Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

środa, 27 marca 2013

27.03.2013 - Środa



Tôi một anh con trai một em con trai: mam jednego starszego i jednego młodszego brata 

Moja nauka wietnamskiego idzie mi jak po grudzie. Fatalnie. Wydaje mi się, że język jest do opanowania, w końcu znam obcokrajowców, którzy potrafią się dogadać. Jestem jednak zbyt leniwa, żeby się uczyć. Zapamiętywaniu słówek nie służy również moje życiowe podejście przejawiające się w ignorowaniu szczegółów i nie zwracaniu uwagi na drobiazgi. Weźmy na przykład takie tony. Wietnamski to język tonalny. Ta sama sylaba może być wypowiedziana na 6 różnych sposobów i tym samym mieć tyle różnych znaczeń:

ma – duch
má – matka
mả - grób
mã – koń
mà – tamto
mạ - sadzonka ryżu 

Przynajmniej już powoli słyszę różnicę. Wcześniej było to dla mnie prawie niemożliwe. Do tego dochodzą przeróżne zaimki osobowe.  Używając ich trzeba doskonale orientować się w wieku i pozycji rozmówcy. Jeżeli rozmawiam z osobami starszymi ode mnie nazywam ich „chị” (kobietę, dosłownie: starsza siostra) i anh (mężczyznę: odpowiednio starszy brat) [albo też „bà” i „ông” jeżeli są w wieku moich dziadków, a jeszcze inaczej dla ludzi z generacji moich rodziców] a sama o sobie mówię „em”. Jeżeli rozmawiam zaś z ludźmi młodszymi ode mnie nazywam ich „em” (zarówno kobietę jak i mężczyznę) a sama o sobie mówię „chị”, albo „cô” (jeżeli mówię do dzieci).

Zaimków osobowych jest znacznie więcej. Łatwo jest więc popełnić jakiś nietakt. 

Tôi một anh con trai znaczy: mam starszego brata. Mówię do niego anh (starszy bracie). A jeżeli mój starszy brat ma dziewczynę, która też jest ode mnie starsza mówię do niej: „chị”. Ale uwaga! Jeżeli jego dziewczyna jest młodsza ode mnie (w każdej innej sytuacji określałabym ją mianem „em”) to i tak muszę używać: „chị” (starsza siostro), ponieważ jest to partnerka mojego starszego brata.

Tôi một em con trai: mam młodszego brata. Mówię do niego em (nawet dzieci w przedszkolu mówią do siebie albo per „em”, albo per „anh”, wystarczy różnica kilku dni, tutaj liczy się wiek, dlatego też jednym z głównych pytań jest pytanie o metrykę). Jeżeli jego dziewczyna jest młodsza ode mnie mówię do niej per ty, czyli „em”. A co się dzieje, gdy jest ode mnie starsza? Bez relacji pokrewieństwa używa się „chị”, czyli starsza siostra. Ale to przecież jest dziewczyna mojego młodszego  brata, więc mogę powiedzieć „ty”, czyli „em”. 

Prawda, że ciekawe?

wtorek, 26 marca 2013

26.03.2013 - Wtorek

Dzisiaj kupiłam banany prosto z łodzi. Mieszkam przy kanale, przy którym cumują rolnicy z Delty Mekongu. Ich łodzie załadowane są przeróżnymi owocami, głównie bananami. Obawiałam się, że pani z łodzi wpadnie do kanału, gdy wychylała się, aby mi podać siatki :)

Udziela mi się syndrom młodej matki i robię zdjęcia dzieciom. Dzisiaj zajęcia poprowadziła mama To'y, która jest Japonką. Oczywiście robiliśmy origami. Dzieci mają bzika na punkcie lego Ninjago więc tradycyjny żuraw przegrał z czterokątną gwiazdą przypominającą broń jednego z Ninjago.

Żuraw to japoński symbol szczęścia i życia, potrafi go zrobić każde dziecko. Japończycy mają w zwyczaju robienie 1000 żurawi w prezencie dla chorego. Kiedyś pisałam o znajomej Natsu (z hanojskich czasów), która właśnie tyle papierowych origami zrobiła dla ojca, który leżał w szpitalu.

Żuraw to również symbol długowieczności i pokoju. Znana jest historia dziewczynki, która po wybuchu bomby atomowej zachorowała na chorobę popromienną i zaczęła sama dla siebie robić żurawie, ale niestety nie zdążyła złożyć tysiąca sztuk przed śmiercią.

poniedziałek, 25 marca 2013

25.03.2013 - Poniedziałek

Przyznałam się wczoraj, że bywam aroganckim kierowcą i co się stało? Otóż dzisiaj nie mogłam odpalić hondy (tak, hondy, nie honduni, zmieniam ton). Musiałam kilka razy kopać. W końcu zacharczała i wyjechałam z parkingu, wrzuciłam dwójkę, później trójkę, ale jakoś nie chciała się toczyć i po chwili zgasła. Jeszcze kilkanaście razy ją skopałam w japonkach (prawy nosi znamiona ciężkiej eksploatacji), ale nic. Nie odpaliła i musiałam wrócić na parking i wziąć "xe oma" (taksówkę motocyklową) do pracy. Za godzinę przyjdzie znajoma i doturlamy hondę do mechanika. Wydaje mi się, że coś jest nie tak z paliwem, gdzieś mógł się jakiś wężyk zatkać. Zobaczymy. Oby zadziałała, nie lubię jeździć na tylnym siedzeniu.

Codziennie rano kupuję sobie "Banh mi op la" (czyli kanapkę z omletem) nieopodal mojego bloku. Jest to typowy McDrive. Na chodniku ustawiony jest wszystko mieszczący wózek a za nim dwie ekspedientki, które w mgnieniu oka robią kanapki. Każda jest dopasowana do zachcianek klienta. Moja ma omlet z dwóch jajek z dużą ilością kolendry i jest bez chili. Można wybrać opcję z wędlinami, rybą czy też wegetariańską. Klienci zatrzymują się na jezdni (od czasu do czasu powodując zator) i czekają na realizację swojego zamówienia siedząc na skuterze. Klienci zawsze Ci sami, wystarczy, że ekspedientka na Ciebie spojrzy i już wie, co ma przygotować, nawet nie trzeba powtarzać.

Dzisiaj poszukiwaliśmy skarbu (treasure hunt). Zaczęło się od nieznanej przesyłki (a w środku kartka zapisana białą kredką świecową, którą trzeba było zamalować na czarno). Następnie dzieci podążały za wskazówkami znajdującymi się m.in w kuchni, w ich plecakach czy przegródkach na buty. W końcu dotarliśmy do basenu a tam do zakodowanej wiadomości (obrazki zamiast literek): "mapa jest na drzewie" [the map is on the tree]. Skarb, oznaczony literką X, odkopaliśmy w piaskownicy. Bawię się więc wyśmienicie ;).

Kilka godzin później:

Honda naprawiona [zabawne było, jak przyszłam po nią na parking, gdzie wszyscy parkingowi już wiedzieli, że jest zepsuta;)]. Mechanik wymienił mi świecę i żarówkę (przepaliła się z tyłu) za 75 tysięcy, czyli około 12zł. Ma mi jeszcze naprawić kierunkowskazy, ale to grubsza sprawa, trzeba rozkręcać kierownicę. Byłam z Hoai, teraz już się z nim zakolegowałam, więc będzie moim przydomowym mechanikiem. Postanowiłyśmy pojechać do centrum na drinka (tym razem non - alko). I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie policja, która zatrzymała Hoai. Jest to silna i niezależna kobieta (w końcu się kumplujemy) i nie chciała dać policjantowi łapówki. Zażądał 300 tysięcy (45zł), z opcją do negocjacji. Hoai uparcie i stanowczo odmówiła, nie pierwszy raz zresztą. Policjant więc zabrał jej prawo jazdy i ma je odebrać na posterunku, oczywiście płacąc tam mandat, nie wiadomo jednak w jakiej wysokości. Czekałam na nią na poboczu (a właściwie to na jezdni) i zastanawiałam się, czemu to tak długo trwa. W tym czasie inni kierowcy odjeżdżali i policja zatrzymywała kolejnych. Gdy Hoai oburzona opowiadała o arogancji i bezczelności, z jaką policjant zażądał od niej pieniędzy, nieco się dziwiłam. Moja pierwsza myśl była następująca: "przecież mogłaś stargować do 150 (tak, tutaj łapówki się targuje) i miałabyś spokój, a tak musisz odebrać papiery i pewnie zapłacisz więcej, w imię czego?". Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że takie myślenie patologię jedynie umacnia i nie należy się na nie godzić. Kiedyś to było dla mnie oczywiste, teraz jak widać coraz mniej. Moralnie więc górą jest Hoai. 

To jednak nie koniec przygód z policją. Po wypitych koktajlach odbierałyśmy skutery z parkingu. Byłam mocno zaangażowana w rozmowę i nawet nie zauważyłam, że prawie wręczyłam mój bilecik parkingowy policjantowi. Policja postanowiła skontrolować dziki parking, czyli przyszła odebrać swoją marżę. Życie to teatr. Dzisiejsze przedstawienie zostało mizernie zagrane.



niedziela, 24 marca 2013

24.03.2013 - Niedziela

Wąchaj moje spaliny!
Wczoraj byłam na urodzinach Maraj. Razem z Luanem przeprowadzili się poza miasto. Droga zajmuję mi około godziny. Lubię jeździć. Ciągłe zmienianie biegów pozwala mi się odstresować. Dosłownie rzec by można, że poprzez kopanie w nóżkę zmiany biegów uziemiam swoją złość i frustrację. W czasie jazdy tylko zdarza mi się bluzgać polskimi przekleństwami. Ruch uliczny to takie zamknięte koło: z jednej strony jest dla mnie sposobem na pozbycie się złości, a z drugiej również jej źródłem. Moja hondunia ma zaledwie 49cm3, ale jest bardzo zwinna i można nią szybko wystartować. Ostatnio byłam na aerobiku. Cała grupa stała w kręgu i mieliśmy za zadanie rzucać do siebie piłkami do pilatesu. Tak zupełnie przypadkowo i jak najszybciej. Ubaw po pachy gwarantowany. Nie jednej osobie nieźle się oberwało, gdy znienacka ktoś wycelował w nią olbrzymią piłką. I właśnie do takiego ćwiczenia można porównać ruch uliczny w Wietnamie. Nigdy nie wiesz, z której strony ktoś nagle zajedzie Ci drogę. Przewidywalna jest jedynie nieprzewidywalność. 

Na urodzinach rozmawiałam z bratem Maraj. Od 6-ściu lat mieszka w Singapurze. Padło dość oczywiste, aczkolwiek niebanalne pytanie: „dlaczego Wietnam?”. Oto lista moich powodów:

1. Świeże owoce (odkrycie tygodnia: melon i zielone banany)
2. Słońce 

Dodatkowo oboje doszliśmy do wniosku, że życie w Azji pozwala zostać „na zawsze młodym” (forever young). Tutaj czas zatrzymuje się w miejscu. Człowiek przemienia się w Piotrusia Pana i nigdy nie dorasta w swojej Nibylandii. Możesz cały czas prowadzić niezależny tryb życia, robić to, na co masz ochotę. Możesz wszystko, niczego nie musisz. Do tego masz zapewniony święty spokój. Ludzie, którymi się otaczasz stanowią racjonalizację Twojego trybu życia, przecież oni mają tak samo.  Nie stanowisz części społeczeństwa, w którym żyjesz. Jesteś gdzieś na jego skraju więc nie do końca obowiązują Cię zasady w nim panujące. Nie czujesz więc presji, żeby dokonywać  wyborów, do których jeszcze nie jesteś gotowy [typu: kredyt na 25 czy 30 lat, sformalizować, urodzić?]. Presje czujesz dopiero w Europie ;). Oczywiście taka sytuacja może również przeobrazić się w patologię skutkującą arogancją, ignorancją czy też zbytnim nihilizmem moralnym. Już starożytni wiedzieli, że złoty środek jest strzałem w dziesiątkę ;).


Z Nibylandii trudno jest zrezygnować. Bo niby dlaczego i po co? Alternatywa jakoś specjalnie kusząca nie jest. Więc i ja pobędę jeszcze przez jakiś czas Piotrusiem. W końcu życie to kwestia wyboru, naszego wyboru. Należy tylko pamiętać, że każda decyzja pociąga za sobą konsekwencje i być może ogranicza przyszłą swobodę. 

Dzisiaj byłam w kościele i dostałam prawdziwą palmę. Machałam więc palmą w tropikach.

czwartek, 21 marca 2013

21.03.2013 - Czwartek

Staję się coraz bardziej wietnamska. Mieszkam nieopodal targu. Mój blok oddalony jest od niego około 300m. Zakupy zazwyczaj staram się robić po drodze z pracy do domu. Czasami jednak jestem już w domu i muszę wyjść, żeby zaopatrzyć się w owoce. I wtedy długo się zastanawiam, jak ja mam to właściwie zrobić. Bo niby mieszkam tak blisko i mogę pójść na piechotę, no ale jak ja mam potem wrócić z ciężkimi siatkami? I wyobraźcie sobie, że odpalam skuter. 

Dzisiaj złapałam gumę. Nie do końca z mojej winy. Miałam mało powietrza w oponie więc postanowiłam dopompować na rogu ulicy. Koleś musiał dopompować za dużo, bo po jakichś 400m strzelił mi wentyl. A jak wiadomo, moja hondunia jest już nieco stara więc nie trudno o usterkę. Musiałam więc cofnąć się i wymienić dętkę. Koleś, chciał mi wcisnąć wymianę opony (fakt, że jest łysa, ale mamy jeszcze porę suchą, wymienię u zaprzyjaźnionego mechanika w sobotę).

piątek, 15 marca 2013

15.03.2013 - Piątek

Uwielbiam jeść. Pamiętacie reklamę gumy Orbit w późnych latach 90.? „Jedzenie to rozkosz smaku”. I właśnie jedzenie jest jednym z powodów, dla których mieszkam w Południowo - Wschodniej Azji. Do szczęścia potrzebuję słońca (pora deszczowa powinna się rozpocząć dopiero w maju) i świeżych owoców. Dzień bez owoców jest dniem straconym. Dojrzałe, miękkie mango, rozpływająca się w ustach papaja, żelkowy miąższ z kokosa (ok., to akurat orzech;), do tego pachnące banany, słodko – kwaśny ananas i orzeźwiające pomelo. Moją ulubioną rozrywką jest wychodzenie ze znajomymi i próbowanie coraz to nowych potraw.  Obecnie na pierwszym miejscu znajduje się sushi, potem kuchnia indyjska. Jadam wszędzie. Od chodnikowych knajpek po wykwintne restauracje. Dla Wietnamczyków jedzenie jest chyba najważniejszą czynnością. Każda impreza (np. ślub, stypa, spotkanie rodzinne czy też w gronie znajomych) kręci się wokół jedzenia i kończy się dokładnie w momencie, gdy na stole pozostają puste miski. Rozmawia się ze sobą tak długo, jak długo się je. Po kolacji można wyjść na kawę albo herbatę i jeszcze porozmawiać. Zawsze jednak należy coś przeżuwać czy też przełykać.  

Dzisiaj byliśmy z dziećmi na wycieczce w „Kidzcity”. Dzieciaki mogły się poprzebierać za lekarzy, strażaków czy też policjantów i popróbować przeróżnych czynności związanych z tymi zawodami. 

 Wietnamska policja. Na widok żółtawych mundurów zwalniam moją hondunią. W Sajgonie zatrzymują również obcokrajowców.



W parku tematycznym było pełno dzieci z publicznych szkół, w tym grupa z „Phan Ngu Lao”. Od razu skojarzył mi się dystrykt imprezowy. To właśnie na tę ulicę wychodzę, żeby napić się lokalnego piwa „Sajgon Da” (czerwony Sajgon, może być jeszcze zielony). Jest to dzielnica backpakersów. Jeżeli ktoś szuka taniego hotelu to właśnie w tej okolicy. Centrum do późnych godzin tętni życiem. W Sajgonie ilość klubów jest wręcz niezliczona i zamyka je jedynie obsługa po zakończonej imprezie, a nie policja w samym środku jej trwania (tak jak to ma miejsce w Hanoi). Zdjęć z ostatniej imprezy niestety nie mam (a przyjechała Ania z Hanoi i nieco poszalałyśmy). A mogłabym całkiem ciekawe obrazy uchwycić, zwłaszcza w damskiej toalecie. W sajgońskich klubach bawią się miejscowi, ekspaci i turyści. Pod dostatkiem Ci polujących na Białych Wietnamek. Natalie (spotkałyśmy się w Kambodży) opowiadała, jak jej wietnamskie koleżanki z pracy chcą urodzić dziewczynki, bo wtedy będą mogły wyjść za Białego i będą życiowo ustawione. Polować można nie tylko na męża, ale też na klienta. A klient płaci, więc wymaga. Łysiejący już Biali zabawiają się z młodziutkimi Wietnameczkami. I pewnie każda strona jest zadowolona. A to, że klub bardziej przypomina burdel, to po prostu taki nieunikniony skutek uboczny. Za każdym razem, gdy wchodziłam do toalety śmiałam się pod nosem i zastanawiałam, jakbym wyglądała w wietnamskich kreacjach imprezowych. Laski wdzięczyły się przed lustrami, upewniając się, czy sztuczne rzęsy dobrze się trzymają i czy mają wystarczająco dużo odkrytego ciała. Tutaj obowiązuje zasada im mniej na sobie, tym lepiej. Na co dzień natomiast obowiązuje albo styl babciny (koronki pod szyję), albo dziecinny (hello kitty). A pośrodku pustka. Ponoć w życiu chodzi o znalezienie złotego środka. Tutaj go na pewno nie ma. 

A teraz zagadka: co kobieta (Europejka) zabiera ze sobą do Azji? Odpowiedź: kosmetyki do twarzy, buty (ciężko o większe rozmiary) i bieliznę. A za wszystko inne zapłacisz Master Card. Chociaż nie zawsze. Chciałam kupić bilet z Jakarty do Palu (miasteczko na Sulawesi, wcześniejsza nazwa to Celebes, w Indonezji) i niestety lokalne linie lotnicze nie akceptowały mojej karty.