Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

sobota, 31 grudnia 2011

31.12.2011 - Sobota

Rozkminy na Nowy Rok 

W dzieciństwie nigdy nie marzyłam o dalekich podróżach. Co prawda wraz z bratem czytaliśmy „Wally zwiedza świat”, ale to on był bardziej wkręcony w poszukiwanie Wallego niż ja. Opowieści o piramidach, azteckich świątyniach traktowałam w kategoriach ciekawostek, które się po prostu zapamiętuje. Ja miałam być chirurgiem, miałam operować i ratować życie. Chyba dość mocno stąpałam po ziemi. Czytałam poradniki pierwszej pomocy, oglądałam obrazki, w jaki sposób bandażować rany kłute, cięte, tłuczone, rąbane itp. Medycyna przemawiała mi do wyobraźni. Z czasem jednak doszłam do wniosku, że ja nigdy nie potrafię skończyć tego, co zaczęłam, i że uwielbiam robić kilka rzeczy równocześnie. Byłam więc przekonana, że taka cecha dobrze nie wróży chirurgowi: z zapałem mogłabym rozpruć człowieka, ale na pewno nie dotrwałabym do samego końca, żeby go na nowo pozszywać :P. Moje dziecięce rozważania doprowadziły mnie do wniosku, że na pewno nie nadaję się na lekarza. Później przerzuciłam moją energię na naukę języków. Uwielbiałam składać nowe zdania i nadawać rzeczywistości nowe znaczenie (nie tylko fonetyczne). Wtedy jeszcze nie miałam prawdziwego kontaktu z obcokrajowcami, innymi kulturami. Uczyłam się na lekcjach i z podręczników. Jedynymi osobami, z którymi rozmawiałam po angielsku czy też niemiecku byli koledzy z klasy bądź z grupy w szkole językowej. Dopiero na studiach ten teoretyczny świat nabrał realnej formy. Zaczęłam jeździć na warsztaty, na dłużej zamieszkałam w kilku miejscach w różnych stronach Europy. 

Tak naprawdę ja nadal nie marzę o dalekich podróżach. Zresztą dużo nie podróżuję, do tej pory to raczej na nowo organizowałam sobie życie w konkretnych miejscach. Mam już kilka domów, miejsc pracy, nauki i rozrywki. Krótkie wycieczki nie stanowią dla mnie pożądanej atrakcji. Preferuję spędzać czas w górach, lubię odpoczywać, za „szybkim, turystycznym, wycieczkowym” zwiedzaniem nie przepadam. Czasami nawet nie zaliczam podstawowych atrakcji, tylko włóczę się bocznymi uliczkami. Nie lubię tłumów, stania w kolejkach, robienia zdjęć, zachwycania się z góry sklasyfikowanymi „zabytkami”. Wolę sama poszukiwać miejsc, które mnie fascynują i ciekawią, niekoniecznie tych kompleksowo opisanych w przewodnikach pod hasłem „musisz zobaczyć”. Chcę zachować wolność wyboru. Sama chcę decydować czy coś mi się podoba czy też nie, co jest cenne uwagi. 

W podróżach najbardziej pociągają mnie za to ludzie (dlatego też korzystam z CouchSurfingu). Jeżeli nie mam możliwości wyjścia na kawę z kimś miejscowym to czuję, że autentycznie tracę okazję, żeby poznać to miejsce. Uwielbiam słuchać opowieści innych o ich życiu, o sposobie, w jaki postrzegają swoją przestrzeń. Uwielbiam pytać się o marzenia i plany na przyszłość. Wtedy takie podróże naprawdę dodają mi skrzydeł i motywują, żeby jeszcze trochę o to moje życie powalczyć. Język daje mi to niesamowite poczucie swobody i jest środkiem do poznania drugiego, tak różnego ode mnie, człowieka. I to właśnie ludzi zapamiętuję. Gdy myślę o mojej ostatniej wycieczce do Sapy od razu przypomina mi się nasza przewodniczka, Mała Mi. Drobna kobietka zaprowadziła nas do swojej wioski, zapoznała z rodziną, opowiedziała na szlaku niezliczone historie. Teraz zapewne nieustannie się trudzi, aby utrzymać swoich najbliższych i wraca wieczorem do swojego domu, który przepełniony jest dymem z paleniska. Takie podróże najbardziej do mnie przemawiają. Wszelkie zabytki mogę sobie zguglać :P, życia Małej Mi już nie. Zresztą nawet nie wiedziałabym jak szukać! Kiedyś znajomy pokazał mi film: "Into the Wild", w którym główny bohater napisał zdanie: "happiness only real when shared" (szczęście jest tylko wtedy realne, gdy jest z kimś dzielone). Jestem zdania, że można być nieszczęśliwym w najbardziej szałowym miejscu świata, można nawet nie mieć okazji powiedzieć komuś: "popatrz, ale jest szałowo!". To ludzie tworzą miejsce. Nauczyłam się tego zwłaszcza w Magdeburgu, prowincjonalnym, wschodnioniemieckim miasteczku, w którym spędziłam wspaniały rok mojego życia. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie Ci wyjątkowi ludzie, którzy mnie wtedy otaczali. Oczywiście, jeżeli dodatkowo jakieś miejsce jest "szałowe" to tylko lepiej dla nas:).

Nowy Rok już jutro! Co prawda tutaj obowiązują dwa kalendarze. Ważniejszy jest ten „księżycowy”. Nowy Rok, TED, będą więc tutaj świętować od połowy do końca stycznia. Ja dotrzymałam słowa i skleiłam buty, naprawiłam też hamulce w rowerze! 

Teraz można by jeszcze porobić jakieś postanowienia, ale to raczej nie ma sensu :P. Postaram się jednak wstawać każdego dnia z przeświadczeniem, że mogę go dobrze wykorzystać. 

Dzisiaj nie wracam do domu na noc :P W końcu zamykają mi chałupę o 23.30, pobaluję więc w centrum a jutro z samego rano wyprawa na wesele!

piątek, 30 grudnia 2011

30.12.2011 - Piątek

W Polsce nie piłam kawy. Po prostu nigdy mi nie smakowała, a czasami czułam, że robię się bardziej senna niż pobudzona. Tutaj jest zupełnie na odwrót. Powoli staję się nałogowcem. Dzień bez kawy jest dniem straconym! Uwielbiam delektować się jej mocnym smakiem, co więcej, naprawdę daje niezłego kopa. Już samo parzenie jest częścią rytuału: do szklanki wlewam skondensowane mleko, następnie do metalowego filtra wsypuję zmieloną kawę i zalewam wrzątkiem. Wody należy jednak wlać tylko troszkę. Kawa musi zwilgotnieć. Po chwili dopiero można dopełnić filtr po brzegi i nałożyć pokrywkę. Szklanka napełnia się czarnym napojem kropelka po kropelce. Już wtedy czuję intensywny aromat i niecierpliwie wyczekuję tego kluczowego momentu, w którym filtr będzie już pusty. Skondensowane mleko sprawia, że kawa jest bardzo słodka i de facto nie potrzeba już żadnego ciacha, ani innych słodyczy, o które tutaj raczej ciężko [wietnamskie wcale nie są słodkie i mi nie smakują, zostają więc same „zachodnie”]. W lecie kawę pije się z lodem, teraz „na gorąco”.
 
Nie pochwaliłam się ostatnio, że mam już nową wizę. Każdy może otrzymać 3-miesięczną wizę wietnamską (takową dostałam przed wyjazdem w Warszawie). Następnie można ją przedłużyć o miesiąc, a później należy wyjechać z kraju i ponownie do niego wlecieć wykupując nową na lotnisku. Istnieje jeszcze inna opcja: zlecenie załatwienia wszelkich papierów biurowi podróży, wtedy nie trzeba wyjeżdżać: taka usługa kosztuje około 200 dolców.

Dostałam zaproszenie na wietnamskie wesele. Nie chce mi się jechać, ale co tu począć? Żeni się bliski znajomy mojej wietnamskiej rodziny, no a rodzinie się nie odmawia :P. Droga do miasteczka tego kolesia ma nam zająć przynajmniej 3 godziny w jedną stronę: wyruszamy rano a wracamy wieczorem. Już nie mogę się doczekać [czyt. ironicznie:P]. Z drugiej strony, może jednak warto wziąć udział w takim wydarzeniu? A nuż coś zabawnego się wydarzy! Nie wiem, czy u nich też się biją :P. Zresztą tutaj nie ma znaczenia czy się zjawisz czy też nie (bo np. jesteś chory, pracujesz czy jakaś inna wymówka) i tak kopertę musisz dać:P. W przeciwnym razie od razu zostajesz zaklasyfikowany jako skąpiec i prostak.Wietnamskie wesela to okropne nudy. Wszystko kręci się wokół jedzenia. Na „imprezę”, a raczej megaspęd przychodzi ok. 200 osób: rodzina, znajomi, sąsiedzi. Wszyscy jedzą i piją, schodzi im tak z 2 godziny, a potem się rozchodzą. Nie ma tańców, czasami jest karaoke. Tutaj wszyscy uwielbiają śpiewać. Nie ma selekcji kto może a kto nie:P Zachęca się każdego, aby dał popis swoich umiejętności bądź ich braku.  

Często organizowane są dwie imprezy w rodzinnych miejscowościach pana młodego i panny młodej. Oboje mają wtedy swoich gości.
Każda para młoda, którą spotkałam, jest i tak najbardziej podekscytowana wspólną sesją fotograficzną. Odbywa się ona (a raczej odbywają, bo jest ich kilka) PRZED weselem, przynajmniej 2 tygodnie wcześniej. Koleś, który się żeni chwalił już się zdjęciami dobre 3 tygodnie temu. Przeglądałam również zdjęcia innej kuzynki, która też jeszcze nie wyszła za mąż. Miała kilka sesji plenerowych w różnych stylizacjach: w Ha Noi, na łące, przy drzewach, w pałacyku itp.. W sumie naliczyłam 6 różnych sukienek, dominowały białe: jedna była czerwona. Sukienki nie należały do niej, były własnością studia fotograficznego. W końcu zdjęcie w Azji to podstawa! 

Tak czy owak, spróbuję! Może nie będzie tak źle :P Przynajmniej wyjadę na chwilę z Ha Noi.

środa, 28 grudnia 2011

28.12.2011 - Środa

Świętowania ciąg dalszy. Objadłam się, więc teraz powinnam jeszcze tradycyjnie ponarzekać! Mój stan fizyczny temu sprzyja. Jestem cały czas chora. Mam zatkane zatoki. Czuję, jakby moje płuca chciały wykrztusić z siebie wszelkie zanieczyszczenia, które wchłonęły w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Do tego jest mi zimno. Temperatura według prognoz dochodzi w ciągu dnia do 25st., jednak duża wilgotność powietrza sprawia, że cały czas czuję przeszywający chłód. Wszyscy tutaj chodzą w kurtkach zimowych:P. Ja mam szal i kurtkę trekkingową, czasami z polarową podpinką:P. Nic nie wspomnę o braku ogrzewania w domach. W ambasadzie poznałam bardzo fajną Polkę, Anię, po socjologii:P (chciałam uniknąć używania słowa „fajny”,  Word sugeruje synonimy: „morową”, „na medal”, „na piątkę” :P). Razem więc możemy się powymieniać doświadczeniami (czyt. po polsku ponarzekać :P), zwłaszcza, że ona mieszka tutaj już 7 lat! 

Czasami wiele osób opowiada mi, jak to cudownie jest na południu Wietnamu: i pogoda lepsza, i ludzie milsi, w dodatku jest taniej i przyjemniej. Ha Noi to w końcu stolica: musi być i drożej i szybciej. Tutaj też (nie żebym jakoś piła do Polski) nie przepada się za jej mieszkańcami :P. Mam znajomą Thao z Hue, z centralnej części Wietnamu. Pytałam ją ostatnio czy można się zakolegować z Wietnamczykiem, bo ja odnoszę wrażenie, że zawsze rodzina będzie najważniejsza i nie ma mowy o bliskich przyjaźniach, wzajemnej pomocy, wsparciu, jeżeli nie jesteś z kimś spokrewniony. Hasło: „to członek mojej rodziny” otwiera wszelkie drzwi. Taki master key, klucz generalny. To przywiązanie do rodziny nie wynika jednak z miłości, jest raczej koniecznością, czysty pragmatyzm. Rodzina cię utrzymuje, opłaca ci studia, projektuje ci przyszłość. Swoboda ruchów jest bardzo ograniczona. Zawsze wypełniasz czyjeś polecenia. To niby dominuje na północy. 

Thao była od dziecka uczona przez mamę, żeby nigdy nie ufać ludziom z „północy”, ponieważ zawsze będą się kierować własnym interesem, nie są lojalni w przyjaźniach. Thao miała sporo problemów po przeprowadzeniu się do Ha Noi. Na przykład na targu, sprzedawczynie źle ją traktowały, ponieważ ma nieco inny akcent, używała innych zwrotów i ogólnie nie była zbyt ekspansywna. Tutaj natomiast trzeba być bardzo pewnym siebie, wręcz aroganckim gburem. Ona tego nie potrafiła, ponieważ została zupełnie inaczej wychowana. 

Właśnie to wszechobecne chamstwo (stosując wyrażenia z mojej wschodnioeuropejskiej kultury) najbardziej utrudnia mi życie. Każdy zważa tylko na swoje sprawy, pojęcie empatii jest czymś zupełnie nieznanym i obcym. 

Normalne jest, że ludzie wylewają do rynsztoków brudy z wiader (też tak powinnam robić, bo ciągle mi się syfon zatyka). Oczywiście rynsztok przylega do jezdni, po której poruszają się motocykle, w tym i ja na moim rowerze. Kiedyś jakaś baba wylała całe wiadro pomyj prosto na moje nogi. Bo niby po co się upewniać czy ktoś właśnie nie jedzie ulicą? Przecież muszę kubeł opróżnić! Ja naprawdę nie spodziewam się wiele po ludziach tutaj, ale czasami już nie mam ochoty wiecznie się z nimi użerać. Statystycznie dziwnych ludzi spotkasz wszędzie, tutaj mam jednak wrażenie, że ich częstotliwość występowania jest jakaś większa, albo moja tolerancja na nich jest już zerowa. 

Mieszkam w domu, do którego prowadzi wąska dróżka, ma jakiś dobry metr szerokości. Ostatnio wyjeżdżam rano na rowerze, a tam kolo zaparkował swój skuter na środku dróżki. Pokazuje więc, żeby go przesunął, bo przecież się nie zmieszczę, ale on miał to raczej daleko, tylko się o niego oparł imitując jakiś ruch. No więc musiałam się przeciskać jak przez ucho igielne. 

To samo jest zresztą na ulicy. Pisałam o stanie wojny już setki razy. Naprawdę trzeba być mocno skoncentrowanym, żeby wsiąść na jakikolwiek środek transportu. Ostatnio wjechał we mnie koleś na skuterze. Byłam nieco zaspana, autobus zablokował mi drogę a tu nagle ni stąd ni zowąd drogą jednokierunkową jedzie skuter. Wszystko jest dozwolone. Najśmieszniejsze jest to, że mnie nie ominął, co powinien był zrobić, tylko zatrzymał się i zaczął, praktycznie jak panienka, piszczeć. Koleś na oko ponad 40letni! Ja nie miałam już szansy go ominąć i w niego wjechałam, oczywiście to nie była moja wina. Na szczęście nic się nie stało, nawet się nie wywróciłam. Od razu pojechaliśmy w przeciwnych kierunkach. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, co przed chwilą zaszło i tylko zaczęłam się śmiać. Normalnie koleś się scykał!  

Nie ma dnia, żebym nie widziała przewracających się skuterów. Wtedy wszyscy szybko wstają, trochę się otrzepują i jadą dalej. Największe wyzwanie: jechać przed siebie. Żadne inne przepisy nie obowiązują. Ja też nie czuję się zobligowana do „racjonalnych” zachowań, które czasami mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Na przykład czekanie na zielone światło. Co z tego, że będzie zielone, jak inni kierowcy mają na to wyrąbane i czasami bezpieczniej przejechać na czerwonym. Dość często zdarza mi się wyprzedzać skręcających w prawo z prawej strony. To też jest błyskotliwe zachowanie. Nie wszyscy sygnalizują swoje zamiary, jeżeli więc chciałabym szybko odbić w lewo, (żeby nie wjechać w skręcającego) to ktoś jadący za mną mógłby we mnie wjechać. A tak, to przyśpieszam i zataczam duży łuk z prawej. 

Walczyć też nieustannie trzeba podczas robienia zakupów. Jeżeli nie chcesz dać się oskubać to nic innego Ci nie pozostaje. Czasami tęsknię za karteczką z ceną, to takie banalne. Nie zawsze jednak sprzedający chcą się targować. I tyczy się to również innych Wietnamczyków. Ostatnio byłam na targu z Thao i ceny, które jej proponowali nie tak bardzo odbiegały od tych, które ja płacę. Gdy chciała je obniżyć mało kto szedł na ugodę. 

Aby tutaj normalnie przeżyć trzeba stosować strategię pt.: „Mam-na-wszystko-wyrąbane”, niczym się nie przejmować, niczego nie brać personalnie, nie wkręcać się w rozpamiętywanie przykrych sytuacji. To i tak nic nie zmieni, tylko człowiek się gorzej poczuje. Mnie nie zawsze to wychodzi.

Ostatnio coraz częściej dochodzę do wniosku, że otoczenie zewnętrze naprawdę determinuje nasze samopoczucie, w większej mierze niż wcześniej myślałam. Brakuje mi tutaj parków, miejsc, w których można odpocząć i wyluzować. Brakuje mi spokojnych spacerów, podczas których nikt nie będzie mnie zaczepiał, ani komentował tego, co robię. Tutaj się nie spaceruje, w ogóle się nie chodzi. W końcu masz skuter. Dlaczego masz się męczyć i przejść 300 metrów, jak możesz podjechać? To nic, że z parkowaniem zejdzie ci dłużej. Gdy mówię ludziom, że jeżdżę na rowerze, to mnie biorą za jakąś Supermenkę: przecież ja jestem taka silna! Ostatnio idąc do ambasady postanowiłam, że zsiądę z roweru i go poprowadzę wzdłuż placu przylegającego do mauzoleum Ho Chi Minha, przy okazji trochę pospaceruję i popatrzę co robią inni. Większość ludzi dziwnie się we mnie wpatrywało, ktoś zapytał, co stało się z moim rowerem: pewnie musi być zepsuty. 

Żółknę. Ale to chyba od ciągłego jedzenia mango: w końcu ma dużo beta karotenu. Mam nadzieję, że nie obudzę się pewnego dnia ze skośnymi oczami! Co prawda moja twarz jest bielusieńka, wszystkie dostępne tutaj kosmetyki (nawet te „zachodnie”) mają funkcję: Whitening! Wszyscy biorą mnie za dwudziestolatkę, bo przecież mam taką śliczną, śnieżnobiałą cerę! Zawsze podkreślam, że mam 24 lata, według wietnamskich standardów to nawet 25 (bo wliczają dla laski okres prenatalny). Im jesteś starsza, tym większy szacunek ci okazują.

A poza tym wszystko wporzo! :P:P:P Zbliża się Nowy Rok! Muszę więc naprawić hamulce w rowerze i skleić buty, co by „na czysto” w niego wkroczyć!

wtorek, 27 grudnia 2011

27.12.2011 - Wtorek

Święta, święta i po świętach…

Mogę z dumą powiedzieć, że spędziłam święta w typowo polski sposób: czyli totalnie się obżerałam! W sobotę, 24 grudnia, wraz z innymi studentami z Polski i z Rosji (plus Czech i Węgierka: w sumie ponad 15 osób) zorganizowaliśmy kolację wigilijną w ruskiej knajpie. Były więc pierogi, barszcz ukraiński, schabowy, naleśniki, czerwona kapusta. Może niezbyt to wigilijny zestaw, zwłaszcza to mięso, ale liczy się wschodnioeuropejski smak, którego na co dzień nie mamy. Po kolacji wybrałam się do kościoła na pasterkę o 20. 


[Chodzę dość regularnie do kościoła na Cua Bac, w którym odbywa się jedyna msza po angielsku. Przychodzą do niego obcokrajowcy, ale i nie brakuje Wietnamczyków. Po niedzielnej mszy można napić się kawy lub herbaty, przekąsić jakieś ciacho i pogadać z innymi ludźmi. W ten sposób poznałam niesamowite środowisko „ekspatów”, które mnie bardzo serdecznie przyjęło i teraz opiekują się mną jak młodszą siostrą:P. Wielu z nich wykłada w collegu czy też pracuje w innych wietnamskich firmach. W Hanoi jest kilka kościołów katolickich. Najważniejsza jest neogotycka katedra p.w. św. Józefa, umiejscowiona w centrum miasta. Jej fasada przypomina katedrę Notre Dame. W końcu to Francuzi w XIX wieku kolonizowali tereny obecnego Wietnamu (wtedy Indochiny), wkroczyli na to terytorium pod pretekstem ochrony francuskich misjonarzy:P.  W katedrze w niedzielę odprawianych jest 6 nabożeństw, w tym jedno po francusku, reszta oczywiście po wietnamsku]. Już przed kościołem panował okropny ruch i zamieszanie. Pełno Wietnamczyków przyszło zobaczyć co ci katolicy właściwie świętują, a raczej porobić sobie zdjęcia przy przyozdobionych światełkami choinkach. Do środka były wpuszczane jedynie osoby, które chciały wziąć udział w mszy. Tam tłoku nie było.

Po mszy wracałam do domu na rowerze. Przeciętnie ta trasa zajmuje mi około 30 minut. Było już około godziny 22, więc wszyscy masowo wracali do domów. Większość bram wejściowych jest zamykanych właśnie przed 23. Jeszcze nigdy nie widziałam tak zakorkowanego miasta. Wpakowałam się w wąskie uliczki starego miasta, które zazwyczaj są względnie przejezdne. Tego dnia jednak wszyscy utknęli. Poruszałam się z prędkością jakichś dwóch centymetrów na minutę. I to na rowerze. Przede mną widziałam tylko morze skuterów, balony z Mikołajem i gęste, falujące od spalin powietrze. Dziwię się, że jeszcze się tutaj nie udusiłam. Nawet nie chcę się zastanawiać, co ja właściwie mam po tych trzech miesiącach w płucach i w całym organizmie. Na szczęście po jakimś czasie udało mi się odbić w wąską uliczkę i znalazłam mały objazd, oczywiście też mocno zakorkowany, ale przynajmniej nieco szybciej się poruszałam. Święta, to okazja dla Wietnamczyków, żeby wyjść w miasto, zwłaszcza dla nastolatów (czyli też ludzi po 20. roku życia:P). Większego znaczenia nie posiadają. W końcu ludzie żyją w kulturze, która zupełnie jest oderwana od Chrześcijaństwa. Buddystami też nie są. Ja (upraszczając) jestem zdania, że hanojską religią jest interes własnej rodziny, poparty kultem przodków. Wracając kipiącymi od ludzi ulicami obserwowałam więc grupy młodzieży spacerujące w czapkach św. Mikołaja, albo w porożach reniferów, psikających po sobie sztucznym śniegiem. 

Główną rozrywką wieczoru było odwiedzenie miejsc, w których można było zrobić zdjęcie ze świątecznymi ozdobami w tle. Dużą popularnością cieszyły się więc „zachodnie” centra handlowe i kościoły. Po prostu wsiadacie ze znajomymi na skuter i jedziecie, cykacie focie, i jedziecie dalej. Wersja ekskluzywna przewiduje jeszcze wspólne picie herbaty i kolację w ulicznej knajpie. Wszystko wpisywało się w klimat Walentynek, albo imprezy Halloween: puste, nic nie znaczące, nastawione na konsumpcje wydarzenie. Tak czy owak: Merry Christmas! A co to znaczy? No właśnie: zdjęcie z choinką i Mikołajem, na przykład takie jak poniżej, ściągnięte z fejsa mojej wietnamskiej znajomej, z folderu: Garden Shopping Center: 


Na szczęście nie padłam na ulicy i udało mi się wrócić do domu! Następnego dnia, w niedzielę, byłam na świątecznym obiedzie w ambasadzie. Myślałam, że będzie sztywno i nudno, i że się zmyję po dwóch godzinach. Okazało się być zupełnie inaczej! Naprawdę nasza placówka dyplomatyczna, a zwłaszcza jej gospodarze, niesamowicie mnie zaskoczyli. Na spotkanie zostali zaproszeni pracownicy ambasady i Polacy mieszkający w Ha Noi (w sumie nie wiem, jakie było kryterium, ja się zarejestrowałam przed wyjazdem na e-konsulacie, ale też w sumie kiedyś się wprosiłam na obchody Święta Niepodległości). Pewnie cała grupa liczyła jakieś 20 osób. Stół uginał się od przeróżnych świątecznych potraw (każdy musiał coś przynieść, ja poszłam na łatwiznę i znalazłam słodycze z Mieszka w moim osiedlowym sklepiku:P), w sumie kieliszki też nigdy nie były puste. Autentycznie czułam, że się przejadłam! Chciałam wyjść wcześniej, bo miałam jeszcze w planach odwiedzić moją wietnamską rodzinę, ale ambasador był nieugięty i skutecznie mnie przekonał, żeby jeszcze poświętować. 

W poniedziałek musiałam dość długo walczyć ze sobą, żeby wstać do pracy. W dodatku jestem nieustannie chora, ale mam nadzieję, że już wkrótce będzie lepiej!

piątek, 23 grudnia 2011

23.12.2011 - Piątek

Oto zwiastuję wam radość wielką. Dziś narodził się Zbawiciel, którym jest Mesjasz Pan 
(Łk 2,10-11).

Jutro Wigilia. Chciałabym wszystkim życzyć spokojnych Świąt spędzonych w gronie najbliższych. Spróbujmy zredukować dystans między nami a innymi ludźmi: zarówno ten fizyczny i psychiczny.
Życzę radości z tego, co mamy. Abyśmy nie zapominali, że dla milionów ludzi kolacja spędzona wspólnie z rodziną przy syto zastawionym stole jest szczytem marzeń.  
Życzę, abyście sobie pozdzierali gardła śpiewając kolędy:P.
I jeszcze nadziei, że zawsze będzie dobrze i przeświadczenia, że każdy otaczający nas człowiek jest największym skarbem jaki mamy. 

Wesołych Świąt!!!

czwartek, 22 grudnia 2011

22.12.2011 - Czwartek

Kiedyś spotkałam się z wietnamską znajomą i dość długo rozmawiałyśmy na przeróżne tematy. W pewnym momencie Huong powiedziała jakieś zdanie, które skojarzyło mi się z Martinem Lutherem Kingiem (I had a dream), więc zaczęłam jej tłumaczyć, kto to był i o co walczył. Wtedy ona powiedziała, że Ho Chi Minh też coś podobnego powiedział: 

''Tôi chỉ có một sự ham muốn, ham muốn tột bậc là làm sao cho nước ta được hoàn toàn độc lập, dân tộc được hoàn toàn tự do, đồng bào ai cũng có cơm ăn, áo mặc, ai cũng được học hành”.
“I have only a desire, an utmost desire that our country is fully independent, ethnic minorities are entirely free, our compatriots all have enough food and access to education”.
“Mam jedno pragnienie, ogromne pragnienie, aby nasze państwo było zupełnie niepodległe, aby mniejszości etniczne były w pełni wolne, nasi rodacy mieli wystarczającą ilość pożywienia i dostęp do edukacji”. 

Ostatnio Huong napisała mi maila relacjonując swoje wieczorne wyjście:
Kiedy przejeżdżaliśmy obok Mauzoleum Ho Chi Minha wszyscy się zatrzymaliśmy, aby zobaczyć moment opuszczania flagi. Mogłam poczuć jak kochane jest moje państwo. To był niesamowity moment kiedy zdałam sobie sprawę jak wspaniały był wujek Ho( Ho Chi Minh, to nawet nie prezydent, to wujek: członek naszej rodziny). It was an amazing moment when I realized how great uncle Ho was. 

Wujek Ho jest wszędzie. Dopiero po wizycie w mauzoleum zaczęłam zwracać uwagę na jego podobizny. Na przykład w przedszkolu, w którym teraz pracuję (publiczne) jego popiersie z brązu znajduje się w „pokoju nauczycielskim”. Na jednej ze ścian widnieje olbrzymie zdjęcie wujka Ho, który tańczy z dziećmi w kółku, na wejściu z kolei zdjęcie wujka Ho przytulającego dziecko. 

Mam sporo problemów z miejscowymi, które wynikają z różnic kulturowych, a zwłaszcza tych zdeterminowanych systemem politycznym. Tutaj z władzą się nie dyskutuje. Po prostu ślepo podążasz za tym, co zostało ci powiedziane i nie poddajesz tego krytyce. Krytyka jest nie do pomyślenia, jest wręcz grzechem. To samo tyczyło się mojej byłej firmy. Ajsek był tak przerażony, że ja coś krytykuje, że od razu odrzucali mój punkt widzenia i w ogóle nie brali go pod uwagę. No ale niby to logiczne. Gdyby ludzie byli bardziej samodzielni w myśleniu to nie żyliby w takim systemie. Ostatnio w nowej pracy też popełniłam niefart. Rozmawiałam z jedną z nauczycielek, która mi się żaliła, że musi aż godzinę dojeżdżać do pracy pomimo tego, że jedna z filii znajduje się zaraz obok jej domu. Teraz uczy się francuskiego i w nowym roku ma egzamin i musi się do niego przygotować, a nie ma na to czasu. Przedszkole, za które jest odpowiedzialna ta dziewczyna, dopiero od niedawna zaczęło współpracę z moim nowym pracodawcom, dlatego tak ważne jest, aby „ona poświęciła się dla firmy”. Takie słowa usłyszała od szefowej, która stwierdziła, że to właśnie ona (nauczycielka)jest właściwą osobą do podjęcia się tego odpowiedzialnego zadania. Więc ja stwierdziłam, że powinna powiedzieć szefowej, że i owszem, może się poświęcić, ale jak jej więcej zapłacą. Teraz zarabia 200 dolców miesięcznie. Dziewczyna wtedy się lekko zmieszała i nerwowo uśmiechnęła mówiąc: „ooo, właśnie źle mówimy o naszej firmie”. No i koniec dyskusji, szybko zmieniłam temat.

Inna znajoma, z Filipin, pracuje natomiast w collegu (w Ha Noi) ze studentami i opowiadała, że zawsze musi dokładnie, krok po kroku opisać zadanie, które mają zrealizować. Jeżeli o czymś, pozornie oczywistym, nie wspomni, to nikt tego nie zrobi, nikt się nie domyśli, że to jest następny etap. Za każdym razem musi więc wypowiadać jednoznaczne, proste polecenia.

niedziela, 18 grudnia 2011

18.12.2011 - Niedziela

Wczoraj byłam w Mauzoleum Ho Chi Minha, gdzie można zobaczyć jego ciało. 


Oczywiście trzeba było odstać swoje w kolejkach, przejść przez wszelkie kontrole bezpieczeństwa itp.



Ho Chi Minh (Ten, który niesie światło) to tutejszy bohater narodowy. To dzięki niemu Wietnam jest niepodległym państwem. Obecnie Partia Komunistyczna podejmuje wszelkie wysiłki, aby kult wodza trwał jak najdłużej. Wizerunek Ho Chi Minha widnieje na wszystkich banknotach (czasami dla żartów mówię, że coś kosztuje nie 10 tys. Dongów, a 10 tys. Ho Chi Minhów). Jego portrety wiszą we wszelkich państwowych instytucjach. Na jego cześć napisano niezliczoną ilość piosenek. Kilka z nich mogłam usłyszeć czekając w kolejce na wejście (polecam, wpada w ucho): 


Ho Chi Minh urodził się w 1890 roku a zmarł w 1969. Wyobraźcie więc sobie nieboszczyka, który leży na widoku już 42 lata! Nie do końca miałam świadomość, że oto przede mną jawi się zakonserwowany człowiek. Wyglądał nieco jak figura woskowa. Jego ciało znajduje się w szklanym pudełku. Można go oglądać od głowy do pasa. Pozostała część ciała przykryta jest czarnym kocem, coś w stylu fartucha do prześwietleń rentgenowskich. Jak dla mnie nieco przykre doświadczenie. Po śmierci miliony ludzi przychodzą i gapią się na jego ciało, stanowi jedną z atrakcji turystycznych i wykorzystywany jest do indoktrynowania kolejnych pokoleń. A wolą Ho Chi Minha była kremacja. Chciał, aby jego prochy zostały rozrzucone po wzgórzach północnego, środkowego i południowego Wietnamu. Ponoć powiedział, że kremacja jest bardziej higieniczna niż pochówek jak również oszczędza ziemię, którą można wykorzystać w celach rolniczych.  Jego wola nie została spełniona. Partia Komunistyczna podjęła inną decyzję. Ciało umieszczono w potężnym, granitowym mauzoleum przylegającym do olbrzymiego placu i parku. 

Nikt nie kwestionuje dorobku swojego prezydenta. Mówi się, że nie miał żony, ani dzieci, o kochankach nawet chyba nikt nie myśli. Nieoficjalne źródła mówią co innego, raczej nie pokrywają się z oficjalną wersją: „w całości oddał swoje życie państwu”. Tak samo przemilcza się terror stosowany przez wodza, obozy reedukacji, brutalną walkę z opozycją, intelektualistami. Takie małe zbrodnie rewolucji. 

Dzisiaj pytałam się mojej host siostry czy widziała Ho Chi Minha. Okazuje się, że raz w roku, w dzień niepodległości (2 września, niepodległość: 1945) z całą rodziną idą do Mauzoleum. Miejsce to odwiedziła również z klasą. Pierwszy raz była w nim, gdy miała 7 lat! Na lekcjach historii uczą się głównie o historii Wietnamu i oczywiście w tematach dominuje „bohater narodowy” i jego nauczanie. 

Po odwiedzeniu mauzoleum wybrałyśmy się jeszcze (w turystkę bawiłam się razem z Saszą z Uljanowska:P, to tam urodził się Lenin) do parku, w którym znajdował się dom Ho Chi Minha. Dla Wietnamczyków wstęp jest bezpłatny, inni muszą kupić wejściówkę, trasa jest identyczna. 


Chcąc w pełni się doedukować od razu poszłyśmy do Muzeum Ho Chi Minha, które znajduje się w tym samym olbrzymim kompleksie. Oczywiście nie brak było w nim zdjęć wodza i opisu jego życia i jego wypowiedzi. Wszelkie opisy podkreślały jedność „wietnamskiego narodu” i „nas”, czy też wychwalały „naszego prezydenta”. Podsłuchiwałam nawet przewodnika, który jeszcze w parku, opowiadając o domu wodza mówił: „gdy zamontowaliśmy (when „we”) klimatyzację, to prezydent powiedział, że żołnierze w szpitalach bardziej jej potrzebują i powinni ją tam zamontować, a nie w moim domu”. Przewodnik urodził się na pewno po śmierci Ho Chi Minha. Można by się rozpisywać o skuteczności perswazyjnej poszczególnych zwrotów i budowaniu poczucia jednomyślnej wspólnoty. Najbardziej jednak zaskoczyło mnie ostatnie piętro, które przypominało raczej cyrk, targowisko. Chyba miało być nowocześnie, wręcz postmodernistycznie, a wyszło jakoś tak tandetnie i nie do końca zrozumiale. W końcu nie znam się na rewolucji. Zobaczyć można nawet było Guernicę Picassa. Bardzo sprytnie i skutecznie opisano jego dzieło: Contrast between human progress creativity and the reactionary destructive nature of fascism (kontrast pomiędzy ludzkim postępem  kreatywnością a reakcyjnie destruktywną naturą faszyzmu), oczywiście to my podążamy jedyną, słuszną drogą wytyczoną przez naszego wodza.

Może częściej powinnam chodzić do tego muzeum, wtedy poczuję klimat i będzie mi łatwiej zaakceptować tutejszą rzeczywistość. W końcu trzeba się pozbyć krytycznego oglądu, nie należy poddawać w wątpliwość czegokolwiek tylko ślepo podążać za wskazaniami władzy, naszej władzy. 

poniedziałek, 12 grudnia 2011

13.12.2011 - Wtorek

Jan Twardowski
KIEDY MÓWISZ

Nie płacz w liście
nie pisz że los ciebie kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno
odetchnij popatrz
spadają z obłoków
małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia
a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij że jesteś gdy mówisz ze kochasz

Już kilka razy ten wiersz wyciągał mnie z kłopotów. Ostatnio dość często powtarzałam sobie wers z zamykanymi drzwiami i otwieranym oknem. Czas więc napisać coś więcej o moim życiu tutaj. Przyjechałam z AIESEC-iem. Bardzo przypadkowo wybrałam Wietnam. Zrekrutowałam się do AIESEC-u na czwartym roku, ponieważ chciałam pojechać do Ameryki Południowej. Takie moje marzenie życiowe, może kiedyś się spełni. Na razie jeszcze nie udało mi się go zrealizować. Nie znalazłam żadnej ciekawej oferty, więc wyjechałam do Mołdawii uczyć polskiego. Było to dość ciężkie doświadczenie, ale naprawdę wiele się nauczyłam i poznałam wspaniałych ludzi. Do Mołdawii wróciłam po kilku miesiącach, aby zebrać materiały do mojej pracy magisterskiej („Problemy i przyszłość Polonii w Mołdawii na przykładzie Stowarzyszenia Polski Dom w Bielcach”). W tym roku z Erasmusa wyjechałam jeszcze do Hiszpanii więc nadal żyłam sobie beztrosko i balowałam (żeby nie było, w przerwach od flamenco pracowałam w czymś w rodzaju Domu Kultury). Wraz ze znajomą Kasią postanowiłyśmy, że po studiach jeszcze nie chcemy zaczynać „normalnej” pracy, więc wyjeżdżamy w świat. Zupełnie przypadkiem, robiąc sobie żarty powysyłałyśmy nasze profile do Azji (Kasia jest teraz w Kirgistanie), w końcu brzmi to dość absurdalnie. Żadna z nas nie miała większego pojęcia o kraju, w którym obecnie mieszka. Dopiero teraz, po dobrych dwóch miesiącach, dociera do mnie, że jestem w Wietnamie. I czasami się pytam: „O matko! Co ja tutaj robię?!”

Na miejscu okazało się, że praktyka znacznie odbiega od moich wyobrażeń. W grę wchodzą olbrzymie różnice kulturowe. Według opisu oferty miałam pracować od poniedziałku do piątku. To w teorii. W praktyce kazali mi pracować też w soboty i w niedzielę (z wolnym poniedziałkiem). Od razu (po pierwszym tygodniu) zrobiłam aferę mówiąc, że nie ma opcji: nie przyjechałam tutaj harować! Zaczęłam więc walczyć o wolną niedzielę. Co jak co, ale w niedzielę ani mi się śni przychodzić do roboty. Oprócz tego stwierdziłam, że chcę więcej zarabiać itp. Przepracowałam cały miesiąc zanim dali mi wolną niedzielę. Mimo wszystko miałam nadzieję, że następny miesiąc będzie już lepszy. Jakoś końcem listopada szkoła się ze mną skontaktowała, żeby mnie poinformować, że w sobotę mam pracować godzinę dłużej. Odpisałam, że ani mi się śni i żebyśmy nie zaczynali tej dyskusji na nowo, bo i tak idę im na rękę i zgodziłam się pracować w sobotę. Później dostałam maila od AIESEC-u, że musza porozmawiać ze mną na temat mojego „podejścia do pracy”. No i to było o tę jedną kroplę za dużo. Wkurzyłam się niesamowicie. W dodatku napisali, że musimy się spotkać w trójkę, tzn. szkoła, AIESEC i ja. Gdy ja miałam problem na samym początku to nigdy nie doszło do wspólnego spotkania, pomimo wielokrotnych sugestii z mojej strony. Zawsze wszyscy knuli za moimi plecami i byłam tylko informowana o decyzjach, które zostały podjęte bez mojego udziału, zupełnie nie do zaakceptowania. Cały czas AIESEC grał przeciwko mnie. Po prostu ogólna żena, targ niewolników, a nie organizowanie wymian. Gidy powiedziałam, że odchodzę, i że przegięli z tym "podejściem do pracy", to nagle się okazało, że szkoła ma pokryć koszty wizy itp, a tak na prawdę to oni chcieli mnie pochwalić, a nie wytknąć problemy. No comment.

W ubiegłym tygodniu zerwałam umowę. Teraz jestem tutaj „na własną rękę”. Nie spodziewałam się takiego obrotu. Normalnie jestem w Wietnamie, znalazłam tutaj mieszkanie (z pomocą Q), sama znalazłam nową pracę, kombinuję, żeby przedłużyć wizę. Dlatego też trochę byłam nieobecna na blogu, bo autentycznie miałam sporo rozkmin co tu robić, jak to wszystko ogarnąć i czy w ogóle dam radę. Nie chciałam dawać się wykorzystywać, a jeszcze nie nadszedł czas, żeby wracać do Polski. I sądzę, że „dam radę”, trochę wszystko się pokomplikowało, ale właśnie Bóg „otworzył okno” i chyba wchodzę na nowo! Jak na razie wszystko jest na dobrej drodze. Oczywiście nieco panikowałam w tym czasie, na szczęście mogłam liczyć na wsparcie innych. Tak czy owak w sobotę usłyszałam w szkole, że mogę nadal dla nich pracować, już niezależnie od AIESEC-u i że możemy ustalić na nowo moje zarobki i godziny. Powiedziałam tylko, że od poniedziałku zaczynam nową pracę.

W Wietnamie uczę się walczyć o swoje. Niczego się nie dostaje na wstępie, tak po prostu, z „dobrej woli”, bo na coś zasługujesz. Wszystko musisz sobie wywalczyć. Nie można pokazywać słabości, bo w myśl przysłowia „dasz palec, wezmą rękę” tutaj razem z obojczykiem :P. 


Więc pamiętajcie: 
Nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia!

sobota, 10 grudnia 2011

10.12.2011 - Sobota

W ubiegły weekend w końcu udało mi się wyjechać z Ha Noi! Wraz z Moniką i Iwoną z kulturoznawstwa (na UW) pojechałyśmy nocnym pociągiem do Sapy. Dużo osób przestrzegało mnie przed wietnamskimi pociągami. Normalnie chyba nie wiedzą, że przez 5 lat jeździłam nocnym na trasie Wrocław – Rzeszów :P. Wykupiłyśmy kuszetki. W pierwszą stronę w przedziale było 6 łóżek, po trzy na każdej stronie więc ogólnie ciasno. W drugą stronę miałyśmy już większe luksusy, bo w przedział był czteroosobowy. Jeszcze nigdy tak dobrze nie spało mi się w pociągu. Ogólnie polecam:).  Można było się zamknąć od środka, nikt jakoś specjalnie się nie włóczył po korytarzu, nad ranem konduktor wszystkich budził. 


Sapa to miasteczko założone przez Francuzów w czasach kolonialnych (1922). Znajduje się na północy Wietnamu (więc dalej od równika niż Ha Noi), w dodatku położona jest na wysokości ok. 1600m nad poziomem morza (a każde 100m w górę to spadek temperatury o 0,5 stopnia! Jakoś tak mnie uczyli w szkole). Nie spodziewałam się, że będzie tam aż tak zimno! W tym regionie znajduje się najwyższy szczyt Wietnamu: Phan Xi Pang (3143 m n.p.m.), zwany „Dachem Indochin”. Może jeszcze kiedyś tam wrócę i spróbuję się na niego wdrapać:). Wioski wokół Sapy zamieszkują liczne mniejszości etniczne, które przyjeżdżają do miasteczka, aby sprzedawać swoje wyroby. Są to głównie haftowane torby, ubrania, koce, wyroby ze srebra: kolczyki, bransoletki. Dopiero od kilku lat rozwija się w tym regionie turystyka. Sapa przypomina nieco Zakopane. Praktycznie wszystkie uliczne handlarki mówią po angielsku. Często są analfabetkami, języka nauczyły się od turystów. I nie tylko języka, ale również konkretnych gestów i zachowań. Wyobraźcie sobie styrane życiem kobiety w tradycyjnych strojach, które robią „wyczilowane” gesty, które przejęły od ludzi ze Stanów, z Australii i innych części świata. Panie więc podchodzą do Ciebie i jak nie chcesz kupić, to robią z Tobą „deal”, że masz od nich kupić jutro. Dil musisz potwierdzić żółwiem, albo skrzyżować z panią malutkie paluszki. Z tradycyjnych wyrobów kupiłam torebki i spódnice, która niesamowicie śmierdzi dymem. Zapewne była haftowana w chacie, w której tliło się ognisko. 



Na śniadania i kolacje chodziłyśmy głównie na bazar, gdzie na podłużnych stołach porozkładane były wszelkie składniki, z których następnie przygotowywane były posiłki. Wszystko na powietrzu, za kuchenkę służyło wiadro z rozżarzonym węgielkiem w środku. Niesamowite jest, jakie potrawy można w takich warunkach przygotować. Okazuje się, że wystarczy tylko jedna patelnia, garnek i właśnie ten węgielek. 



Na bazarze też zaopatrywałyśmy się w owoce. Oczywiście człowiek z „zachodu” to synonim pieniędzy. Tradycyjnie każdy chciał nas oszukać, czasami bardzo perfidnie: kilka razy się zdarzyło, że sprzedawczynie przestawiały wagę. Ważyły nam tak po kilogramie, pomimo tego, że chciałyśmy kupić np. 2. Wtedy od razu wiadomo, że coś kręcą. No i oczywiście kantowały nas na gramaturze. Jednakże świadome krętactw nie tak łatwo dawałyśmy się oskubać. Czasami też dokładały podwójną miskę do ważenia owoców. Raz nawet kobieta chciała nam udowodnić, jak bardzo jest uczciwa i zważyła 2 kg mandarynek u koleżanki na stoisku, oczywiście wszystko się zgadzało. Zważyłyśmy zakupy na zupełnie innej wadze, która wskazywała niecałe 1,5 kg. Zostałybyśmy w Sapie jeszcze kilka dni i nie było by normalnie już od kogo kupować.

W czasie zakupów należy być naprawdę czujnym i mniej więcej orientować się co ile kosztuje. Chciałyśmy kupić tzw. „maść z tygrysa” i koleś nam wyskoczył z ceną: 150 tysięcy. To samo w innym miejscu kupiłyśmy za 25 tysięcy. W Sapie sprzedają bardzo dużo górskich ubrań i butów. Są to głównie Nort Fejsy i Columbie. Nie wiadomo, czy są oryginalne czy też nie. Tak nam się zdaje, że to są spady z taśm produkcyjnych. Tak czy owak, można je kupić bardzo tanio. Oczywiście trzeba się targować. Targowanie jest swoistym przedstawieniem. Trzeba nauczyć się poszczególnych sekwencji, reakcji, gestów. Zostałam bardzo szybko przeszkolona przez Monikę, później stosowałyśmy sprawdzone sztuczki.
Krótka instrukcja targowania się:
1.       Mniej więcej należy się orientować ile dany towar kosztuje, ile sobie za niego życzą różni sprzedawcy.
2.       Trzeba ustalić maksymalną cenę, za którą chce się coś kupić (np. mój nowy różowy polar: 250 tysięcy Dongów czyli mniej więcej 38 złotych, albo buty North Face: 500 tys. Dongów: czyli ok. 75 złotych).
3.       Na stoisku ogląda się różne towary. Ogólnie nie jesteś specjalnie zainteresowany kupnem. Jeżeli podoba Ci się konkretna rzecz bierzesz ją jak od niechcenia i odkładasz. Mniej więcej w tym momencie podejdzie do Ciebie przedawca i zacznie Cię obsługiwać. Pytasz wtedy: ile za to chce.
4.       Sprzedawca podaje cenę. Od razu wybuchasz śmiechem i patrzysz jak na aliena. Sprzedawca więc zapyta: ile chcesz za nią dać (też Cię obczaja). Należy rzucić tak ok. 40% mniej (czasami nawet 50%).
5.       Następuje kolej na śmiech sprzedawcy i teraz to on patrzy na Ciebie jak na idiotę. Zaproponuje niższą cenę, ale nadal za wysoką.
6.       Twoja kolej: dalej patrzysz na niego jak na aliena i zaczynasz się doszukiwać braków w towarze, stwierdzasz np., że za duży, nie pasuje, albo coś jest niedoszyte. Nie możesz pokazać, że chcesz to kupić. Zapodajesz niską cenę.
7.       Sprzedawca schodzi z ceną, ale nadal jest za wysoka więc odkładasz towar i wychodzisz. Jest to kluczowy moment. Wtedy zawsze mamy nadzieję, że zaczną za nami krzyczeć i powiedzą: „ok., niech Ci będzie, niech już stracę”. Zazwyczaj tak się dzieje, ale czasami jednak nie chcą pójść na Twoją cenę. Trzeba więc zacząć zabawę na nowo, już z innym sprzedawcą.
8.       Oczywiście człowiek zadowolony, że coś utargował, ale i tak się okaże, że białas przepłacił :). Chociaż ostatnio jedna z nauczycielek zapytała się ile dałam za szal. Gdy usłyszała odpowiedź, stwierdziła, że to taka normalna cena. Czyż to nie jest sukces? Białas, który zapłacił „normalną” cenę.

Pierwszego dnia wybrałyśmy się do Cat Cat, wioski leżącej poniżej Sapy. Podziwiałyśmy poletka ryżowe na stokach, spacerowałyśmy wraz ze świniami po szlaku, aż w końcu dotarłyśmy nad wodospad. W chacie dla turystów przygotowano przedstawienie: tradycyjne tańce plemienia Hmong. Szału nie było, w dodatku szkolne dziewczynki i chłopcy byli "państwowi", wcale nie należeli do plemienia, tylko byli "Wietnamczykami". W Sapie właśnie "Wietnamczycy" z czerwonymi przepaskami na ramionach przeganiają handlujące kobiety z mniejszości etnicznych. 






Monika i ja: kilkakrotnie zostałyśmy zapytane czy jesteśmy siostrami. W końcu białasy blond. My też myślimy, że każdy Azjata jest identyczny :P (ok, ja się już wprawiam i odróżniam twarze ;)





Drugiego dnia wybrałyśmy się na wycieczkę do pobliskiej wioski. Naszą przewodniczką była „Mi”, nazywałyśmy ją „małą Mi”. Kobiety z jej plemienia są bardzo niskie i pewnie ich ciężkie życie dodaje im lat. Mała Mi ma 28 lat, a wygląda znacznie starzej, to samo z innymi kobietami na ulicy. Czasami miałam wrażenie, że rozmawiałam ze staruszkami, a one miały np. niecałe 40 lat.  
Historia życiowa Małej Mi jest niesamowita. Oczywiście ciężko stwierdzić czy jest prawdziwa czy też nie, ale kobieta sprawiała wrażenie przekonującej. Mała Mi ma trójkę dzieci: najstarsze ma 10 lat, później 8 i 1,5 roku. Wyszła za mąż w wieku 15 lat o starszego o 3 lata kolesia, który przed nią miał już jedną żonę, ale jakoś ta laska go zostawiła. Ojciec Małej Mi zmarł, gdy ona miała 11 lat, osierocił ośmioro dzieci (6 córek, 2 synów). Mała Mi jest najstarsza więc musiała szybko wyjść za mąż, taka była decyzja matki. Nie chciała jednak wychodzić za tego kolesia, wolała popełnić samobójstwo. Matka powiedziała, że może się zabić, przecież i tak ma jeszcze 5 córek. No i ponoć jej dziadek przygotował jakąś magiczną miksturę i w końcu przyszły mąż stał się bardziej znośny. Wszystko brzmi jak bajka, ale może coś w tym jest. Jak byłam w Mołdawii też się sporo o czarach nasłuchałam.
Wcześniej kobiety z plemienia Małej Mi miały po gromadce dzieci, teraz już nie. W końcu trzeba je jakoś wykarmić. Dzieci są sporym obciążeniem. Praktycznie jeszcze do dwóch tygodni przed porodem kobiety z wioski jeżdżą do Sapy i sprzedają rękodzieło turystom bądź też zabierają ich na trekking. Muszą pracować tak długo jak się da, bo po porodzie zostaną „unieruchomione” już na dłużej, a rodzinę trzeba jakoś utrzymać. Obecnie w wiosce mają punkt medyczny, w którym od poniedziałku do piątku dyżuruje pielęgniarka, która wysyła kobiety do szpitala na badania i po tabletki antykoncepcyjne.
Mała Mi zaprowadziła nas do swojego domu. Aby tam dotrzeć, musiałyśmy zboczyć z górskiej drogi i przejść przez pola ryżowe. Niesamowite to było. Przeciskałyśmy się po schodkach pól ryżowych usytuowanych na górskich stokach. Musiałyśmy uważać, żeby nie wpaść „na pole”, które zatopione było wodą. Cały czas towarzyszyła nam mgła i niestety nie mogłyśmy podziwiać „pocztówkowych” widoków, ale właśnie ten moment przechodzenia przez środek pól wynagrodził nam wszelkie straty. 






Dom Małej Mi naprawdę mnie mocno zaskoczył. „Dom” to w sumie nieadekwatne słowo. Ja nazwałabym go „stodołą”. Podłoga była zrobiona z betonowej wylewki, ściany z bambusa, w „kuchni” znajdowało się palenisko bez komina. Przez ściany cały czas przewiewało (w sumie też wyciągało dym ze środka) i przez to było bardzo zimno. Dzieci jednak chodziły w klapkach, więc pewnie im nie było tak zimno jak nam (poubieranym w polary i kurtki). Mała Mi przygotowała dla nas obiad. Kroiła warzywa na wielkiej drewnianej desce a obok (chyba) brat karmił świnie. Następnie wszystko zostało podsmażone na patelni w domu na palenisku. Obok domu Małej Mi znajdowały się inne domy członków jej rodziny (w tym teściów i braci męża, jakoś tak). Na dachu jednego z nich wisiała satelita :P. To przy nim ugryzł mnie pies! Ale tylko mnie złapał szczeną, na szczęście nie polała się krew. Wyczuł, że się go boję (bo się panicznie boję psów).





 
Starsza córka Małej Mi bawiła się młodszym bratem (lub też siostrą, jakoś nie mogłyśmy się pokapować) jak lalką. W Sapie widziałyśmy sporo dzieci, które noszą na plecach swoje rodzeństwo, tycie dzieci noszą dzieci. 


W domu na ścianie wisiało zdjęcie rodziny w tradycyjnych wietnamskich strojach na tle kwitnących kwiatów w parku. Zapytałam się co to jest za rodzina, bo nie zczaiłam, że to właśnie oni byli. Okazało się jednak, że „do rodziny” należą tylko twarze, reszta to inne zdjęcie. Fotograf zmienił tylko twarze. Wszystko wyglądało perfekcyjnie, nawet Mała Mi była jakaś taka wyrośnięta. 

Z wioski wracałyśmy już na motocyklach. Normalnie za taką „survivalową” przejażdżkę mogłybyśmy w Europie zapłacić słoną kasę :P. Jechaliśmy na cztery motocykle, w totalnej mgle, po krętych, górskich drogach. Nawet mój kierowca początkowo wszystkich wyprzedził, co mnie mocno rozbawiło, niestety po jakimś czasie to my zostaliśmy wyprzedzeni :P. 

Po trzech dniach wróciłyśmy do rzeczywistości. Już dojeżdżając do Lao Cai, miasteczka, z którego miałyśmy pociąg, mogłyśmy poczuć co nas czeka w Hanoi: spaliny, smród i brud. Na wszelkie busy z Sapy polowali tam uliczni „czyściciele butów”, w końcu z gór ludzie wracają. Zostawiłyśmy za sobą wysokie stoki z polami ryżowymi. Może kiedyś jeszcze uda mi się tam wrócić i pogoda będzie wtedy bardziej sprzyjająca. 

 (Zdjęcia by Monika i Iwona)

piątek, 9 grudnia 2011

9.12.2011 - Piątek

Mieszkam już w nowym pokoju. Jestem w nim samowystarczalna: mam łazienkę, lodówkę, mały aneks kuchenny. Właścicieli domu jedynie okazjonalnie widzę na parterze, gdy otwieram wejściową bramę. Oczywiście chwilę to trwa, zanim otworzę ciężką kłódkę. Taki układ bardzo mi odpowiada. Już ogarnęłam przestrzeń wokół mnie. Wrzuciłam na szafę wiatrak (teraz robi się już zimno), telewizor (nie oglądam) a do szafki mikrofalówkę (nie używam). Wczoraj odwiedził mnie znajomy Polak i zapytał się, jak ja mogę w takim miejscu mieszkać, przecież jestem sama, więc pewnie działa na mnie depresyjnie. Dopiero wtedy sobie uświadomiłam, że coś w tym jest. Zawsze mieszkałam z innymi ludźmi, praktycznie nigdy sama. Gdy zostawałam sama w pokoju, to szłam do innego i tam po prostu siedziałam w towarzystwie znajomych i każdy z nas zajmował się swoimi sprawami. W każdych innych okolicznościach mój pokój mógłby mnie przytłaczać, ale nie tutaj i nie teraz. Zaczęłam się więc zastanawiać z czego ta olbrzymia zmiana wynika. Sądzę, że taka samotnia jest tutaj niezbędna do utrzymania równowagi psychicznej (ok., nigdy takiego stanu nie zaznałam, ale przyjmijmy w teorii:P). Na co dzień wszędzie otaczają mnie ludzie. Na ulicy są ich tysiące, miliony. Nie można nigdzie uciec, gdzie panowałaby cisza i spokój. Wszelkim czynnościom towarzyszą inni ludzie. Gdy wchodzę do mojego pokoju wiem, że odcinam się od tłoku za drzwiami. Nie muszę się już przeciskać zakorkowanymi ulicami, dociskać maseczki, żeby móc wziąć głębszy oddech. Całe to zamieszanie, gwar, hałas, smród zostawiam na zewnątrz. I jest mi tak dobrze, że w końcu mam chwilę spokoju! Mam nadzieję jednak, że po powrocie do Polski wrócę do swojego stanu wyjściowego :P. Dla uspokojenia dodam, że nie staję się aspołeczna. W ciągu dnia umawiam się z różnymi ludźmi na obiad, kolację czy też koktajl z mango:).