Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

sobota, 10 grudnia 2011

10.12.2011 - Sobota

W ubiegły weekend w końcu udało mi się wyjechać z Ha Noi! Wraz z Moniką i Iwoną z kulturoznawstwa (na UW) pojechałyśmy nocnym pociągiem do Sapy. Dużo osób przestrzegało mnie przed wietnamskimi pociągami. Normalnie chyba nie wiedzą, że przez 5 lat jeździłam nocnym na trasie Wrocław – Rzeszów :P. Wykupiłyśmy kuszetki. W pierwszą stronę w przedziale było 6 łóżek, po trzy na każdej stronie więc ogólnie ciasno. W drugą stronę miałyśmy już większe luksusy, bo w przedział był czteroosobowy. Jeszcze nigdy tak dobrze nie spało mi się w pociągu. Ogólnie polecam:).  Można było się zamknąć od środka, nikt jakoś specjalnie się nie włóczył po korytarzu, nad ranem konduktor wszystkich budził. 


Sapa to miasteczko założone przez Francuzów w czasach kolonialnych (1922). Znajduje się na północy Wietnamu (więc dalej od równika niż Ha Noi), w dodatku położona jest na wysokości ok. 1600m nad poziomem morza (a każde 100m w górę to spadek temperatury o 0,5 stopnia! Jakoś tak mnie uczyli w szkole). Nie spodziewałam się, że będzie tam aż tak zimno! W tym regionie znajduje się najwyższy szczyt Wietnamu: Phan Xi Pang (3143 m n.p.m.), zwany „Dachem Indochin”. Może jeszcze kiedyś tam wrócę i spróbuję się na niego wdrapać:). Wioski wokół Sapy zamieszkują liczne mniejszości etniczne, które przyjeżdżają do miasteczka, aby sprzedawać swoje wyroby. Są to głównie haftowane torby, ubrania, koce, wyroby ze srebra: kolczyki, bransoletki. Dopiero od kilku lat rozwija się w tym regionie turystyka. Sapa przypomina nieco Zakopane. Praktycznie wszystkie uliczne handlarki mówią po angielsku. Często są analfabetkami, języka nauczyły się od turystów. I nie tylko języka, ale również konkretnych gestów i zachowań. Wyobraźcie sobie styrane życiem kobiety w tradycyjnych strojach, które robią „wyczilowane” gesty, które przejęły od ludzi ze Stanów, z Australii i innych części świata. Panie więc podchodzą do Ciebie i jak nie chcesz kupić, to robią z Tobą „deal”, że masz od nich kupić jutro. Dil musisz potwierdzić żółwiem, albo skrzyżować z panią malutkie paluszki. Z tradycyjnych wyrobów kupiłam torebki i spódnice, która niesamowicie śmierdzi dymem. Zapewne była haftowana w chacie, w której tliło się ognisko. 



Na śniadania i kolacje chodziłyśmy głównie na bazar, gdzie na podłużnych stołach porozkładane były wszelkie składniki, z których następnie przygotowywane były posiłki. Wszystko na powietrzu, za kuchenkę służyło wiadro z rozżarzonym węgielkiem w środku. Niesamowite jest, jakie potrawy można w takich warunkach przygotować. Okazuje się, że wystarczy tylko jedna patelnia, garnek i właśnie ten węgielek. 



Na bazarze też zaopatrywałyśmy się w owoce. Oczywiście człowiek z „zachodu” to synonim pieniędzy. Tradycyjnie każdy chciał nas oszukać, czasami bardzo perfidnie: kilka razy się zdarzyło, że sprzedawczynie przestawiały wagę. Ważyły nam tak po kilogramie, pomimo tego, że chciałyśmy kupić np. 2. Wtedy od razu wiadomo, że coś kręcą. No i oczywiście kantowały nas na gramaturze. Jednakże świadome krętactw nie tak łatwo dawałyśmy się oskubać. Czasami też dokładały podwójną miskę do ważenia owoców. Raz nawet kobieta chciała nam udowodnić, jak bardzo jest uczciwa i zważyła 2 kg mandarynek u koleżanki na stoisku, oczywiście wszystko się zgadzało. Zważyłyśmy zakupy na zupełnie innej wadze, która wskazywała niecałe 1,5 kg. Zostałybyśmy w Sapie jeszcze kilka dni i nie było by normalnie już od kogo kupować.

W czasie zakupów należy być naprawdę czujnym i mniej więcej orientować się co ile kosztuje. Chciałyśmy kupić tzw. „maść z tygrysa” i koleś nam wyskoczył z ceną: 150 tysięcy. To samo w innym miejscu kupiłyśmy za 25 tysięcy. W Sapie sprzedają bardzo dużo górskich ubrań i butów. Są to głównie Nort Fejsy i Columbie. Nie wiadomo, czy są oryginalne czy też nie. Tak nam się zdaje, że to są spady z taśm produkcyjnych. Tak czy owak, można je kupić bardzo tanio. Oczywiście trzeba się targować. Targowanie jest swoistym przedstawieniem. Trzeba nauczyć się poszczególnych sekwencji, reakcji, gestów. Zostałam bardzo szybko przeszkolona przez Monikę, później stosowałyśmy sprawdzone sztuczki.
Krótka instrukcja targowania się:
1.       Mniej więcej należy się orientować ile dany towar kosztuje, ile sobie za niego życzą różni sprzedawcy.
2.       Trzeba ustalić maksymalną cenę, za którą chce się coś kupić (np. mój nowy różowy polar: 250 tysięcy Dongów czyli mniej więcej 38 złotych, albo buty North Face: 500 tys. Dongów: czyli ok. 75 złotych).
3.       Na stoisku ogląda się różne towary. Ogólnie nie jesteś specjalnie zainteresowany kupnem. Jeżeli podoba Ci się konkretna rzecz bierzesz ją jak od niechcenia i odkładasz. Mniej więcej w tym momencie podejdzie do Ciebie przedawca i zacznie Cię obsługiwać. Pytasz wtedy: ile za to chce.
4.       Sprzedawca podaje cenę. Od razu wybuchasz śmiechem i patrzysz jak na aliena. Sprzedawca więc zapyta: ile chcesz za nią dać (też Cię obczaja). Należy rzucić tak ok. 40% mniej (czasami nawet 50%).
5.       Następuje kolej na śmiech sprzedawcy i teraz to on patrzy na Ciebie jak na idiotę. Zaproponuje niższą cenę, ale nadal za wysoką.
6.       Twoja kolej: dalej patrzysz na niego jak na aliena i zaczynasz się doszukiwać braków w towarze, stwierdzasz np., że za duży, nie pasuje, albo coś jest niedoszyte. Nie możesz pokazać, że chcesz to kupić. Zapodajesz niską cenę.
7.       Sprzedawca schodzi z ceną, ale nadal jest za wysoka więc odkładasz towar i wychodzisz. Jest to kluczowy moment. Wtedy zawsze mamy nadzieję, że zaczną za nami krzyczeć i powiedzą: „ok., niech Ci będzie, niech już stracę”. Zazwyczaj tak się dzieje, ale czasami jednak nie chcą pójść na Twoją cenę. Trzeba więc zacząć zabawę na nowo, już z innym sprzedawcą.
8.       Oczywiście człowiek zadowolony, że coś utargował, ale i tak się okaże, że białas przepłacił :). Chociaż ostatnio jedna z nauczycielek zapytała się ile dałam za szal. Gdy usłyszała odpowiedź, stwierdziła, że to taka normalna cena. Czyż to nie jest sukces? Białas, który zapłacił „normalną” cenę.

Pierwszego dnia wybrałyśmy się do Cat Cat, wioski leżącej poniżej Sapy. Podziwiałyśmy poletka ryżowe na stokach, spacerowałyśmy wraz ze świniami po szlaku, aż w końcu dotarłyśmy nad wodospad. W chacie dla turystów przygotowano przedstawienie: tradycyjne tańce plemienia Hmong. Szału nie było, w dodatku szkolne dziewczynki i chłopcy byli "państwowi", wcale nie należeli do plemienia, tylko byli "Wietnamczykami". W Sapie właśnie "Wietnamczycy" z czerwonymi przepaskami na ramionach przeganiają handlujące kobiety z mniejszości etnicznych. 






Monika i ja: kilkakrotnie zostałyśmy zapytane czy jesteśmy siostrami. W końcu białasy blond. My też myślimy, że każdy Azjata jest identyczny :P (ok, ja się już wprawiam i odróżniam twarze ;)





Drugiego dnia wybrałyśmy się na wycieczkę do pobliskiej wioski. Naszą przewodniczką była „Mi”, nazywałyśmy ją „małą Mi”. Kobiety z jej plemienia są bardzo niskie i pewnie ich ciężkie życie dodaje im lat. Mała Mi ma 28 lat, a wygląda znacznie starzej, to samo z innymi kobietami na ulicy. Czasami miałam wrażenie, że rozmawiałam ze staruszkami, a one miały np. niecałe 40 lat.  
Historia życiowa Małej Mi jest niesamowita. Oczywiście ciężko stwierdzić czy jest prawdziwa czy też nie, ale kobieta sprawiała wrażenie przekonującej. Mała Mi ma trójkę dzieci: najstarsze ma 10 lat, później 8 i 1,5 roku. Wyszła za mąż w wieku 15 lat o starszego o 3 lata kolesia, który przed nią miał już jedną żonę, ale jakoś ta laska go zostawiła. Ojciec Małej Mi zmarł, gdy ona miała 11 lat, osierocił ośmioro dzieci (6 córek, 2 synów). Mała Mi jest najstarsza więc musiała szybko wyjść za mąż, taka była decyzja matki. Nie chciała jednak wychodzić za tego kolesia, wolała popełnić samobójstwo. Matka powiedziała, że może się zabić, przecież i tak ma jeszcze 5 córek. No i ponoć jej dziadek przygotował jakąś magiczną miksturę i w końcu przyszły mąż stał się bardziej znośny. Wszystko brzmi jak bajka, ale może coś w tym jest. Jak byłam w Mołdawii też się sporo o czarach nasłuchałam.
Wcześniej kobiety z plemienia Małej Mi miały po gromadce dzieci, teraz już nie. W końcu trzeba je jakoś wykarmić. Dzieci są sporym obciążeniem. Praktycznie jeszcze do dwóch tygodni przed porodem kobiety z wioski jeżdżą do Sapy i sprzedają rękodzieło turystom bądź też zabierają ich na trekking. Muszą pracować tak długo jak się da, bo po porodzie zostaną „unieruchomione” już na dłużej, a rodzinę trzeba jakoś utrzymać. Obecnie w wiosce mają punkt medyczny, w którym od poniedziałku do piątku dyżuruje pielęgniarka, która wysyła kobiety do szpitala na badania i po tabletki antykoncepcyjne.
Mała Mi zaprowadziła nas do swojego domu. Aby tam dotrzeć, musiałyśmy zboczyć z górskiej drogi i przejść przez pola ryżowe. Niesamowite to było. Przeciskałyśmy się po schodkach pól ryżowych usytuowanych na górskich stokach. Musiałyśmy uważać, żeby nie wpaść „na pole”, które zatopione było wodą. Cały czas towarzyszyła nam mgła i niestety nie mogłyśmy podziwiać „pocztówkowych” widoków, ale właśnie ten moment przechodzenia przez środek pól wynagrodził nam wszelkie straty. 






Dom Małej Mi naprawdę mnie mocno zaskoczył. „Dom” to w sumie nieadekwatne słowo. Ja nazwałabym go „stodołą”. Podłoga była zrobiona z betonowej wylewki, ściany z bambusa, w „kuchni” znajdowało się palenisko bez komina. Przez ściany cały czas przewiewało (w sumie też wyciągało dym ze środka) i przez to było bardzo zimno. Dzieci jednak chodziły w klapkach, więc pewnie im nie było tak zimno jak nam (poubieranym w polary i kurtki). Mała Mi przygotowała dla nas obiad. Kroiła warzywa na wielkiej drewnianej desce a obok (chyba) brat karmił świnie. Następnie wszystko zostało podsmażone na patelni w domu na palenisku. Obok domu Małej Mi znajdowały się inne domy członków jej rodziny (w tym teściów i braci męża, jakoś tak). Na dachu jednego z nich wisiała satelita :P. To przy nim ugryzł mnie pies! Ale tylko mnie złapał szczeną, na szczęście nie polała się krew. Wyczuł, że się go boję (bo się panicznie boję psów).





 
Starsza córka Małej Mi bawiła się młodszym bratem (lub też siostrą, jakoś nie mogłyśmy się pokapować) jak lalką. W Sapie widziałyśmy sporo dzieci, które noszą na plecach swoje rodzeństwo, tycie dzieci noszą dzieci. 


W domu na ścianie wisiało zdjęcie rodziny w tradycyjnych wietnamskich strojach na tle kwitnących kwiatów w parku. Zapytałam się co to jest za rodzina, bo nie zczaiłam, że to właśnie oni byli. Okazało się jednak, że „do rodziny” należą tylko twarze, reszta to inne zdjęcie. Fotograf zmienił tylko twarze. Wszystko wyglądało perfekcyjnie, nawet Mała Mi była jakaś taka wyrośnięta. 

Z wioski wracałyśmy już na motocyklach. Normalnie za taką „survivalową” przejażdżkę mogłybyśmy w Europie zapłacić słoną kasę :P. Jechaliśmy na cztery motocykle, w totalnej mgle, po krętych, górskich drogach. Nawet mój kierowca początkowo wszystkich wyprzedził, co mnie mocno rozbawiło, niestety po jakimś czasie to my zostaliśmy wyprzedzeni :P. 

Po trzech dniach wróciłyśmy do rzeczywistości. Już dojeżdżając do Lao Cai, miasteczka, z którego miałyśmy pociąg, mogłyśmy poczuć co nas czeka w Hanoi: spaliny, smród i brud. Na wszelkie busy z Sapy polowali tam uliczni „czyściciele butów”, w końcu z gór ludzie wracają. Zostawiłyśmy za sobą wysokie stoki z polami ryżowymi. Może kiedyś jeszcze uda mi się tam wrócić i pogoda będzie wtedy bardziej sprzyjająca. 

 (Zdjęcia by Monika i Iwona)

1 komentarz: