Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

czwartek, 29 września 2011

29.09.2011 - Czwartek


Coraz więcej osób ostrzega mnie przed nadchodzącą burzą. Nawet na stronie ambasady polskiej umieszczono informację:  „Ambasada RP w Hanoi ostrzega obywateli polskich, iż wg przewidywań meteorologów w piątek 30 września i sobotę 1 października północny Wietnam zostanie nawiedzony przez burzę tropikalną będącą kontynuacją cyklonu Nesat.” Akurat jutro i w sobotę muszę iść do pracy. Może nie będzie tak źle? Chociaż już teraz pada i wieje silny wiatr. Moja rodzina twierdzi, że wszystko jest ok i nie ma się czym martwi, bo centrum sztormu znajduje się ok 100 km od Hanoi. Zabezpieczać to miejsce pojechał ojciec Sui, który uczy w akademii policyjnej więc nie było go dzisiaj na kolacji.

Rozmawiałam z Sui o rozrywkach studenckich. Pytałam, czy razem wychodzą się zabawić. Owszem, nie zbyt często, ale czasami wychodzą na karaoke i bawią się w różne gry. Marta, Polka, która pracuje w tej samej szkole językowej co ja, opowiadała mi, że była na imprezie, gdzie właśnie bawili się w coś w stylu „podchodów”. Kobiety w Wietnamie raczej nie piją, a przynajmniej nie powinny tego robić publicznie, bo od razu są postrzegane negatywnie. Młoda dziewczyna nie powinna więc pić. Ponoć obcokrajowcom wiele rzeczy się wybacza:P.

 
Domy w Hanoi mają charakterystyczny „rurkowaty” kształt. Od frontu są bardzo wąskie i mają zazwyczaj tylko jedno okno na tej ścianie. Pną się za to w górę. Wyglądają jak patyczki powciskane w ziemię. Ceny gruntów są bardzo wysokie, a jeszcze gdzieś wyczytałam, że za szeroką fasadę budynku płaci się wysokie podatki: w sumie na jedno wychodzi: pieniądze. Moja rodzina też mieszka w takiej rurce. Mamy do dyspozycji pięć kondygnacji (czteroosobowa rodzina plus ja), Na parterze znajduje się salon i kuchnia a na środku klatka schodowa. Druga kondygnacja to dwie sypialnie i łazienka, tak samo jak trzecia. Ja mieszkam na czwartej. Zamiast łazienki jest wnęka z ołtarzykiem.Ostatnie piętro pełni funkcje pomieszczeń gospodarczych.

środa, 28 września 2011

28.09.2011 – Środa


Z moją rodziną wspólnie jadamy dwa razy dziennie: obiad i kolację (około południa i 18). Czasami nie wszyscy są obecni (np. Sui, albo jej brat są w szkole), czasami mamy jeszcze jakichś gości. Martwią się o mnie, że podczas posiłków zjadam tylko jedną miseczkę ryżu, a przecież powinnam dwie! Mama Sui ma bzika na punkcie czystości, lepiej już chyba trafić nie mogłam. Dokładnie myje wszystkie naczynia i nawet na początku nie chciała mi pozwolić zmywać, tylko musiała mnie przeszkolić. Mamy olbrzymi filtr do wody i maszynę, która ją gotuje. Naczynia wkładamy do specjalnej suszarki, wszelka żywność jest starannie zabezpieczona. 

Dzisiaj sama po raz pierwszy pojechałam autobusem do centrum. Normalnie chyba nie wierzyli w moje możliwości i nawet mama Sui odprowadziła mnie na przystanek (100m od domu) i wskazała nr autobusu. Wszyscy kazali mi uważać na kieszonkowców i nie zrażać się panującym ściskiem. W autobusie była włączona klima, kierowca zapodawał spokojną nutę, ludzi było mniej niż w nocnym na Grunwald więc półgodzinną podróż do centrum (a następnie powrót)raczej wspominam dość przyjemnie. Sama znalazłam przystanek: oznaczony słupkiem z nazwami kolejnych ulic. Ogólny czil, wszystko da się ogarnąć. To nie Kiszyniów z marszrutkami widmo, które zatrzymują się niewiadomo gdzie i niewiadomo dokąd jadą. W ubiegłe wakacje miałam tam olbrzymie kłopoty, pomimo tego, że byłam z rosyjskojęzyczną laską i miejscowa młodzież mówiąca po ingliszu usiłowała nam pomóc, ale i oni wymiękali. Odnoszę wrażenie, że tutaj nie będzie tak źle. Ok., co prawda, gdy chciałam wysiąść na moim przystanku końcowym kierowca otworzył tylko drzwi i lekko zwolnił, więc de facto musiałam wyskakiwać:P. Zobaczymy, jak sobie poradzę jutro. 

Przechodzenie przez ulicę też już mi lepiej idzie. Powtarzam sobie: „bądź jak miejscowy! Miej na to wyrąbane i czil! Żadnych gwałtownych ruchów, pewnie i jakby od niechcenia :P”. Nie zawsze skutkuje, ale trochę pomaga. 

Moja sieć komórkowa nieustannie mnie spamuje jakimiś quizami, konkursami itp. Co minutę podświetla mi się telefon i już lekko zaczyna mnie to irytować. De facto to nie są smsy (więc nie zapycha mi skrzynki) tylko powiadomienia. Nikt nie potrafi tego wyłączyć, zresztą spamuje chyba wszystkich. Najgorsze jest to, że moja bateria w telefonie woła o litość. 

Fejs, couchsurfing i zapewne inne portale społecznościowe są tutaj poblokowane. Oczywiście można to obejść. Musiałam sobie ściągnąć Ultrasurf i klikam to za każdym razem, gdy chce wejść na fesja. Youtube działa normalnie (w Chinach nie).

wtorek, 27 września 2011

27.09.2011 – Wtorek

Dzisiaj pojechałam do szkoły, gdzie mam uczyć, albo raczej do głównego biura, bo szkoła ma kilka filii. Za dwa dni mam się u nich zjawić, aby przyglądać się zajęciom a uczyć będę dopiero od poniedziałku. Miło z ich strony, nie rzucają mnie od razu na głęboką wodę. W tygodniu mam uczyć w przedszkolu, a raczej bawić się tam z dziećmi (od 3 – 5 lat!!!) a w weekendy mam mieć już starsze grupy. 

Po mieście jeździłam skuterem, na szczęście tylko jako pasażerka. To dopiero mój trzeci dzień, więc jeszcze nie ogarnęłam zasad panujących w tym chaosie. Dobra wiadomość jest natomiast taka, że „się da”. Moja rodzina nawet zachęca mnie, abym jeździła sama skuterem (a ja nawet w Polsce nie jeździłam!) i podchodzą do tego bez emocji (oczywiście w przeciwieństwie do mnie). Ale normalnie Sui wjechała mi na ambicję i na uniwerku pokazała laskę na skuterze, „Niemkę”, jako przykład człowieka z Zachodu, który potrafi jeździć po ulicach Hanoi. Moja narodowa duma motywuje mnie do podjęcia wyzwania! Tylko, żeby nie skończyło się to w typowo romantyczno – zawadiackim stylu. Może wcześniej warto sobie zdać sprawę ze swoich umiejętności, albo i ich braku.
Nawet jako pieszy, muszę sobie załatwić maseczkę na twarz. Masakra. Ilość spalin i innych dziwnych substancji w powietrzu jest wprost niewyobrażalna. W pewnym momencie zrobiło mi się niedobrze i słabo. No cóż, wybacz organizmie, musisz się przyzwyczaić. 

Uniwerek
W Hanoi znajduje się kilka uniwerków. Dzieci zaczynają szkołę w wieku 6, albo i 7 lat (dwie osoby powiedziały mi inaczej). W podstawówce spędzają 5 lat, pózniej 4 lata w kolejnej i 3 lata liceum. Gdy mają 18 lat zaczynają studia, które trwają 4,5 roku (pół roku przewidziane jest na praktyki zawodowe) więc kończą mniej więcej w wieku 22 lat. Zajęcia na uniwerku, na którym studiuje Sui, odbywają się na cztery zmiany: 7.00 – 9.30;  9.30 – 12.00; 12.00 – 14.30; 14.30 – 17.00
W zależności od planu zajęć można mieć tylko jedną zmianę dziennie, bądź też i 4. Wszyscy studenci noszą identyfikatory. Na uniwerek dojeżdżają głównie skuterami i rowerami, które parkują przy uczelni.





Whitening
Praktycznie każdy krem do twarzy jest wybielający. W telewizji reklamowane są kremy, które mają za zadanie skutecznie wybielać skórę. Dlaczego biała jak śnieg skóra jest ideałem? Czy w ten sposób wskazuje się na swój status społeczny? (w Europie, np. w czasach baroku opalona skóra, piegi, świadczyły o pracy na roli i chłopskim pochodzeniu). A może biała skóra niesie za sobą jakieś relacje władzy i dominacji? Wietnam był od XIX wieku kolonią francuską. A może jeszcze coś innego? Japońskie gejsze mają przecież białe twarze. Sui mówiła, że wiele dziewczyn ma bzika na punkcie białej skóry (a Wietnamczycy są raczej ciemni, słońce jest tutaj dość silne) i zrobi wszystko, aby ją wybielić (to tak jak laski uzależnione od solarium:P). W ten sposób bowiem mogą nosić kolorowe, jasne ubrania, które przecież „nie pasują” do ciemnej karnacji. Powiedziałam, że u nas laski celowo się opalają, bo chcą być ciemniejsze. Mama Sui stwierdziła, że zawsze się chce tego, czego nie można mieć.

Dwójka dzieci
Rząd wietnamski świadomy problemów demograficznych prowadzi politykę kontroli urodzeń. W sumie nie wiem, jak bardzo jest restrykcyjna, dowiedziałam się tylko, że „płaci się wysokie kary”. Nie mam pojęcia, kiedy i w jaki sposób dokonuje się aborcji itp. W odróżnieniu od Chin, można mieć tutaj dwójkę dzieci. Dotyczy to osób, które pracują w instytucjach rządowych (urzędy, banki, przedsiębiorstwa państwowe – czyli pewnie większość „socjalistycznego” społeczeństwa). Przedsiębiorcy i np. uliczni handlarze mogą mieć więcej dzieci (zapewne ci drudzy nie korzystają z takiego przywileju ze względu na sytuację finansową). Oczywiście preferowani są chłopcy (ciężko być kobietą gdziekolwiek na świecie :P). 

Wkrótce będę musiała rozwikłać kolejną zagadkę: ołtarzyk ze zdjęciem zmarłego dziadka.

26.09.2011 – Poniedziałek

Wczoraj jadłam kolacje z całą rodziną i oczywiście czułam się nieco nieswojo, oprócz tego byłam zmęczona. Oczywiście chciałam jeść pałeczkami, ale gdy widzieli moje powolne ruchy dostałam łyżkę:P.  Spoko, będę ćwiczyć. Później udaliśmy się do jakiegoś urzędu, czy komendy policji, w sumie ciężko powiedzieć, aby zgłosić mój przyjazd. Oczywiście pojawiły się jakieś problemy i trzeba będzie jeszcze raz spróbować. Przez ulicę byłam przeprowadzana jak niewidoma. Wszyscy jeżdżą na oślep motocyklami i samochodami, nieważne, że czasami pod prąd. Nigdy nie zwalniają na widok pieszego czy innych zmotoryzowanych, po prostu starają się ich jakoś ominąć. Chcę przeżyć! Dzisiaj udało mi się samej przejść przez ulicę! Podstawa to iść powoli. Przed wyjazdem spotkałam się z Agnieszką, która byłą przede mną w Hanoi i udzieliła mi kilku dość przydatnych rad, np.: nigdy się nie cofaj:)

Droga obok mojego domu: ponoc to pikus, bo jeszcze nie było wtedy "dużego" ruchu:)



 
Dzisiaj na śniadanie jadłam zupkę chińską, pewnie muszę odrobić czasy studenckie: nigdy nie jadłam zupek :P. Jak na razie mam wolne, może jutro pojadę do szkoły językowej, ale jeszcze nic nie wiadomo. W domu, gdzie mieszkam, tylko Linh, inaczej zwana Sui, mówi po Ingliszu (chociaż czasami mam problem, żeby ją zrozumieć), reszta rodziny raczej mnie nie rozumie. Mieszkamy kilkadziesiąt metrów od głównej drogi (czyli na uboczu) ale i tak w domu panuje straszny hałas. Słychać ruch uliczny i sąsiadów. Nad ranem z kolei obudził mnie jakiś ptak, a potem pianie koguta. Jak na razie jest całkiem spoko, ale już nie mogę się doczekać, kiedy zacznę pracować i poznam innych ludzi. Teraz czuję się nieco jak inwalida, nie za bardzo mogę gdzieś wyjść, nie mam jeszcze mapy, w domu traktują mnie jak świętą krowę i nawet naczyń nie mogę pozmywać itp. 

Z ciekawych obserwacji to byłam w supermarkecie. Nic specjalnego, normalny supermarket z identycznymi markami (Unilever, Nestle itp.). Zanim jednak weszłam do sklepu ochroniarz zaczął pokazywać na moją torebkę i trzymał w ręce zrywkę (taki slang częstochowski:P). W sumie nie wiedziałam o co mu chodzi więc otworzyłam torebkę, żeby mu pokazać, że nic nie mam. Dopiero po chwili zorientowałam się, że mam włożyć całą torbę do tej foliówki. Jak już się udało (na styk) to zakleił ją taśmą, hehe. Aż zaczęłam poszukiwać innych kobiet w sklepie, aby zobaczyć, czy też mają tak zaklejone torby, no i miały:)
 
Rozumiem, że jedzenie (chodzi mi o czynność) to kwestia kulturowa, ale mam z tym mały problem. Fakt, że nie osiągnęłam jeszcze poziomu „master” w używaniu pałeczek (i pewnie długo będzie poza moim zasięgiem: cały czas ze mnie polewają), ale jakoś ciężko mi się przełamać do sposobu, w jaki ludzie tutaj jedzą. Można (a może i należy): chlipać, siorbać, mlaskać itp. Przyznaję, że taki sposób jest dość funkcjonalny, np. w przypadku długiego makaronu: łatwiej go „wciągnąć” (z odgłosem odkurzacza) niż bawić się w jego staranne chwytanie pałeczkami, albo też w przypadku jakichś zup i sosów– po prostu trzeba przechylić miskę jak szklankę i wysiorbać z innymi dodatkami. I nie wiem w czym tkwi mój opór psychiczny. Przecież pijąc, np. kompot z owocami też się je połyka! W sumie jeżeli zjada się kawałek kurczaka z kością, to trzeba ją jakoś obgryźć. Wczoraj na kolację była jakaś wypasiona ryba (z okazji mojego przyjazdu) i miała pełno ości, więc trzeba było ją obierać palcami. To była mocno zawędzona ryba. Szacun dla tych ludzi, robili to dość sprawnie dwoma paluszkami. Ja miałam praktycznie całe ręce uwalone w popiele. Dzisiaj już nieco się przełamałam i po wcześniejszym otrzymaniu instrukcji, „wypiłam” warzywa w sosie z ryżem, popychając je pałeczkami (ale bez żadnych dodatkowych odgłosów, jak to się mówi: Rome wasn’t built in a day:P).

Bardzo podoba mi się, że cała moja rodzina spotyka się wieczorem przy stole, czasami nawet jeszcze przed południem. Ponoć to standard dla większości rodzin wietnamskich. Podstawa to oczywiście ryż:). Na stole jest pełno miseczek z dodatkami: warzywami, mięsem, bardziej złożonymi potrawami i różnymi sosami (sojowe i rybne). Wszyscy łączą dodatki według uznania i podają sobie miseczki. Spoko opcja, prawie jak hiszpańskie tapas: de facto wszyscy jedzą ze wspólnych misek, z których pałeczkami wybierają kawałki. Aż tak mi się skojarzyło z wódką na stole. To chyba bardziej integruje i tworzy miłą atmosferę, niż od razu podane danie (czyt. nalane w barze kielony:P).

25.09.2011 – Niedziela


Dojechałam, żyję i jeszcze nie ogarniam niczego. LOT raczej mnie rozczarował, oprócz posiłków jakoś nie widzę różnicy między tanimi liniami, ok., może nie wciskali mi zabawek, perfum i zdrapek. Z dodatkowych atrakcji to wyświetlali na „rzutniku” (o tak, rzutnik, żadne LCD) parametry lotu: gdzie się znajdujemy (np. nad Kalkutą), wysokość (około 10 km nad ziemią), prędkość (ponad 900km/h), temperaturę na zewnątrz (-50) i pokonane kilometry (w sumie ponad 8 000).

Wysiadłam spokojnie na lotnisku a tam od razu polska burda. Wszyscy ustawili się wzdłuż taśmy bagażowej i wyczekiwali na swój bagaż. Nagle do jednego kolesia (przypuszczam, że to był Holender: po języku i naklejce na bagażu jego żony) podbija Polak i zaczyna na niego z pretensją krzyczeć, żeby się cofnął od taśmy i nie zasłaniał innym widoku. Normalnie nie wiem czemu akurat tego kolesia wybrał, wszyscy ustawili się w ten sposób. No i ten Holender mówi grzecznie do Polaka: „ale o co chodzi? Jaki ma Pan problem?” (powiedział po angielsku, a następnie po holendersku do swojej żony). A ten Polak do niego: „Ja, ja, Volkswagen!” I nagle zrobiło się mega zamieszanie. Na odsiecz Polakowi awanturnikowi przyszła jego żona (żona Polaka) i mówi do Holendra: „People from western civilization have no culture”. Masakra jakaś. A ta dzika para miała jakąś pięćdziesiątkę na karku. Nie ogarniam. Byłam równie skonsternowana jak Holender i nie wiedziałam o co c’mon. 

No bywa. Na lotnisku czekały na mnie dwie laski z Ajseku z karteczką: Anna, więc mogłam poczuć się jak w jakimś filmie:P. Dzisiaj jest niedziela, więc nie ma dużego ruchu na ulicy, a właśnie nim wszyscy mnie straszyli. Zobaczymy w dzień roboczy. 

W drodze do mojego nowego domu dowiedziałam się, że ja w Wietnamie to mam 25 lat, a nie 24, ponieważ ludzie wliczają okres prenatalny do swojego wieku. BTW, 25 lat to ostatni dzwonek dla laski, aby wyjść za mąż. Jak na razie towarzystwo w moim otoczeniu ma po 21 lat. Mieszkam z wietnamską rodziną: rodzice plus dwójka dzieci. Mną zajmuje się Linh. Ma jeszcze brata.


  Normalnie standard mojego pokoju pozytywnie mnie zaskoczył. Jest jasny (czyli ma okno! W Hiszpanii nie miałam okna), przestronny (większy od dwójki w XXlatce), czysty (a nie tak jak w Niemczech) i „własny” (nie muszę go z nikim dzielić, nie ma w nim biura – tak jak w Mołdawii) . Do tego mam olbrzymie łóżko, co prawda zamiast materaca ma bambusową matę. 

Wejście do mojego domku: 
Kurcze, dochodzi 18 a tutaj już robi się ciemno. Prawdę mówiąc padam!

24.09.2011 – Sobota


Wiele osób prosiło mnie o pisanie bloga – oprócz Dżoany, która nim gardzi. Jestem niesystematyczna i nigdy w życiu nie udało mi się pisanie chociażby pamiętnika w dzieciństwie. Ale spróbuję. Postanowiłam, że go nazwę: WZLATUJĄCY SMOK, ponieważ taką nazwę nosiło kiedyś Ha Noi. Przez pół roku zamieszkam w mieście wzlatującego smoka:)
 
Moja podróż oficjalnie się rozpoczęła. Właśnie siedzę na lotnisku w Warszawie i przeszłam wszelakie kontrole paszportowe. W sumie miałam „lekki” nadbagaż: walizka rejestrowana i podręczny w sumie około 4 kg! Ale koleś machnął ręką. Pięknie:). Uwielbiam to uczucie, gdy pakuję całe swoje życie do jednej walizki. Okazuje się wtedy jak niewiele rzeczy de facto potrzeba do przeżycia (ok., wiem, że przepakowałam, ale wiozę ze sobą polskie słodycze i inne pierdołki dla ziomków). 

Tak naprawdę to jeszcze do mnie nie dociera, że gdzieś wyjeżdżam, że przede mną najdalsza, jak do tej pory, podróż. Chyba podróżowanie po Europie Wschodniej jakoś mnie zahartowało.  Jadąc do Mołdawii, bądź też nad Morze Czarne wiedziałam, że mogę się spodziewać wszystkiego. A teraz to raczej pikuś. Zapakuję się burżujsko do LOT-u i nic mnie nie będzie interesować. Nikt  nie będzie chciał wyłudzić ode mnie łapówki i zadawał pytań (np. co ja właściwie w tej Mołdawii tak długo robię?!). Tak naprawdę, to nie mam jak się przygotować do zmiany otoczenia. Zmienię nagle rzeczywistość bez stopniowego przyzwyczajania się do czegoś nowego. Kapuściński coś takiego gdzieś pisał. Ludzie płynąc po kilka dni statkiem czy pędząc jakimś dyliżansem :P mieli szanse przygotować się psychicznie do nowej rzeczywistości. Spędzali sporo czasu w drodze obserwując zmieniające się otoczenie. A teraz? Za chwilkę wsiądę do samolotu i po 11 godzinach wysiądę w zupełnie innym miejscu! Zapewne wtedy dotrze do mnie, że właśnie zmieniłam przestrzeń :P. Albo po pierwszej nocy spędzonej w nowym miejscu.  Muszę się przyznać, że często poranki są dla mnie największym przeżyciem. Nagle budzę się w nowym miejscu, otwieram oczy w nieznanym dla mnie terenie. Czasami śnimy i w naszych snach jesteśmy jeszcze gdzieś indziej a tu nagle się budzę! Wtedy potrzebuję chwili, aby się zorientować, gdzie ja właściwie jestem i co tutaj robię? 

Nigdy w życiu nie przypuszczałabym, że zamieszkam w Wietnamie, hehe. W dalszym ciągu sama siebie zaskakuję. Nie za bardzo zdążyłam się przygotować do tego wyjazdu. Jeszcze do środy żyłam magisterką. Wyruszam więc bez większej znajomości kraju. Zakułam tylko kilka dat. Mam nadzieję, że szybko nadrobię braki w trakcie rozmów z Wietnamczykami. 

Będzie dobrze! Zawsze jest – czasami tylko trochę dłużej trzeba popracować nad swoim nastawieniem :P.