Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

czwartek, 31 lipca 2014

You may say I'm a dreamer but I'm not the only one

Moja grupa przedszkolaków mówiąca: "I can share". Rozmawialiśmy o "dzieleniu się". Z pomocą Agnieszki, polskiej psycholożki, nasze przedszkole postanowiło wesprzeć dom dla sierot oraz niepełnosprawnych dzieci (głównie z porażeniem mózgowym). Zorganizowaliśmy zbiórkę żywności i artykułów higienicznych. Rodzice przynieśli pampersy, worki ryżu i dodatkowo sporo gotówki. Akcja przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Razem z dzieciakami przygotowaliśmy plakat dla dziewczyn w sierocińcu (w Wietnamie dużo dziewczynek jest porzucanych, ponieważ rodzice preferują chłopców), tak aby też zrozumiały istotę dzielenia się z innymi. Każdy przedszkolak miał za zadanie przynieść jedną rzecz, którą chciał się podzielić. Następnie odcisnęliśmy nasze dłonie (moja jest pomarańczowa;) i nakleiliśmy "prezenty".

Dziewczyny dostały od nas plakat (razem z jedzeniem; głównie ryż i olej). Moim przedszkolakom pokazałam to zdjęcie. Byli bardzo dumni, że dziewczynom spodobało się ich dzieło. 

"Edukacja jest najpotężniejszą bronią, której możesz użyć, aby zmienić świat." - Nelson Mandela 

Po tych wszystkich moich przygodach w krajach rozwijających się przekonałam się, że jestem niesamowitą szczęściarą. Mam co jeść, gdzie spać, jestem otoczona życzliwymi ludźmi. Nadal żyjemy w pokoju. I to nie jest moje prawo. To mój przywilej, którego nie posiada więcej niż połowa ludzkości. A jeżeli coś dostało się tak po prostu, za nic, też tak po prostu należy się tym dzielić. Chociażby małą naklejką :). Zawsze jest coś, czym można się podzielić. Niech to będzie uśmiech, albo serdeczne spojrzenie.

Karton uśmiechów

Nic bardziej nie motywuje mnie do działania niż blask w oku i zapał innych, a dzieci już zwłaszcza. Podczas moich indonezyjskich wakacji w Palu znów do domu schodziły się dzieciaki z sąsiedztwa. W tym roku zabrałam ze sobą trochę cekinów, naklejek, włóczek, aby wspólnie coś stworzyć. Tutaj dziewczynki postanowiły zrobić korony z pudełka po czekoladkach.
 
 A druga ekipa ze starego kartonu wycinała koty. Kot u podstawy ma dwie dziurki na palce: to będą jego łapy.

Wspólnej zabawie nie przeszkadzają różnice językowe i brak wymyślnych zabawek. Wystarczy stary karton, piłka, opaska na oczy zabrana z samolotu i mocne gardło. Dzieciaki przychodziły praktycznie codziennie, żeby się razem bawić, grać i śpiewać. Grupa w porywach liczyła do 12stu osób.

Rani (w pomarańczowym hijabie) zabierała mnie na uniwerek, gdzie kilka razy poprowadziłam jej zajęcia. Wykorzystywałam mniej więcej takie same techniki jak w przedszkolu i działało ;) Każdy bawił się wyśmienicie!

środa, 30 lipca 2014

Bo na początku były ręce: plantacje herbaty na Sri Lance

 Popularna w Polsce czarna herbata Lipton czy też Dilmah pochodzi ze Sri Lanki. Zanim mała torebka wyląduje w kubku zalana wrzącą wodą pokona długą drogę. Na początku były ręce. Spracowane ręce tamilskich kobiet, których babki zostały sprowadzone na Ceylon z Indii przez brytyjskich kolonizatorów w XIX wieku. [Nie mają oni nic wspólnego z Tamilami z północnej części wyspy, którzy wszczęli 26letnią wojnę domową]. Miejscowi Syngalezi byli bowiem zbyt oporni do pracy na plantacji.
 Zrywa się tylko dwa młode listki i pączek.

Kobiety zbierają herbatę 6 razy w tygodniu. Każdego dnia zobowiązane są dostarczyć 18kg liści. Na plantacji zatrudnionych jest 1 300 kobiet, które łącznie zbiorą 25 000kg dziennie, z których powstanie 5000kg gotowej herbaty. Według informacji uzyskanej w fabryce (więc za nią nie ręczę) zarobią 7$ (850 Rupi).

Krzewy przypominają żywopłot. Pod wierzchnią warstwą soczystych, jasnozielonych liści znajdują się ostre gałęzie, które ranią ręce. Potrzeba sporo siły, żeby oderwać najmłodsze pędy.

Kobiety pracują w pełnym słońcu. Aby się przed nim chronić zakładają dodatkowe kurtki, swetry  i chusty na głowę. Świeże liście herbaty przywozi się do fabryki dwa razy dziennie: w samo południe i o 16nastej.

W jednym worku mieści się około 6kg. Każda kobieta ma swoją kartę, na której wypisuje się ilość zebranych liści. Część z nich zbiera na boso nie zrażając się pijawkami i wężami, które mieszkają na herbacianych stokach. Alternatywą do nagich stóp są gumowe japonki.

Liście następnie są przewożone do fabryki. Na samym początku należy je wysuszyć. Następnie są skręcane, krojone, przesiewane i pozostawione do fermentacji (2,5h) a na samym końcu suszone. W wyniku wszystkich tych procesów utracą 80% wilgotności. Herbata zostaje podzielona na 8 różnych gatunków a tzn. "kurz", czyli zbędne odpadki, wykorzystywany jest jako nawóz pod krzaczki. Herbata z fabryki w Dambatenne co piątek wysyłana jest w dużych workach na targ w Colombo. Tam kupują ją przedstawiciele światowych marek, którzy zapakują ja w torebki Lipton, Dilmah i inne. Cała produkcja z Dambatenne i większości plantacji na Sri Lance kończy w torebkach. Przynajmniej mogłam nacieszyć oczy przepięknymi widokami lekko wdychając delikatny, słodkawy zapach herbacianych liści.

Każda torebka herbaty może opowiedzieć własną historię, na początku której były twarde, spracowane i spalone słońcem ręce Tamilki. Przynajmniej pracuje otoczona zielonymi stokami i w płucach zamiast duszącego kleju ma świeże powietrze. A może tak warto przyjrzeć się chińskim butom i indyjskiej koszulce?

poniedziałek, 28 lipca 2014

Drewniane jabłka

 Na Sri Lance rosną drewniane jabłka. Owoce przypominają granitowe kulki. Mają twardą, grubą skorupę, którą należy rozbić, najlepiej małą maczetą.


Wewnątrz znajduje się brązowawy słodko – kwaśny miąższ z licznymi ziarenkami. Pachnie jak podgnite jabłko.
Wood Apple: po polsku: feronia słoniowa

Właściciel prowadzi swój stragan owocowy od ponad trzydziestu lat. Owoców nie lubi. Codziennie zjada porcję curry z ryżem na kolację a rano tylko kawa. 

Przy straganie na swojego ojca czekał 12sto letni tamilski chłopiec. Najpiękniejsza twarz, jaką widziałam na Sri Lance.

Wakacje all inclusive

Na Sri Lance wakacje all inclusive mogą być tańsze niż samodzielne podróżowanie. Problem jest taki, że ja nie lubię podążać za przewodnikiem. Wolę sama decydować, kiedy mam ochotę coś zjeść, albo zrobić sobie przerwę i co dokładnie chcę zobaczyć, albo czego zobaczyć nie mam ochoty. Zwłaszcza ustawianych „ogrodów z przyprawami”, „fabryk tkanin z batiku”, „ajurwedycznych centrów”. Wszystkie te miejsca przygotowane są jedynie dla turystów i osoba, z którą tam przyjeżdżasz dostaje prowizje od każdego zakupu. Ceny częstokroć przekraczają 100% - 200% rynkowej wartości. 

Sri Lanka jeszcze do 2009 roku zmagała się z Tamilskimi Tygrysami. Organizacja ta dążyła do utworzenia niepodległego państwa Ilam, w którego skład weszłaby mniejszość tamilska. W swoich działaniach sabotażowych dopuścili się wielu krwawych pogromów. W 2004 roku Sri Lankę nawiedziło tsunami, które totalnie spustoszyło nadbrzeże. Turystyka zaczyna powoli się odradzać. Standard jednak pozostawia wiele do życzenia i jest zupełnie nieadekwatny do ceny. I tak np. wejście na skałę Sigiryia kosztuje 30$ czy też Polonnaruwa (jedno z antycznych miast) 25$. We wszystkich tych miejscach zwiedzania wystarczy na kilka godzin. Zamiast przewodnika, opisanych eksponatów czy też audioguida dostaje się do ręki płytę CD. Nie mam tylko pojęcia co można z nią wtedy zrobić. Opłata wstępu dla miejscowych wynosi mniej niż dolara. Mogłabym jeszcze zrozumieć, że korzystając z zagranicznych pieniędzy te miejsca mogą zostać odrestaurowane i zabezpieczone przed destrukcyjnym wpływem czynników zewnętrznych, ale również oczekuję czegoś w zamian. Chociażby maleńkiej mapy. Na Sri Lance jak nigdzie wcześniej czułam się traktowana jak chodzący bankomat.

Żona marynarza

Już od dobrego miesiąca próbuję zabrać się za napisanie relacji ze Sri Lanki. Ten kraj wywołuje we mnie bardzo mieszane uczucia. A wszystko za sprawą mężczyzn. Podróżując po Azji Południowo – Wschodniej nigdy nie czułam się zagrożona. Nie miałam też problemów z lokalnymi mężczyznami, ponieważ rzadko bywali nachalni czy też napastliwi. Już sama przewaga fizyczna, średnia wzrostu dla mężczyzny ASEAN-u to 164cm, dawała mi względne poczucie bezpieczeństwa. Niestety Sri Lanka okazała się być zupełnie inną bajką. 

Po pierwsze, wielu spośród miejscowych mężczyzn było ode mnie wyższych i roślejszych. Do tego byli niezwykle natarczywi i natrętni. Im większe miasto, tym większy problem. Praktycznie co kilka metrów ktoś mnie zagadywał. Bardzo szybko nauczyłam się unikać kontaktu wzrokowego i nie wchodzić w niepotrzebne konwersacje. Największy problem stanowili mężczyźni poniżej 30stki. Tacy właśnie niby to przypadkiem musieli przyklejać się do mnie w autobusach mimo, że nie było aż takiego ścisku. Oczywiście od razu moje łokcie wchodziły w ruch. Starsi mężczyźni wykazywali się o niebo lepszą ogładą i szacunkiem. Miałam problemy nawet w hostelach i guesthousach. Jeden z właścicieli uparcie chciał mnie zabierać nad morze i nie odstępował na krok. Sri Lanka dość długo była odizolowana od reszty świata i być może jedyny obraz, jacy miejscowi mają o zachodnich kobietach, pochodzi z filmów pornograficznych.

Osobiście nie polecałabym młodym i atrakcyjnym kobietom podróżowania w pojedynkę. Przykuwa się stanowczo za dużo niechcianej uwagi. Spotkałam jeszcze dwie kobiety podróżujące solo i one akurat na nic się nie uskarżały, tylko, że były 40 plus. Słyszałam też komentarze typu, że w sumie można to potraktować jako oznakę bycia atrakcyjną. Dziękuję bardzo za takie dowartościowanie, gdy ktoś ewidentnie pożera mnie wzrokiem a chodzenie po zmierzchu (czyli już od ok. 18.00) nie wchodzi w rachubę. W drugim tygodniu spotkałam niemieckich i irlandzkich backpackersów (mężczyzn), z którymi się trzymałam, dzięki czemu praktycznie nikt już mnie nie zaczepiał.  

Nawet Lonely Planet poleca, żeby kobiety podróżujące w pojedynkę założyły sobie na palec obrączkę i wymyśliły historię o mężu. Powinnam nosić zdjęcie męża marynarza w portfelu mówiąc, że właśnie jest na morzu i zacumuje w porcie za dwa tygodnie;). Tylko, że po mnie od razu widać, kiedy kłamię. Co prawda nie rośnie mi nos, ale zdradza mnie mowa ciała. 

Podróżując można natrafić na przeróżnych ludzi. I tych sympatycznych, i tych spod ciemnej gwiazdy. Niestety po tych drugich długo pozostaje niesmak. Raz nawet musiałam wyskakiwać z Tuk Tuka (trójkołowej taksówki), ponieważ kierowca wpadł w szał, że nie chcę od niego wykupić wycieczki następnego dnia i zaczął się dziwnie zachowywać a na końcu mnie powyzywał. 

Przynajmniej z czasem stałam się bardziej ostrożna i podejrzliwa (czego nie znoszę), ale inaczej w tym kraju nie można funkcjonować. Na Sri Lance człowiek jest zależny od swojej rodziny. Nawet dorośli ludzie, którzy założyli już własne nadal muszą meldować rodzicom (chociażby emerytom), jakie mają plany. Spotkałam się z Couchsurferem, Badullą, który miał żonę i nastoletnią córkę. Jego ojciec codziennie się dopytywał, gdzie jest i co robi. Gdy Badulli zdarzyło się wyjść na piwo z kolegami a żonie się to nie podobało, dzwoniła do teścia i uskarżała się na swojego męża. Ojciec natychmiast dzwonił do Badulli i nakazywał wrócić do domu. Wyobraźcie więc sobie, w jaki sposób musi być postrzegana młoda dziewczyna, która samodzielnie podróżuje po wyspie. Nasłuchałam się setek historii o problemach kobiet w Indiach, ale myślałam, że na Sri Lance będzie inaczej. Dziewczyny, które odwiedziły wcześniej Indie stwierdziły, że Sri Lanka to i tak pestka. 

 A może zdjęcie Jacka Sparrowa w portfelu?

środa, 16 lipca 2014

Z pamiętnika bezrobotnej


Ostatnio zupełnie zaniedbałam pisanie. A szkoda. To jest taki mój mały świat, który ciągle stwarzam i przeżywam na nowo to, co z czasem nabiera szczególnej wartości. Otóż wróciłam do Polski. Czuję się jak po skończonym balu, gdzie jeszcze szumi Ci w głowie od całonocnej zabawy a beztroski świt nie zobowiązuje Cię do pójścia do pracy. W takim momencie śmieję się na wspomnienie szalonych chwil i padam ze zmęczenia nie mogąc doczekać się aż wreszcie wyląduję we własnym łóżku. Tylko co będzie po przebudzeniu? W dodatku to łóżko też nie własne. 

Wiele osób pyta się: „A po co Ty właściwie wróciłaś?”. To mi wcale nie ułatwia życia. Wielokrotnie powtarzając spójne powody, które zaważyły na mojej decyzji o powrocie, już prawie udało mi się w nie uwierzyć. Z każdym dniem wiara ta jednak słabnie. Ale mam też świadomość, że im dłużej zostałabym w Azji, tym trudniej byłoby mi odważyć się na ten krok. Z pomocą przychodzi Ossendowski i jego książka: „Niewolnicy słońca”. Opisuje w niej Francuza na obczyźnie: „Był to stary urzędnik kolonialny, noszący na sobie wszystkie ślady długiego pobytu w Afryce, gdzie nabył przyzwyczajeń, które niezawodnie postawiły go poza granicami istnienia w warunkach życia europejskiego”. Zdanie przeczytałam niemalże z wypiekami na twarzy. Święta prawda. Życie w Azji od strony technicznej jest bardzo lekkie. Jako ekspata masz własne, przytulne mieszkanie w porządnym standardzie i nie wydajesz na niego 80% pensji (o tak, zaczęłam rozglądać się za mieszkaniem we Wrocławiu). W cenę wliczona jest zazwyczaj sprzątaczka. Ochroniarz przed domem odbierze Twoją pocztę. Masz własny skuter a w wersji „na bogato” samochód z kierowcą. Wieczorami możesz wyjść na kolacje i zaspokoić nawet najwybredniejsze kubki smakowe. Po kolacji drinki z egzotycznymi owocami (ach żegnaj mojito z liczi). Weekend poza miastem, nad morzem, albo kilka dni urlopu i możesz polecieć do Tajlandii, Singapuru, Malezji czy gdzie tylko sobie zapragniesz. Lot trwa maksymalnie 3 godziny. Wczoraj wracałam z Wrocławia do Rzeszowa autobusem. Przejazd był niespełna godzinę krótszy od lotu z Sajgonu do Moskwy. I właśnie z tych udogodnień najtrudniej zrezygnować. 

Ale nie samym sushi żyje człowiek. Zrezygnowałam z całej tej wygody, ponieważ wierzę, że w Europie mogę się rozwijać. Teraz staram się skupiać na możliwościach, których nie miałam w Wietnamie. Oddycham pełną piersią, na szczęście ilość tlenu w powietrzu jeszcze mnie nie zabiła. Jeżdżę na rowerze, spaceruję. Jem egzotyczne owoce: maliny, borówki, śliwki i czereśnie. Czekam na koniec wakacji aż otworzą teatry i opery. W zimie nauczę się jeździć na nartach. Mam tylko nadzieję, że moje kąciki ust nie poddadzą się prawu grawitacji i nie będą opadać. Będę się uśmiechać na przekór tym znerwicowanym i poirytowanym przechodniom. 

Zaraz po powrocie nie chciałam przestawić czasu w telefonie. Chciałam sobie zostawić małą furtkę, przez którą mogłabym doglądać mój wietnamski świat. Myśleć, co właśnie bym w tej godzinie zrobiła, kogo bym spotkała i co moglibyśmy zjeść. 

Moje wietnamskie przyzwyczajenia są jednak silniejsze ode mnie i uparcie dają o sobie znać. W sobotę, wraz z Aśką, poszłyśmy na rynek zobaczyć mianowanie na oficerów. Siedziałam przy stoliku i beztrosko trwałam zanurzona we własnym bezmyśleniu okazjonalnie popijając orzeźwiający koktajl z moich ulubionych malin. Aśka stała obok. Było tłoczno i upalnie. Przydługawe przemowy wojskowych notabli nużyły już zniecierpliwione rodziny i znajomych, którzy z dumą wypatrywali w równych rzędach mundurów swojego syna, brata, przyjaciela czy też narzeczonego. Nagle spostrzegłam, że na stoliku leży wpółotwarta torebka Aśki. Zajrzałam do środka. Telefonów już nie było. I znów nas okradli a ja nawet tego nie zauważyłam. Podeszłam do Aśki i zapytałam, czy ma komórkę. Trzymała ją w ręku. Poczułam ulgę. Przynajmniej jedna jest. Moją przeboleję. Ale wtedy zorientowałam się, że dzisiaj akurat mam swoją torebkę (jedną miałyśmy tylko w czasie imprezy) i mam w niej swój telefon. Nie znam praktycznie nikogo, zarówno z Wietnamczyków jak ekspatów, kto nie zostałby okradziony. Na skuterach grasowały bandy, które podjeżdżały do chodnika i wyrywały telefony, albo też polowały na innych kierowców skuterów i w czasie jazdy wydzierali torebki i plecaki. Zawsze trzeba było uważać. Nigdy nie wolno było nosić torebki na jednym ramieniu czy też rozmawiać przez telefon od strony ulicy (akurat moja stara Nokia była bezpieczna). Za każdym razem na skuterze chowałam torebkę pod ubranie. Nie płakałabym za telefonem i portfelem, ale bałam się o własne zdrowie i życie. W Sajgonie były przypadki odcinania rąk i ramion maczetami. Gdy grasujący gang maczet został złapany a dwudziestokilkuletni przywódca skazany na śmierć jego matka odgrażała się kobiecie, której odciął ramię, winiąc ją za obnoszenie się bogactwem. 

Przeżywam więc wtórny szok kulturowy. Jestem wiecznie roztargniona i mylę nazwy ulic.
Mam za to masę nowych książek! Od teraz patrzę tylko na to co mogę zrobić! A tych okazji jest tysiące, trzeba się tylko nieco zmotywować i uciekać rutynie.