie, co złowi. Czasami wystarczą dwie godziny, a bywa, że i po pięciu nie ma z czym wracać do brzegu. Binh musi się śpieszyć. Ludzie przychodzą na targ z samego rana, żeby zaopatrzyć się w świeże ryby. Dziennie zarabia około 400tys. dongów, równowartość niecałych 20stu dolarów. Kalkulując, miesięcznie jego rodzina ma do dyspozycji około 600 dolarów. Na pewno są w stanie nieco zaoszczędzić na jedzeniu. W codziennym menu nie brakuje ryb i owoców morza. Jedzą wszystko to, czego nie udało się sprzedać. Gotuje żona.  

Bywają dni, że Binh nie ma czasu wrócić do domu na lunch, ponieważ oporządza łódź i cierpliwie zwija olbrzymie sieci. Łódź musi być gotowa na następny połów przed zmierzchem. 

Binh ma dwójkę dzieci. Starszy syn ma 12 lat a młodszy 7. Jeszcze nigdy nie wypłynęli z nim na morze, są za mali.  

Rybaków w okolicy jest wielu. Morze jedno. Zdarza się, że walczą między sobą i zawzięte potyczki słowne przeradzają się w gwałtowne bijatyki. Każdy broni swojego rewiru. Na szczęście Binh nigdy nie musiał wyciągać pięści. Binh jest bardzo skromny i cierpliwy. Spokojnym tonem odpowiadał na nasze pytania i zawstydził się już na samą prośbę o zrobienie kilku zdjęć. 

Gdy nad ranem przewracam się z boku na bok Binh w mroku zarzuca sieci na połów. A świadkiem jego wysiłku i wylanych kropli potu jest księżyc powoli ustępujący miejsca czerwonej, ognistej kuli mieniącej się w niespokojnym Południowochińskim Morzu…



     "Łodzie" gotowe są na kolejny połów. Każda z nich ma silnik, komplet wioseł i mozolnie poskładane sieci.


 Resztki z porannego połowu.



Na pytanie: "czy lubi jeść ryby?" Binh uśmiechnął się od ucha do ucha i odpowiedział, że tak!



Dzieciaki radośnie pluskające się w morzu.

poniedziałek, 21 października 2013

Gotowany banan

 Banan niewątpliwie jest najpopularniejszym wietnamskim owocem. Można go jeść na surowo, smażonego, grillowanego czy też ugotowanego i to w całości. Gatunek idealnie nadający się do gotowania to tzw. chuối sáp. 

Gotuje się średnio dojrzałe banany. Z wierzchu ich skórka robi się brunatna a w środku są żółte. Konsystencją przypominają nieco gotowane bataty (i zwykłe ziemniaki też, tylko są bardziej "gumowate"). Podobnie jak i ziemniak, banan, zwłaszcza jeszcze nie dojrzały, zawiera w sobie dużo skrobi (która wraz z jego dojrzewaniem zamienia się w cukier).

niedziela, 20 października 2013

Dzień kobiet

20 października świętuje się wietnamski dzień kobiet. Kolejny, międzynarodowy, standardowo wypada 8 marca. Kwiaty dwa razy w roku. A być kobietą w Wietnamie nie jest lekko. W patriarchalnym społeczeństwie mężczyźni mogą robić, co tylko dusza zapragnie: pić, uprawiać hazard, mieć kochanki. Na wszystko jest olbrzymie przyzwolenie społeczne. W praktyce to na kobiecych barkach spoczywa odpowiedzialność za całą rodzinę. Zarówno za wspólne dzieci jak i to największe płci męskiej.

czwartek, 17 października 2013

Trzy kilogramy w prezencie

Wczoraj sekretarka w moim przedszkolu oznajmiła: "Pani Aniu, jutro po 16 proszę pójść do szkoły po prezent". Szkoła, w której pracuję prowadzona jest przez Turków (dwujęzyczna: angielsko - wietnamska). Ostatnio dostałam od dyrektora bransoletkę, ponieważ w ubiegłym tygodniu był w Birmie. Kultura muzułmańska jest bardzo szczodra i gościnna. Co więc tym razem mogli wymyślić? 

Przychodzę więc na recepcję i pytam się, gdzie mogę odebrać "prezent". Młoda Wietnamka mówi, że to "beef". Na początku nie zrozumiałam, myślałam, że chce powiedzieć: "gift". Wietnamczycy mają problem z wypowiadaniem ostatnich spółgłosek więc założyłam, że nie chodzi o bif tylko o ɡɪf.  

Zostałam skierowana na szkolny dziedziniec, na którym stał zaparkowany samochód z... wołowiną! [pochodzącą zapewne z uboju rytualnego]. Wyobraźcie sobie moją zadziwioną twarz, gdy dowiedziałam się, że dostanę trzy kilogramy surowej wołowiny. Nie umiałam ukryć osłupienia i zapytałam się: "ale po co mi właściwie surowe mięso, nie gotuję, nie można zamienić na czekoladę?". Szkolne recepcjonistki zdezorientowane moją reakcją zapytały: "ale jak to nie gotujesz?" [Jeżeli już gotuję to warzywa, nigdy nie byłam typem mięsożernym]. Doradziły więc, abym wzięła i komuś oddała, na pewno się ucieszy. Tak więc za dwie godziny spotykam się z Hoai. Mieszka z mamą i siostrą. Pewnie będą wiedziały, co z takim prezentem począć. Przy okazji postaram się dowiedzieć czy to normalne w Wietnamie dostać torbę z surowym mięsem od pracodawcy. A może to bardziej tureckie?

poniedziałek, 14 października 2013

U Japończyka bez sushi

Od lewej (na dużym talerzu): Shiromi Sakame Furai (ryba w panierce do zamaczania z sosem sojowym), Ika Tempura (smażone kalmary do zamaczania w brązowawym sosie składającym się z dashi -bulionu z ryby i wodorostów, wina mirin- oczywiście na bazie ryżu, sosu sojowego oraz tartej rzodkwi), Chikin Katsu (na czarnej tacy, przypomina Cordon Bleu, podany z ryżem i zupą z wodorostów) i Shiza Sarada (swobodna wariacja sałtki cesarskiej).

niedziela, 13 października 2013

Terapia wybielająca

Dzisiaj wyjątkowo był słoneczny dzień. Pojechałam w odwiedziny do Maraj na obrzeża. I przez tę godzinę właśnie opaliłam sobie dłonie! Tylko ich nie miałam zasłoniętych, ponieważ prowadziłam w zwykłej bluzie, bez "zakrywaczy" na dłonie i bez rękawiczek. Efekty widoczne na zdjęciu (w naturalnym świetle wygląda to jeszcze zabawniej). Czeka więc mnie jakieś "whitening treatment", terapia wybielająca. Praktycznie na każdym możliwym kosmetyku widnieje właśnie taki napis. Im bielsza skóra, tym piękniejsza! Dlatego też większość kobiet zakrywa się przed promieniami słonecznymi i starannie wybiera wybielające kosmetyki. Moja codzienna terapia jest raczej pożółkniająca. Zjadam duże ilości mango, papai, dyni, marchewki: wszystkie zawierają beta karoten.
 A na paznokciach mam resztki po arabskiej hennie (zrobionej jeszcze w Indonezji i kilkukrotnie odnawianej w Wietnamie), która wniknęła głęboko w ich strukturę i muszę odczekać, aż cała płytka odrośnie.

czwartek, 10 października 2013

Smutek tropików

Pada. Pada. Pada. Wczoraj padało. Dzisiaj padało. I pewnie jutro będzie padać. Za oknem szaro i ponuro. Na ulicach brudne, czarne kałuże. Pora deszczowa skończy się dopiero za miesiąc. Wczoraj ulica przed przedszkolem zamieniła się w rzekę i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Moja stara honda na szczęście dała radę a dzięki lekcjom jogi (założyłam nogi na kierownicę) suchutka dotarłam na szkolny dziedziniec.

środa, 9 października 2013

Chcesz uniknąć różowej epidemii? Pamiętaj, nigdy nie przyglądaj się kopulującym psom!

Co wspólnego mają kopulujące psy z okularami przeciwsłonecznymi? Otóż ostatnio w Sajgonie panuje niemalże epidemia zapalenia spojówek, znanego pod nazwą: red eye (a de facto poprawna nazwa medyczna to pink eye).

Istnieją dwie podstawowe możliwości zarażenia się zapaleniem spojówek i bynajmniej nie chodzi tu o drogę bakteryjną:
1. Przyglądasz się kopulującym psom.
2. Patrzysz w oczy komuś, kto już jest zainfekowany.

Osoby cierpiące z powodu zapalenia spojówek skazani są niemalże na społeczny ostracyzm i aby uniknąć dalszego rozprzestrzeniania się choroby chodzą w okularach przeciwsłonecznych. Nie mogłam ostatnio zrozumieć, czemu nasza sprzątaczka zmywała naczynia w ciemnych okularach, myślałam, że to może taka fanaberia, chciała pokazać najnowszy model a tu okazało się, że w ten sposób uchroniła całe nasze przedszkole od różowej epidemii. 

Nawet najnowszy newsletter z amerykańskiego centrum okulistycznego (gdzie badam wzrok) w całości poświęcony był różowym oczom. Rady nieco różniły się od powszechnej mądrości ludowej:
1. Myj ręce.
2. Przecieraj twarz jednorazowymi chusteczkami, nigdy nie używaj ich ponownie.
3. Często zmieniaj poszewkę od poduszki.
4. Nie dziel swojego ręcznika z innymi.
5. Nie dziel kosmetyków z innymi.
A jeszcze przy okazji newsletter zawierał dodatkową informację o kuszących zniżkach na nowe okulary przeciwsłoneczne. Może warto zdwoić swoje wysiłki?

A Ty noś, ciemny okular bracie noś!

niedziela, 6 października 2013

Życie na chodniku

 Na ulicznym chodniku można znaleźć praktycznie każdą potrzebną usługę. Na chodniku można zaparkować motocykl, zjeść posiłek, napić się kawy, naprawić przebitą oponę, kupić nowe spodnie, zagrać z kolegami w grę planszową lub nieco aktywniej w badmintonowa czy też obciąć włosy i dorobić klucze. Ostatnia rzecz, która przychodzi mi do głowy to spacer. 
Po prawej tra da, zielona herbata z lodem, najpopularniejszy wietnamski napój.

wtorek, 1 października 2013

Zawód: księżniczka

 Dwa nieco kontrastujące zdjęcia. Na pierwszym dzieciaki pokazują stetoskopy. Rozmawialiśmy o różnych zawodach i o tym, kim chciałyby zostać w przyszłości. Wśród dziewczynek największym powodzeniem cieszył się zawód "księżniczki". Jeżeli znajdą księcia, wszystko jest możliwe. Bao Chau (trzecie dziecko z lewej) wyszeptała mi do ucha, że chciałaby zostać nauczycielką, tak jak ja. Przecież ja miałam zostać chirurgiem! To może przynajmniej mam jeszcze szanse zostać księżniczką?

A tutaj "nieco" bardziej energicznie. To nie wszytko na co ich stać ;). Dzisiaj robiliśmy figurki z masy solnej. W grupie mam dziewiątkę dzieci (od lewej): My, Ryu (Japończyk), Caspen (mama Wietnamka, ojciec z Nowej Zelandii), Fahad (Pakistańczyk), Han, Bao, Nam Anh, rozmazany Tri /czi/. Brakuje tylko Bao Chau.