Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

piątek, 28 grudnia 2012

28.12.2012 - Piątek

Jutro wracam do Sajgonu. Już się umówiłam z Maraj na niedzielne opalanie i pływanie. I sauny też nie przepuszczę. Teraz siedzę skulona pod kołdrą. Przynajmniej mogłam poczuć ducha świąt. 

 Moja zimowa nora w Hanoi. 

W tym roku również byłam w ambasadzie. Było bardzo przyjaźnie (alkoholu też nie zabrakło). Ambasador jest niesamowicie ciekawym człowiekiem, w dodatku bardzo „normalnym” (to zazwyczaj ludzie na niższych stanowiskach kompensują sobie marną samoocenę traktując innych z góry). Żona opowiadała o latach spędzonych w Korei Północnej. Gdy przyjechali do Phenianu musieli spać w skarpetkach i w czapkach, ponieważ było tak zimno, a nie mieli ogrzewania. Dopiero z czasem wywalczyli własny agregat prądotwórczy i wodociąg. Mieli więc prąd i wodę niezależnie od przypadkowych miejskich dostaw. Mieszkali w dzielnicy ambasad (zaledwie dwudziestu kilku z całego świata). Za każdym razem, gdy chcieli wyjść „na zewnątrz” musieli napisać oficjalne podanie do władz i czekać na ich zgodę. Ambasador pochodzi ze środowiska wojskowego. Wyobraźcie sobie „rasowego” dyplomatę śpiącego w czapce, ponieważ do mieszkania zawiewa śnieg, nie ma opcji. Pani Ambasadorowa poprzez swoją opowieść chciała nam pokazać, że w Wietnamie można prowadzić spokojne i bezpieczne życie. Wszystko zależy od układu odniesienia. I podejścia.  Ambasador podawał przykłady dyplomatów, którzy po przyjeździe do Wietnamu nie są w stanie odczuć niczego innego poza frustracją. Wynika ona z niemożliwości osiągnięcia swoich założeń i celów. W takiej sytuacji należy je jak najszybciej przedefiniować. Tylko wtedy można uniknąć rozczarowania i rozgoryczenia. Trzeba więc zacząć od „siebie”, a i tak zazwyczaj obwinia się cały świat dookoła. Pod latarnią najciemniej. 

 Wigilijny stół w ambasadzie. Były śledzie, bigos, pierogi, sałatki, schab ze śliwką, makowiec i sajgonki!

Lubię te świąteczne wizyty w ambasadzie. W ubiegłym roku właśnie tam poznałam Anię i Grześka z Nga (a teraz nocuję u Ani). W tym roku właśnie tam mogłam poczuć atmosferę świąt i spróbować polskich potraw (każdy przynosi jakąś potrawę, my poszłyśmy na łatwiznę i zamówiłyśmy barszcz w ukraińskiej knajpie). I miodóweczkę też uwielbiam! 

Przeżywam typowe polskie święta, czyli robię dokładnie „nic” i jem (mając nadzieję, że po powrocie uda mi się wcisnąć w sportowe dresy;). Do tego odwiedzam znajomych. Wczoraj byłam u rodziny. Część mnie już pewnie na zawsze w Hanoi pozostanie. Niesamowicie  jest wrócić i nadal czuć się „jak w domu”. Pamiętam ulice, potrafię bez problemów poruszać się po mieście. Ale też cieszę się, że już mnie tutaj nie ma. Lubię pogodę na Południu. Nie muszę marznąć i nie muszę aż tyle użerać się z ludźmi. Znajomy, który kiedyś mieszkał w Sajgonie, stwierdził, że mój „miesiąc miodowy” niedługo się skończy i dopadnie mnie szara rzeczywistość, jeszcze gorsza niż ta na Północy. Nie wierzę. Przekonywał mnie, że powinnam wyjechać do Ameryki Południowej, tam będę miała okazję poczuć się jak mężczyzna w Azji;). Kusząca opcja! Na koniec stwierdził, że nieważne, gdzie zamieszkam, bo pewnie i tak będę zadowolona. Biorę to za komplement. 

 Słit focia z ręki z host siostrą.

Podstawa to być wymagającym w stosunku do własnego sposobu myślenia. Zawsze najłatwiej jest myśleć negatywnie, nie trzeba się wysilać, wystarczy tylko dać się ponieść złości. Nie trzeba szukać rozwiązań, tylko zrzucić całą winę na otoczenie. Najwygodniej zrobić z siebie ofiarę (i oczekiwać od innych współczucia). Powtarzam sobie, że wiele rzeczy w życiu nie da się zmienić. Jedyne co mogę zmienić to MOJE nastawienie. Wczoraj musiałam użerać się z kierowcami Xe Omów, czyli taksówek motocyklowych. Wracałam od rodziny i wysiadłam z autobusu i chciałam wziąć xe oma i wrócić do domu (ok. 3km). Mówię więc do kierowcy adres i pytam się, ile chce za kurs. Oczywiście mnie nie zrozumiał. Pieszy obok powtórzył mu dokładnie to samo, co ja mówiłam i dopiero wtedy zrozumiał. Ok., nie ma problemu. Kierowcy od razu zaiskrzyły oczka, bo oto wyczuł okazję, aby zarobić na Białej. Podał więc zupełnie absurdalną cenę [bardzo mnie męczy, że Wietnamczycy cały czas próbują mnie oszukać. Zdarza się to wszędzie, ale na Północy jakby z większym prawdopodobieństwem]. Podziękowałam więc i poszłam dalej. On zaczął mnie wołać, ale ja przywykłam do pracy w przedszkolu i potrafię być konsekwentna (pomimo faktu, że było zimno i nie chciało mi się szukać kolejnej taksówki). Przeszłam około 500 metrów a on nadal za mną jechał i zachęcał. No trudno, nie lubię, gdy ktoś robi ze mnie idiotę. Niestety byłam w centrum, w dzielnicy turystycznej i ciężko znaleźć kogoś uczciwego [z wczorajszej gazety: do Wietnamu ponownie przyjeżdża zaledwie 5% turystów]. Ostatecznie na rogu stał kolejny xe om i zgodził się na moją cenę. Problem pojawił się przy płaceniu. Kolejny cwaniak. Daję mu 40 (czyli dwie dwudziestki) a miałam zapłacić 30. Od razu stwierdził, że nie ma wydać, i żebym mu dała souvenir. Daję napiwki, gdy kogoś lubię a cwaniaków nie znoszę. Szukam więc drobnych i znalazłam tylko piątkę, ale oczywiście mniej nie weźmie i nadal żąda (oj tak, żąda, a nie grzecznie prosi) o souvenir. Pokazuję więc na sklep i mówię, że pójdę rozmienić. Kierowca od razu znalazł portfel a w nim kilka dziesiątek. Tak to tutaj wygląda. Nie można odpuszczać, ale też nie ma co się denerwować. Wreszcie wróciłam do domu. Po drodze minęłam kierowcę xe oma, który wiózł mnie rano. Uczciwy i sympatyczny. Z daleka powiedział „hello” i się uśmiechnął. Bo szklanka jest, albo do połowy pusta, albo do połowy pełna.

środa, 26 grudnia 2012

26.12.2012 - Środa

W niedzielę jechałyśmy z Anią na skuterze i złapałyśmy gumę. Nie od razu było wiadomo, czy to opona, czy coś z silnikiem, dopiero po chwili całkowicie zeszło powietrze. Dochodziła ósma wieczorem, było już ciemno. Rozglądamy się dookoła i okazało się, że zatrzymałyśmy się dokładnie przy mechaniku. Chłopak chciał wykorzystać okazję, żeby więcej zarobić i uparcie przekonywał do wymiany i dętki, i opony (a było to tylne koło, więc po pierwsze za długo musiałybyśmy czekać, po drugie nie chciałyśmy płacić „niesprawdzonemu” mechanikowi). Ostatecznie delikatnie wyperswadowałyśmy mu ten chytry plan i nakleił nam łatkę za niecałego dolara. [Na Północy trzeba być grzecznym. W przeciwnym razie chłopak mógłby strzelić focha, tylko po to, żeby pokazać, że on tutaj rządzi i ma nad nami przewagę. W konsekwencji mógłby odmówić naprawy, albo tak nakleić, że za pięć minut znów musiałybyśmy szukać „serwisu”. Ja obwiniam system, który determinuje takie relacje między ludźmi. Każdy pragnie udowodnić swoją nadrzędną pozycję i w ten sposób poczuć nad kimś władzę]. 

Uwielbiam Wietnam właśnie za „uliczne zawody”. Nie trzeba długo szukać, żeby znaleźć mechanika na rogu ulicy. Gdy jechałam z Luanem poza Sajgon, żeby kupić moją hondę cub też złapaliśmy gumę. Luan porozglądał się dookoła i akurat po przeciwnej stronie ulicy starszy mężczyzna naprawiał skutery. Od razu przysunął nam krzesła, w sklepie obok kupiliśmy napoje i rozpoczęliśmy konwersację. Mechanik mieszkał w swoim warsztacie przy ulicy przez całe życie.  Między kluczami i oponami przechadzały się kury. Swoje grzędy miały na bambusowych drabinkach podwieszonych przy suficie. W czasie takiego postoju nie tylko naprawia się dętkę, ale również poznaje czyjąś historię życiową (oczywiście trzeba być w towarzystwie wietnamskiego znajomego;). 

Niestety miasto stara się pozbyć ulicznych serwisantów i sprzedawców. W Sajgonie, który jest bardziej nowoczesny, już jest ich znacznie mniej niż w Hanoi. Pewnie są oznaką zacofania i należy ich jak najszybciej wyrzucić z komercyjnego centrum. Do tego właściciele nie płacą podatków, ale co to za różnica w tym ekstremalnie skorumpowanym państwie? W drodze do pracy często kupuję ananasy u niezwykle sympatycznego sprzedawcy. Chłopak zawsze się uśmiecha na mój widok, mówi „hello, how are you today?” a na koniec „goodbye”. Mogłabym kupić te ananasy u innych sprzedawców, ale ja lubię właśnie tego skromnego chłopaka. Jednakże czasami nie ma go przy moście. I nie dlatego, że postanowił „nie przyjść” do pracy, ale dlatego, że wzdłuż drogi przejechała policja, która rekwiruje im towar i każe się wynieść z pobocza. W przypadku większych stoisk, np. z ubraniami czy butami stosuje się jeszcze inną metodę. Policyjna cysterna polewa wszystko wodą.

Mieszkam obok targowiska (a naprzeciwko zoo i słonie;). Gdy przejeżdżam obok „sekcji rybnej” (czyli sprzedawców siedzących na krawężnikach za misami, w których znajdują się ryby i płazy) muszę zwolnić, bo zdarza się, że jakieś stworzonko ucieka z misy i wyskakuje na ulicę wprost pod koła. Ostatnio musiałam hamować przed węgorzem! Czasami, gdy zobaczę ładne owoce zatrzymuję się przy chodniku, nawet nie gaszę silnika, i wprost ze skutera robię zakupy. Uwielbiam lokalne targowiska. Na moim wszystko zawsze jest świeże, ponieważ mieszkam przy kanale. Wieczorami przypływają rolnicy z okolicznych wiosek i z Delty Mekongu i wyładowują nowe dostawy bananów czy też kokosów.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

24.12.2012 - Poniedziałek


Wpis dla wytrwałych: 

Ostatnio spotkałam się z Pauliną. Paulina pracuje w dużej międzynarodowej firmie na wysokim stanowisku. Zaprosiła mnie do swojego mieszkania. Apartamentowiec znajduje się nad rzeką. Należy minąć bramę strzeżonego osiedla i poinformować strażnika kogo chcemy odwiedzić. Ogrodzenie jednoznacznie oddziela dwa światy. Po jednej stronie kameralne budynki wybudowane w stylu zachodnim, po drugiej małe wietnamskie chatki. Zapewne to tylko kwestia czasu, kiedy właściciele zostaną przeniesieni do nowej lokalizacji a na ich miejscu wybudowane zostaną kolejne luksusowe osiedla mające za zadanie zaspokoić wybredne gusta obcokrajowców "na kontraktach" i zamożnych Wietnamczyków. Paulina mieszka w penthousie. Bywałam w przeróżnych domach, ale takiego wnętrza jeszcze nie widziałam. Salon, z wysokim sufitem, z którego zwisał kryształowy żyrandol, przypominał mi lądowisko dla helikopterów. Pomieściłby spokojnie jedną, a może i dwie maszyny. Cała ściana była przeszklona z widokiem na rzekę. Duże firmy zawsze płacą za mieszkania, więc można sobie pozwolić na „odrobinę” luksusu. I nie mam nic przeciwko. Paulina jest bardzo sympatyczna i energiczna. Od razu zaczęłyśmy rozmowę. Standardowo zaczyna się pytaniem: „a co Ty tutaj robisz?”. Tak też i było w moim przypadku. Prosta odpowiedź: "pracuję w przedszkolu".

[Otóż jestem panią przedszkolanką. I muszę się przyznać, że bardzo lubię swoją pracę. Pracuję od 8 do 16, w tym mam dwugodzinną przerwę na drzemkę dzieci. Uczę de facto mniej niż 4 godziny. Rano witam dzieciaki, po południu żegnam i rozmawiam z rodzicami. Praca jest wymagająca, czasami stresująca. Podstawa to panować nad swoimi emocjami, przecież mam do czynienia z maleństwami, które dopiero poznają świat i uczą się reguł w nim panujących. Po skończonej pracy, w drodze do domu, wstępuję na godzinkę do (anglojęzycznego) klubu fitness. Teraz Maraj uczy mnie pływać! O tak, jeszcze tego nie potrafię, ale jestem dobrej myśli i już unoszę się na powierzchni. Po pływaniu jemy! Moja ulubiona czynność. W ubiegłym tygodniu sushi, kuchnia indyjska a w ubiegły piątek wietnamska. Czasami spotykam się też z wietnamskimi znajomymi. To one zabierają mnie na uliczne jedzenie, na masaże do Spa i do kina. Ostatnio oglądałyśmy „Życie Pi”. Dzisiaj Toni obciął mi włosy i nieco wyprostował (trwała była porażką, chętnie bym wyprostowała „na stałe”, ale boję się, że już nic mi na głowie nie zostanie). Wczoraj z Anią zrobiłyśmy manicure i pedicure. Boże Narodzenie spędzam w Hanoi (lot klasą ekonomiczną). I lubię moje życie, nie mam prawa narzekać (oczywiście powody zawsze się znajdą). Mam co jeść, mam własne łóżko, stać mnie na okazjonalne przyjemności.]

Kolejne pytanie Pauliny wywołało moje zdziwienie: „a czy jesteś w stanie z tego wyżyć i czy szkoła płaci Ci przynajmniej za mieszkanie?”. Paulina, dobra dusza, od razu zauważa, że przecież jestem po socjologii a ona ma znajomego, który posiada agencję reklamową i może go zapytać, czy kogoś nie potrzebuje. Od razu podkreśla jednak, że w takiej pracy nie ma się już stałego harmonogramu i trzeba się sporo napracować, no ALE MOŻNA NIEŹLE ZAROBIĆ. 

Na razie jednak pozostanę przy przedszkolu, a w maju (wtedy kończę kontrakt) postanowię co dalej. (Oczywiście nie przepuszczę okazji na kolejne dłuuugie wakacje). Następne pytanie brzmiało: „to co porabiasz w weekendy?” (Paulina w ostatni była na turnieju golfa). Otóż na razie jestem w Sajgonie dopiero od dwóch miesięcy i rozkręcam się bardzo powoli. Praca też niesamowicie mnie pochłania, oczywiście z tygodnia na tydzień jest coraz łatwiej. Nie czuję potrzeby, żeby intensywnie imprezować (i jeszcze nie mam na tyle „zaufanych” znajomych) więc zazwyczaj kupujemy z Maraj nowe kwiatki do ich ogrodu na obrzeżach. Przy okazji uczę się jak je pielęgnować i zawożę do domu kolejne okazy. W tym miesiącu to bambus. Ma trzy wysokie łodygi (tak na dwa metry). Kupiłyśmy dla niego jasnozieloną donicę a na wierzchu wysypałyśmy drobne, białe kamienie [i wiozłam go moją hondą przez pół miasta!]. Paulina stwierdziła więc, że wiodę życie godne emeryta. A ja lubię moje życie emeryta. Nie płacę składek emerytalnych, więc przynajmniej nieco posmakuję takiego stylu życia za młodu, później taka okazja może już się nie nadarzyć! 

Na koniec pożyczyłyśmy sobie „Wesołych Świąt” i wróciłam do domu. Moja samoocena nieco spadła. Zaczęłam się zastanawiać, czy ze mną wszystko jest w porządku? Dlaczego tak mało zarabiam i wiodę życie emeryta? A nade wszystko: „dlaczego nie chcę tego zmienić?”. Może wynika to z braku życiowych ambicji? Ale przecież jest mi dobrze! Więc po co zmieniać? Całe życie jestem w ruchu i coś zmieniam, na chwilę obecną czuję satysfakcję z tego, co mam. 

I przypomniałam sobie Ediego z Bali, który posiada jedynie łódź z bambusowymi podpórkami. Jego życiową ambicją i mottem przewodnim jest „to have enough”, czyli „mieć wystarczająco”. To od tego skromnego chłopaka byłam w stanie bardzo wiele się dowiedzieć. W mało których oczach widziałam tyle radości, co właśnie w jego oczach. A przecież w materialistycznym rozumieniu „on nic nie ma!”. Otóż on właśnie MA! Edi ma niesamowitą umiejętność nieuzależniania swojego szczęścia od posiadania rzeczy materialnych. Uśmiech na twarzy Ediego wywołują morskie fale czy też gwiazdy. 

Podstawowe prawo ekonomii głosi, że potrzeba nigdy nie zostanie zaspokojona. Dzisiaj mam hondę cub, jutro będę chciała coś lepszego. Teraz płacę Toniemu za strzyżenie 10 dolarów, a przecież mogłabym pójść do salonu i zapłacić za to samo 100, albo i więcej. No ale po co? Tak samo za obiad mogę zapłacić dolara jak i 200. A i tak jedzenie cieszy najbardziej wtedy, gdy zaspokaja głód. Do moich ulubionych przekąsek od dziecka należy świeża bagietka z masłem. I ile można zapłacić za masło? Masło w wersji podstawowej, czy próżniaczej? (tylko po to, żeby udowodnić, że mnie stać). Mam tutaj dwie pary jeansów, a przecież mogłabym mieć więcej. Ale dwie mi wystarczą. To samo tyczy się sukienek, których mam całą szafę. Po powrocie do Wietnamu postanowiłam, że ograniczam zakupy. Za pierwszym razem za bardzo mnie poniosło i naprawdę przywiozłam do domu około 100kg, a wyjechałam mając tylko jedną dwudziesto-kilogramową walizkę i bagaż podręczny.
Zawsze można kupić coś nowego, droższego i oczywiście absolutnie „niezbędnego” do życia. Tylko po co? Postawa to MIEĆ coś sobą do zaoferowania innym ludziom. 

Więc przepraszam za mój brak ambicji i rezygnację z „lepszego życia”, którego jedynym celem jest zaspokajanie coraz to droższych potrzeb. Wybieram życie emeryta. Na szczęście nie muszę wydawać na leki. Ja rozumiem, że pieniądze są ważne, zwłaszcza wtedy, gdy nie można związać końca z końcem, ale należę do pokolenia Y, pracuję, żeby żyć, a nie żyję po to, żeby zarabiać. Chcę mieć czas dla siebie, na moje pasje, długie rozmowy z ludźmi, powolne siorbanie koktajlu z mango. Jeżeli miałabym moje zarobki okupić olbrzymim wysiłkiem, kosztem mojego życia prywatnego, żal by mi było ich wydawać. I jaka z tego przyjemność? A próżniaczyć nie potrzebuję, znam swoją wartość. 

sobota, 22 grudnia 2012

23.12.2012 - Niedziela

Nie spodziewałam się, że chłód może być tak niesamowicie przyjemny. Wylądowałam w Hanoi opatulona szalikiem i w grubej polarowej bluzie. Od razu poczułam zimny powiew wiatru. W Sajgonie nie można tego doświadczyć. Na Południu jest upalnie. Wystarczy mieć przez chwilę zgięte kolana, żeby poczuć jak pot spływa po łydce. Przez ten tydzień mam okazję „pomarznąć”. I czuję się świetnie! Taka pogoda od razu przywołała świąteczną atmosferę. Ciężko poczuć ducha świąt oglądając styropianowe bałwany i płatki śniegu zdobiące centra handlowe i ulice w 40 stopniowym upale. Wreszcie mam okazję, żeby założyć jeansy, których nie miałam na sobie już od dwóch miesięcy. I do tego szalik i mięciutkie bluzy, ach, jakie to przyjemne! Mogłabym przecież stwierdzić, że co w tym takiego szczególnego, przecież w Polsce mamy 4 pory roku. Otóż różnica temperatur, której doznałam jest olbrzymia, będzie pewnie z 20 stopni i to jedynie w przeciągu dwóch godzin. W dodatku z upalnego lata do hanojskiej zimy. A moje lato trwało nieustannie od marca, czyli 10 miesięcy. Kolejne miłe odkrycie to gorąca herbata, którą pije się dla ogrzania. Wystarczy objąć kubek i dłonie już są cieplejsze. Ciekawe co powiem, jak wrócę wieczorem na skuterze z Anią do domu. 



Kilka zapisków z sobotniej podróży:

Na lotnisko w Sajgonie pojechałam autobusem. Komunikacja miejska to czysty kontakt z miejscową kulturą. To była moja pierwsza przejażdżka odkąd się wprowadziłam na Południe. I powinnam częściej jeździć autobusem, żeby nie zatracić smaku Azji. Na jednym z przystanków wsiadła kobieta sprzedająca mydło i powidło, handel obwoźny, albo raczej obwożony w pełnym tego słowa znaczeniu. W swojej torbie miała przezroczyste pudełeczko, które pełniło funkcję tarki. Aby udowodnić niezwykłą funkcjonalność małego urządzenia i przekonać podróżnych do kupna (za jedyne 25 tys., czyli około 1.2$) autobusowa handlarka włożyła do środka czosnek i chili, których aromat długo jeszcze unosił się w powietrzu, mieszkając się z zapachem warzyw (przewożonych przez starszą kobietę), spalin i potu. Kolejnym reklamowanym produktem była maszynka do golenia, niestety nie dotrwałam do końca prezentacji, ponieważ musiałam zmienić autobus i wysiąść na najbliższym przystanku. 

Po wylądowaniu w Hanoi wsiadłam do minibusa jadącego do centrum. W środku zaczął ze mną rozmawiać Wietnamczyk. Rozmowa nie była nachalna, poruszaliśmy coraz to nowe tematy bardziej angażując się w konwersację. Mój rozmówca, 52 letni Thoan, studiował w latach 70. w Niemczech (oczywiście Wschodnich) i kilka lat temu przeprowadził się z Hanoi do Sajgonu. I wyobraźcie sobie, co się okazało! Zupełnie przypadkowe spotkanie, swobodna rozmowa. Otóż mieszkamy w Sajgonie w tym samym bloku, ba, nawet na tym samym piętrze! Ja pod dwójką, on siedemnastką! 

Po mieście zawsze poruszam się na skuterze więc droga „na i z” lotniska była dla mnie sporą atrakcją. Od razu przypomniałam sobie zabawną historię. Kilka tygodni temu Maraj i Luan organizowali grilla. Mieszkają na obrzeżach i dość ciężko jest do nich trafić. Zwłaszcza, że w Wietnamie często wymieszane są numery ulic i niemożliwe jest odnalezienie jakiejkolwiek logiki. Szukasz numeru 120 i widzisz 118 a kolejny numer to 250! Koniec końców poszukiwany numer znajduje się za numerem 280. Jedna ulica może nawet mieć podwójną numerację: te same numery zarówno z lewej jak i z prawej strony skrzyżowania. A teraz wracając do grilla. Znajome Maraj nie mogły trafić i potrzebowały szczegółowych wskazówek dla kierowcy. Słuchawkę przejął Luan (Wietnamczyk) i zaczął tłumaczyć kierowcy, gdzie dokładnie znajduje się ich dom. Wszyscy myśleli, że dziewczyny jadą taksówką, w tym oczywiście Luan wyjaśniający drogę kierowcy. Kierowca jednakże ze zdziwieniem oznajmił, że nie może zmienić trasy autobusu i zapytał się tylko, na jakim przystanku powinien wysadzić nasze pasażerki. Za każdym razem więc jak widzę autobus przypominam sobie tę sytuację. Wyobraźcie sobie zdziwienie kierowcy, który ma w autobusie dwie Filipinki słabo mówiące po wietnamsku. Przekazują mu telefon i człowiek po drugiej stronie każe mu odnaleźć ulicę „Lê Văn Qưới” i dowieść dwie dziewczyny pod numer 366!