Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

środa, 22 lutego 2012

22.02.2012 - Środa

Wyścig szczurów!!!

Muszę się przyznać, że biorę udział w wyścigu szczurów. I to w dosłownym znaczeniu tego wyrażenia! Wieczorami w alejce prowadzącej do mojego mieszkania radośnie biegają sobie szczury. Dróżka jest bardzo wąska (ok. 1,5m). Gdy szybko wjeżdżam na rowerze szczury zaczynają w popłochu uciekać.  Wtedy właśnie się z nimi ścigam! Jestem równie przerażona jak one!

Z innych nowinek: spotkałam się ostatnio ze znajomą Wietnamką. Stwierdziła, że mam straszne zmarszczki na czole (mimiczne! dużo gestykuluję:P) i że "powinnam coś zrobić z twarzą, jeżeli chcę znaleźć męża!". Hehe!!! Takie właśnie są Wietnamki. Szczere do bólu. Oczywiście małżeństwo to podstawa. Gładka, najlepiej jak najbielsza buzia, na pewno stanowi tutaj spory atut:P. Obwieszczam więc: "zaczęłam coś robić z twarzą" i używam miąższu z aloesu. Polecam:) 

Obracam się w głównie w środowisku "expatów", czyli pracujących tutaj obcokrajowców. Lwią część moich znajomych stanowią ludzie z kościoła i Polacy. Do tego dochodzi wietnamska rodzina, couchsurfing, praca i znajomi znajomych. Hanoi de facto jest wioską. Praktycznie za każdym razem poznając jakąś nową osobę okazuje się, że mamy już wspólnych znajomych. 

A propo wszelakich związków to możliwa jest sytuacja, że obcokrajowiec jest z Wietnamką. Zawsze facet, nigdy na odwrót. Krążą jakieś urban legends, że jakaś białaska była z Wietnamczykiem, ale nikt jakoś specjalnie w to nie dowierza. Zabawny jest fakt, że myśląc "facet" nigdy nie bierze się pod uwagę Wietnamczyków. 

Kolejne banały: kupiłam sobie nowe jeansy!!! W sklepie "Made in Vietnam". Jest to taki outlet wszystkiego, co tutaj szyją. Europejskie marki za 50% ceny. Mam więc nowe jeansy, z Zary, rozmiar 38. Zakupy ubraniowe wcale mi nie poprawiają humoru, wręcz przeciwnie. Dostać mój rozmiar to na prawdę spore osiągnięcie. Ekspedientka bardzo długo przegrzebywała stertę spodni, aż w końcu radośnie mi oznajmiła: "Madame, BIG SIZE!". 



poniedziałek, 20 lutego 2012

21.02.2012 - Wtorek

Właśnie złamałam swoje postanowienie noworoczne. Brzmiało ono następująco: WRACAM DO POLSKI! 

Po powrocie z laotańskich wakacji życie zdaje mi się być znacznie lżejsze. Wietnamczycy już tak bardzo mnie nie irytują, a może po prostu staram się nie zwracać uwagi na ich zachowania. Na pewno nie należy szukać przyczyn. Teraz zaprzeczę wszelkim poradnikom o komunikacji międzykulturowej. Jeżeli chcesz przetrwać w jakimś kraju o zupełnie odmiennej kulturze nigdy nie staraj się jej zrozumieć :P. Po prostu rób to, co lubisz, a jeżeli coś cię mocno irytuje to staraj się mieć na to wyrąbane. A jeżeli tak nie potrafisz, to uciekaj czym prędzej. 

I ja właśnie doszłam do takiego stanu. Żadne tam Weberowskie „verstehen” czy też nie wiadomo co. Nie trzeba szukać wyjaśnień, tłumaczyć. To i tak do niczego Cię nie doprowadzi, a tylko pozbawi energii. A może mój mózg tak mocno jest osadzony w europejskim sposobie myślenia, że nie potrafię inaczej, nawet jak staram się „rozumieć” to robię to jakoś naokoło i za bardzo muszę się wysilać. 

Uwielbiam wietnamskie „nie”. Czasami jak chcesz coś banalnego załatwić słyszysz kategoryczne: „nie!” (nie ma mocnych, po prostu czegoś się nie da zrobić). I wtedy nie ma co kombinować, pytać o przyczynę, powód. I tak niczego nie uzyskasz. „Nie” kończy wszelkie dyskusje, jest to argument ostateczny. Więc po co się trudzić i doszukiwać się w takich zachowaniach jakiejś logiki? Jak nie, to nie i **uj! 

Można więc rzec, że osiągnęłam stan nirwany i już coraz mniej rzeczy mnie rusza i jest w stanie wyprowadzić z równowagi. Za każdym razem, gdy się irytuję i staram znaleźć wytłumaczenie mówię sobie: „ale właściwie po co? Czy to coś zmieni?”. Przecież dalej będę musiała znosić takie zachowanie. Dlaczego mój umysł nieustannie doprasza się wyjaśnień? Staram się więc rejestrować otaczającą mnie przestrzeń i nie szukam już przyczyn. Czy zresztą takowe istnieją, hę? 

A wracając do najświeższych wiadomości: zostaję w Wietnamie. Pomieszkam tutaj jeszcze do końca czerwca. W tzw. międzyczasie będę chciała trochę pojeździć po okolicy (obowiązkowo Kambodża!). Dlatego też muszę znaleźć dodatkową pracę. Chyba powinnam pracować więcej niż 20 godzin tygodniowo! 

Plan był zupełnie inny. Miałam wrócić w kwietniu. Co prawda czułam ciągły niedosyt i perspektywa rychłego powrotu nieco mnie przerażała. Wielu znajomych próbowało mnie przekonać, żebym jeszcze została. Nawet rzucałam tajską monetą i wyszło, że jednak Hanoi:P. Jednakże miałam zakupiony bilet powrotny. Nagle jednak okazało się, że LOT zawiesza połączenie z Warszawą. Pewnie mogliby mi jakoś przebukować. Podjęłam jednak inną decyzję. Rozmawiałam z mamą na skypie o moich planach. Po zakończonej rozmowie włączyłam polskie radio a tam jakaś daremna piosenka o refrenie: „JA TU ZOSTAJĘ!".  Czytam więc znaki:P. 

Zobaczymy, czy będzie to dobra decyzja. 

Hanoi jest przedziwnym miejscem. Człowiek je jednocześnie kocha i nienawidzi. Jest jak narkotyk: wiesz, że Cię niszczy, ale równocześnie nie potrafisz bez niego żyć. 

Na pewno kusi mnie lekkie życie, w sensie materialnym (co prawda okupione sporym wysiłkiem emocjonalnym). Do tego podróże. Nie wiem, kiedy po raz kolejny przytrafi mi się taka okazja, żeby powłóczyć się po południowo – wschodniej Azji. 

Co więcej, naprawdę sporo się tutaj uczę. Już umiem się targować i walczyć o swoje. Oczywiście jestem dopiero na poziomie średniozaawansowanym, a może i podstawowym, ale jest i tak znacznie lepiej. Teraz ponownie szukam nowego mieszkania i pracy, ale na zupełnym luzie. Już tak nie panikuję, nie podejmuję pochopnych decyzji. Tłumaczę sobie, że podstawa to zachować spokój. I być cierpliwym. Zawsze znajdzie się rozwiązanie. Szybko trzeba działać jedynie w przypadku reanimacji. W każdej innej sytuacji należy wziąć głęboki oddech i dać sobie chwilkę na zastanowienie.

20.02.1012 - Poniedziałek

„Jadę do Bangkoku!”

Hasło przewodnie ostatniego etapu podróży. Na tym jednym zdaniu kończyła się moja wiedza o tym, co ja właściwie chcę zobaczyć, gdzie mam się zatrzymać  itp. Do Bangkoku pojechałam zupełnie bez przygotowania. Niczego wcześniej nie przeczytałam, nie zaopatrzyłam się w żadną mapę, ani też przewodnik. Po prostu postanowiłam kupić bilet z Laosu do tajskiej stolicy. Nie czułam specjalnej potrzeby, żeby dowiedzieć się czegoś o miejscu, do którego jadę. Stwierdziłam, że będę odkrywać na bieżąco, gdy już się tam znajdę. 

Nie wiem właściwie skąd mi się wziął pomysł na Bangkok. Postanowiłam, że właśnie z Bangkoku wrócę do Hanoi, dzięki czemu będę mogła dostać nową wizę na lotnisku. Moja wycieczka miała nie tylko turystyczny, ale również „formalny” charakter. Tutaj mówi się „visa run”. 

Musiałam wrócić z Luang Prabang (tam pożegnałam się z Iwoną, która wróciła do Hanoi) do Vientiane. Jechałam nocnym autobusem. Tym razem jednak standard był okropny. Trzeba było dzielić jedno wąskie łóżko, bez żadnych przegródek z drugim pasażerem. Na szczęście miałam farta i trafiłam na młodą, drobną Chinkę! Dziewczyna trochę jeździła po południowo – wschodniej Azji i okazało się, że była w Bangkoku. Powiedziała mi do jakiej stacji powinnam zakupić bilet. W końcu Bangkok to kolos! Nie mogłam po prostu powiedzieć: „poproszę bilet do Bangkoku!”. Kolejną noc spędziłam w autobusie wypełnionym australijską i fińską młodzieżą wracającą z największej imprezowni w Laosie. Młodzież wyjątkowo wyczilowana, zaopatrzona w alko i wspominająca ostatnią szaloną noc (co w sumie można było zauważyć po niedomytych markerach na ciele). 

Gdy już dojechaliśmy do stolicy doczepiłam się do Węgra (jednego z pasażerów), który de facto studiuje w Chinach. Wskazał mi dokładnie, gdzie powinnam szukać noclegu (Khaosan Road!). Niczego wcześniej nie zarezerwowałam. Chodziłam sobie od hostelu do hostelu, aż znalazłam taki, w którym mieli wolne miejsca za niską cenę. Miejscówka szałowa nie była, postanowiłam więc przenieść się następnego dnia do typowo backpakerskiego dormitorium: w końcu jeszcze nigdy w takim miejscu nie mieszkałam. W Hanoi określenie: „backpakers” ma raczej negatywne znaczenie. 

Tak czy owak, ogarnęłam spanie bez większych problemów, musiałam tylko uzbroić się w cierpliwość. Na początku przegrywałam z miastem i nieustannie się gubiłam, ale w sumie to też ma swoje uroki. De facto nie miałam żadnego celu w mojej podróży więc mogłam po prostu rejestrować przeróżne otoczenie zewnętrzne. Udało mi się znaleźć normalną informację turystyczną. Tam dostałam mapę i broszurkę z atrakcjami. Do jednych z atrakcji zaliczono olbrzymie targowisko na północy miasta. Postanowiłam więc tam pojechać, w dodatku autobusem miejskim! Znalazłam odpowiednią linię. W środku zaopiekowała się mną pani konduktor, która wskazała mój przystanek końcowy. Mogłam więc przez chwilę poczuć się swojsko, że oto jestem w Bangkoku i jeżdżę autobusem po mieście jak autochton! Targowisko było naprawdę olbrzymie: około 9tys. stoisk! Spędziłam tam kilka godzin i wydałam trochę dolców, a dokładniej Batów. 

Z ciekawostek: w Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny! 

Drugiego dnia postanowiłam wybrać się do Pałacu Królewskiego (zbudowanego w 1782). Już nie pamiętam, ile dokładnie kosztowała wejściówka, ale na pewno duuużo. Przeliczając na ubrania to tak z parę spodni, bluzkę  i dwie sukienki:P. Ale czego człowiek nie zrobi, aby poczuć królewski klimat. 

 Wejście do Pałacu to nie taka prosta sprawa:P Należy mieć zakryte ramiona i kolana.

Cały kompleks podzielony jest na dwie części: świecką, gdzie mieszkał król ze świtą, przyjmował gości itp. oraz sakralną (Wat Phra Kaeo). Przy głównych bramach usytuowane są posągi strażników. Według legendy były to złe stwory, które przegrały walkę z ludźmi i teraz strzegą bezpieczeństwa pałacu. Wszystko kapie złotem. Malowideł, fresków, rzeźb jest tak wiele, że nie wiadomo czemu właściwie się przyglądać.  

 Najnowsze trendy: zdjęcia z tabletu


 Potwory, które po przegranej walce z ludźmi pełnią funkcję strażników

To prawdziwe złoto!
 Złota Naga
 "Gdzie jest Wally?" Znajdź potwora! 

W części sakralnej znajdują się liczne świątynie, w tym ta najważniejsza ze Szmaragdowym Buddą. Jest to najświętsza statuetka Buddy w Tajlandii (to tak jak obraz Matki Boskiej Częstochowskiej dla Polaków). Budda jest „malutki”. Mierzy 75 cm. Ma też swoje ubrania, które są zmieniane na początku marca, lipca i listopada (czyli gdy zmienia się pora roku). Ceremoniał ten ma znaczenie symboliczne i ma zapewnić krajowi szczęście i dobrobyt podczas właśnie nadchodzącej pory roku. Zmiany szat dokonuje król. Obecnie jednak król ma 84 lata i nie byłby w stanie wspiąć się po drabinie i robi to ktoś ze świty. 

 Przed wejściem do świątyni tradycyjnie należy zdjąć buty: akurat przede mną weszła grupa policjantów. Dobrze, że mają podpisane buty:P. Należy pamiętać, żeby nigdy nie zwracać stóp w kierunku Buddy.

 Szmaragdowy Budda, de facto nie jest szmaragdowy (zielony kolor to jakiś inny materiał).

Król, Bhumibol Adulyadej, Rama IX, panuje już od 1946 roku! Koronowano go, gdy jeszcze studiował w Szwajcarii (urodził się zresztą w USA). Według „Forbes” jest najbogatszym monarchą na świecie. Na ulicach widnieją jego liczne podobizny. Na większości fotografii wygląda tak na 60 lat :P. 



 Podobizny króla na ulicach miasta. Mój ulubiony: dłubiący w nosie :P.

 Khaosan Road: czyli jestem Hardcore Backpakers!  

Mieszkałam na najbardziej turystycznej ulicy w Bangkoku. Ulica dla prawdziwych hardcorów. Można tam całymi dniami pić piwo w knajpach, wieczorami imprezować (atrakcji jest cała moc, w zależności od potrzeb, o tak, Bangkok miasto rozpusty:P), obkupić w w mainstreamowo alternatywne ciuszki, strzelić sobie dredy lub też tatuaż. Wszystko zrobione pod turystów.

Kierowca tuk tuka. W Bangkoku jest bardzo wielu "życzliwych"ludzi, którzy za niewielką sumę zechcą cię poprzewozić po mieście. Mają oni ustaloną trasę, na której znajdują się lewe salony jubilerskie i inne sklepy. Zrobią wszystko, żeby zgarnąć klienta. Normalną praktyką jest ściemnianie, że nie możesz gdzieś pojechać, ponieważ "to" miejsce jest zamknięte itp, tylko po to, żeby kierowca mógł obskoczyć swoją stałą "lewą trasę".

Piwo: około dwóch dolców (~7zł), o ile dobrze pamiętam :P Turystyczna miejscówka, więc obowiązują turystyczne ceny.

Ktoś potrzebuje prawka?


A może masaż? W końcu w grupie raźniej! 


A może nowa fryzura? 


"Kup pani pamiątkę" Najlepiej rechoczącą drewnianą żabę.

Zakupy: ceny w porównaniu z targowiskiem x100%. Sprzedawcy nawet nie chcą się targować, bo wiedzą, że turysta kupi.


Trochę lokalnego kolorytu: wyprawa na rynek kwiatowy.




Specjalne kompozycje kwiatowe, które zostawia się na ołtarzach.

Kokosy, mówiąc szczerze szału nie ma: wolę ananasy i mango :P. 

Typowy azjatycki ścisk. Nie ma takiej opcji, żeby nie można było jeszcze czegoś upchnąć. Zmieści się wszystko! 




Ten koleś jest sztuczny! Ciekawe, gdzie można położyć te wszystkie posągi? 

Taksówka: zakaz palenia, zakaz przewożenia DURIANA (to taki śmierdzący owoc) a reszta chyba już jest jasna :P.

Dobrze, że miałam plecak, w przeciwnym razie nie mogłabym wejść na stację metra i skytraina. 

Skytrain! Bangkok to na prawdę olbrzymie miasto pełne kontrastów. Widać biedę, ale i olbrzymie drapacze chmur ze szkła i betonu. Na lotnisko pojechałam tzw. skytrainem. Jest to pociąg, który jeździ po torowisku ułożonym na wysokich wiaduktach. Również autostrada przebiega "ponad" miastem na wiaduktach. Aż boję się tego azjatyckiego potencjału. Europa nagle wydaje się być taka zaściankowa:P (ale dzięki temu taka przytulna;).


Skytrain, czyli podniebny pociąg.

Niesamowicie cieszy mnie moja samodzielna wycieczka do Bangkoku. Dałam radę, w dodatku bez żadnego przygotowania. Wszystko jest więc możliwe. Wystarczy wybrać jakieś miejsce na ziemi, spakować walizkę i spróbować się tam dostać! A reszta już jakoś się potoczy. Trzeba być tylko otwartym na nowe wrażenia i okoliczności! Ludzi w sumie też, jak tylko ma się ochotę:P.

poniedziałek, 13 lutego 2012

13.02.2012 - Poniedziałek

Szafranowy Laos, Luang Prabang cz. 2


Po czterech, a może i pięciu dniach (zupełnie zatraciłyśmy poczucie czasu w Laosie, pełen chillout) wraz z Iwoną (Marta odleciała do Ha Noi) wyruszyłyśmy na północ do Luang Prabang, dawnej stolicy Laosu. Pojechałyśmy nocnym autobusem VIP. Autobus był bardzo elegancki. Przed wejściem kierowca położył czerwoną wycieraczkę z napisem „welcome”. To na niej każdy ściągał buty i ochoczo wchodził do środka. Na siedzeniach ułożony był zafoliowany kocyk (zapewne był wyprany, ja zawsze wożę ze sobą malutki jedwabny śpiworek) do tego butelka wody mineralnej i ciasteczko. Jak zawsze znajdzie się jedno „ale”. Moim osobistym wskaźnikiem rozwoju poszczególnych społeczeństw jest stosunek do higieny, a dokładniej mówiąc do toalety. No i w autobusie na pewno takowa się znajdowała, nawet nie trzeba było jej szukać, można było poczuć. Podróż zajęła nam całą noc. Ponoć trasa jest bardzo niebezpieczna, musieliśmy pokonać góry. Na szczęście było zbyt ciemno, żebym mogła jakiekolwiek przepaści zobaczyć :P. Czułam tylko różnice wysokości w skaczącym ciśnieniu w moich uszach. 

 Autobus nocny: znajdują się w nim trzy rzędy siedzeń na dwóch poziomach.

 A ja spałam u góry na środku! Bujało jak na statku.

Luang Prabang to typowy kurort, chętnie odwiedzany przez turystów. Znajduje się na liście UNESCO, co równocześnie stanowi jego atut i wadę. Miasto jest przecudne, ale i tłoczne, zwłaszcza, gdy się podróżuje w chiński Nowy Rok. A gdzie jest dużo turystów tam nieco zatraca się unikatowość miejsca. Jak poczuć klimat i przyglądnąć się życiu mieszkańców, gdy otaczają cię same hotele, guesthousy, restauracje i biura podróży? Oczywiście w takiej sytuacji wystarczy tylko zejść z głównego deptaku i wybrać małą, wąską uliczkę. W takich właśnie zakamarkach życie toczy się swoim wyjątkowym rytmem. Tam można odnaleźć niesamowitą atmosferę i przyjrzeć się codzienności zwykłych mieszkańców. Andrzej Bursa napisał wiersz pt. „Sobota”, który kończy się kilkukrotnym powtórzeniem zdania: „mam w dupie małe miasteczka”. A ja powoli odkrywam, że „uwielbiam małe miasteczka”. Tam życie jest jakby bardziej realne. Odwiedzając małe miasteczka gość staje się ich częścią, nie jest anonimowy. Od razu stają się swojskie. Można się ich szybko „nauczyć”, po jednym już spacerze każde miejsce staje się znajome. Luang Prabang na szczęście jeszcze zachowało swój prowincjonalny charakter. W miasteczku można zakochać się od pierwszego wejrzenia, zwłaszcza, gdy zboczy się z głównej ulicy.

Spokojna ulica w Luang Prabang, przy chodniku (po którym można chodzić, a nie jest tak zagracony jak w Hanoi, stoją tuk-tuki, czyli lokalne taksówki)

Wąska, boczna uliczka

Domek dla duchów, parasolka ma chronić przed palącym słońcem. Duchy pewnie też mają bzika na punkcie białej skóry.

Hodować kury można wszędzie: na pewno nie uciekną spod bambusowego klosza.

Restauracja, a u góry powiewają sobie flagi.

Lokalne targowisko. Można na nim kupić praktycznie wszystkie artykuły spożywcze a nawet gotowe potrawy.
Pani sprzedawczyni w tradycyjnej laotańskiej spódnicy. Przy tej miejscówce zaopatrywałyśmy się w papaję.

Większość Laotańczyków (według statystyk 60%) to praktykujący buddyści. Życie codzienne przepełnione jest religijnymi rytuałami. Na każdym kroku można spotkać spokojnie przechadzających się „mnichów” w szafranowych szatach. Są bardzo pogodni i uśmiechnięci. Zazwyczaj są to nastoletni chłopcy. W Laosie panuje tradycja życia zakonnego. Praktycznie każdy chłopak powinien przez jakiś czas pomieszkać w klasztorze (życie zakonne wśród dziewcząt nie jest tak popularne, ponoć nie chcą wygolić sobie głowy). W ten sposób będzie sobie wyrabiał charakter i pozna nauczanie Buddy. 

Szkolne ławy w jednym z klasztorów: to tutaj można poznać filozofię buddyjską.

Nowicjusz zobowiązany jest przestrzegać 10 zasad:
  1. Nie zabijaj zwierząt (mnisi mogą jeść mięso, nie powinni jedynie jeść mięsa węża, lwa, tygrysa, psa i człowieka: w tradycji buddyjskiej istnieje historia o mężczyźnie, który chciał złożyć ofiarę mnichom, jednak był biedny i niczego nie posiadał więc postanowił odciąć sobie rękę)
  2. Nie kradnij 
  3. Nie cudzołóż (oczywiście nie wolno im się żenić)
  4. Nie kłam
  5. Nie odurzaj się (alkohol, narkotyki itp.: chodzi o zachowanie kontroli nad umysłem)
  6. Nie jedz po południu (o tak! W klasztorze ostatni posiłek mają w południe, później mogą tylko pić)
  7. Nie uprawiaj sportu (tego nieco nie rozumiem)
  8. Nie dekoruj swojego ciała (kolczyki, tatuaże, nie wolno im również używać perfum: ma być pokornie i skromnie)
  9. Nie zasiadaj na wywyższonych miejscach (każdy siedzi na tym samym poziomie)
  10. Nie zajmuj się biznesem
W klasztorach dominują nowicjusze. Chodzą oni do państwowych szkół średnich, gdzie zdobywają wykształcenie, dodatkowo uczą się w klasztornych ławach sanskrytu i zasad buddyzmu. Gdy kończą szkołę zazwyczaj występują z zakonu. Niektórzy zostają mnichami. Mnichów obowiązuje 227 reguł.

Nowicjusze idący zapewne do państwowej szkoły średniej. Po powrocie będą poznawać buddyjskie zasady w przyklasztornej szkole.


Mniszych szat, tak jak i samych mnichów, nie wolno dotykać
.
Codzienne obowiązki: zamiatanie podwórka.


Chłopaki, bo tak mawiałyśmy na młodych nowicjuszy, są bardzo chętni do rozmowy. W ten sposób ćwiczą angielski. W jednej z klasztornych galerii spotkałyśmy Langa. Spokojnie siedział w rogu sali. Jego zadaniem było liczenie odwiedzających i udzielanie informacji. Co więcej, z każdego takiego dyżuru musi napisać raport, oczywiście po angielsku. Lang jest z Luoang Prabang. Ma 20 lat i w klasztorze mieszka już 7. Jego starszy brat spędził w innym klasztorze 2 lata. Teraz ma już żonę i niedawno urodziły mu się bliźniaki. Młodszy brat też jest w klasztorze, w tym roku mijają już 4 lata. Ich ojciec TEŻ spędził kilka lat w klasztorze. W tym samym co Lang. Okazało się, że z klasztorem jest jak ze szkołą średnią. Nieco różnią się między sobą. Jedne są bardziej oblegane, inne mniej. Czasami brakuje miejsc, trzeba więc wybrać inny, albo jeszcze chwilę poczekać. Dla Langa największą trudnością, gdy zaczął życie zakonne, było przystosowanie się do posiłków. Mnisi nie jedzą po południu, mogą tylko pić. Po 4 tygodniach było już w porządku. Organizm zdążył się przyzwyczaić. Teraz Lang najbardziej trudzi się nad sanskrytem. Lang w przyszłości chcę zostać nauczycielem języka angielskiego. Na pytanie: „a dlaczego?” odpowiedział: „chcę pomagać innym”. Chłopaczek chce otwierać inne światy laotańskiej młodzieży. Czyli każdy zawód to jednak powołanie:). 
 
Dokarmianie mnichów,  zbieranie "dobrych uczynków"

W Luang Prabang buddyjskie świątynie znajdują się na każdym kroku, jak kościoły w Rzymie ;). Przechadzający się ulicami mnisi sprawiają, że Buddyzm „można poczuć w powietrzu” (pomimo, że nie używają perfum, jeje, suchar!!!). O świcie poranne bębny przerywają ciszę poranka. Mnisi ubrani w swoje szafranowe szaty wychodzą boso na zamglone jeszcze ulice. Mają przy sobie miski na jedzenie. Jest to tzw. pintabat, (Alm giving), czyli poranna procesja podczas której zbierają swój codzienny zapas jedzenia. Życie klasztorne jest ściśle związane z całą świecką wspólnotą. Te dwie grupy są wzajemnie zależne. Buddyści wierzą, że dzieląc się jedzeniem w tym życiu, w następnym nie będą głodować. Mnisi w milczeniu podstawiają miski ludziom, którzy prosto z ręki wrzucają do nich jedzenie. Najpopularniejszy jest tzw. „sticky rice”, czyli kleisty ryż.  Jest już ugotowany. Ludzie skubią małe kulki a następnie wrzucają je do mnisich misek. Każdy powinien być przepasany szalem przez lewe ramię. Mężczyźni mogą stać, kobiety zazwyczaj klęczą, powinny zdjąć buty. 

Wraz z Iwoną postanowiłyśmy wziąć udział w porannym „dokarmianiu mnichów”. Wstałyśmy przed świtem i od razu popędziłyśmy do centrum. Znalazłyśmy miejsce, w którym kupiłyśmy ugotowany kleisty ryż. Dostałyśmy go w specjalnym bambusowym pojemniczku przypominającym bębenek. Ryż był jeszcze gorący. Wcisnęłyśmy się między starsze Laotańskie kobiety i wyczekiwałyśmy mniszej procesji. Wszędzie było pełno turystów robiących zdjęcia, niektórzy, tak jak my, przygotowali jedzenie. W końcu z jednej z uliczek wyszła procesja mnichów. Szli powoli, jeden za drugim i nastawiali swoje miski. Każdemu wrzuca się coś do środka, prosto z ręki. Grzebałam więc w moim bębenku, parząc sobie paluszki, i wrzucałam im ryż garściami do misek. Po przejściu pierwszej grupy praktycznie nie miałam już ryżu:P. Zauważyłam po chwili, że miejscowe kobiety wrzucają po odrobinie, delikatnie skubiąc kleistą bryłę. No taki błąd początkującej :P. 

Tego samego dnia spotykałyśmy przeróżnych mnichów i wypytywałyśmy się ich, co lubią jeść. Okazało się, że wszystko, tylko nie ryż:P. Oczywiście z pokorą przyjmują każde pożywienie, nie mogą być wybredni. Wielu z nich cieszy się z owoców i chleba. Do rzadkich przysmaków należy mięso i słodycze. Stwierdziłyśmy więc, że następnego poranka też wybierzemy się na „dokarmianie mnichów”. Tym razem jednak zabierzemy ze sobą owoce i słodycze. Przywiozłam z Wietnamu dwa duże opakowania cukierków kokosowych. Poszłyśmy więc pod świątynię, w której gadałyśmy z chłopakami zaopatrzone w dwa duże wory z bananami i cukierkami. Stwierdziłyśmy, że wrzucimy im jedzenie na samym końcu, gdy już będą wracać do klasztoru, żeby cukierki nie roztopiły się od gorącego ryżu. Przyglądałyśmy się więc wymarszowi kolejnych grup z licznych świątyń. Założyłyśmy, że wrócą tą samą drogą, którą wyszli. Robiło się coraz jaśniej. Zbliżała się godzina 7. Chłopcy dzień wcześniej mówili, że o 7 jedzą już śniadanie, ale jakoś niespecjalnie przejęłyśmy się tym faktem. Okazało się, że do zakonu wrócili inną drogą. Gdy zorientowałyśmy się, szybko usytuowałyśmy się po przeciwległej stronie ulicy. Obdzieliłyśmy tylko jedną grupkę. Reszta weszła do środka. 

Zostało nam całkiem sporo jedzenia więc stwierdziłyśmy, że pójdziemy do klasztoru i damy im te worki. Na dziedzińcu stało jeszcze kilku chłopców, w tym jeden, z którym rozmawiałyśmy dzień wcześniej. Spytałyśmy się, czy możemy mu dać jedzenie tak po prostu w worze dla wszystkich. Stwierdził, że nie ma problemu. Tak też można. Chciałam mu dać do ręki worek z bananami. On stwierdził, że muszę położyć na misce. Jak już położę, to on wtedy go weźmie, gdyż nie może „brać niczego od dziewczyn”. Ważna zasada: mnisi nie mogą dotykać kobiet, nawet brać czegokolwiek od nich w bezpośrednim kontakcie :P.

Alm giving, czyli dawanie jałmużny, albo prościej: "poranne dokarmianie mnichów", zdjęcie: Wikipedia. 

Mnisi na bosaka przechodzą ulicami Luang Prabang.

W miskach dominuje kleisty ryż, banany, czasami trafia się kawałek chleba, jakieś mięso, słodycze a nawet pieniądze.

 Na procesji można też zarobić:P. W mieście porozklejane są plakaty, które proszą turystów, żeby uszanowali "prastary zwyczaj" i poprawnie zachowywali się podczas mniszych procesji.


Chcesz dokarmić mnicha? Nie ma problemu: tylko uklęknij, dostaniesz ryż i do tego szarfę na lewe ramię. I każdy jest zadowolony! Mnich nie będzie głodny, ty masz dobry uczynek a ktoś dzięki tobie mógł zarobić. Zwijanie porannego interesu.

Bliżej natury

Laos jest przepięknym miejscem. [Jeszcze] Pełno tutaj lasów (z których masowo [rabunkowo] wycinają drzewa. Najbogatszy człowiek w Wietnamie podobno handluje drzewem z Laosu. Na granicy stały dziesiątki samochodów obładowanych olbrzymimi pniami, o co najmniej metrowej średnicy). Na rowerach pojechałyśmy nad wodospadzik. Następnego dnia zafundowałyśmy sobie typowo turystyczną rozrywkę: jazdę na słoniu :P. Nie mogłam się oprzeć. W końcu czytam "W pustyni i w puszczy".

Chłodzenie stóp przy wodospadzie. Woda na pewno cieplejsza niż "Wodogrzmoty Mickiewicza" :P.

Przejażdżka rowerowa

A tak wygląda drzewko Papai!!!

Bambusowy most na rzece.


"Się wozimy" na słoniu. Trochę to kolonialna rozrywka, ale u nas jeździ się na koniu i jest ok.

Widoki "ze słonia"
Nasz słoń dzielnie przeszedł przez rzekę prawie cały zanurzając się w wodzie [ok, przyznaję, nieco się cykałam:P].

Zajazd słoniowy :).

Do słoni dojechałyśmy tuk- tukiem. Akurat budowali drogę, więc nieźle nas wytrzęsło :).


W Luang Prabang spędziłyśmy pewnie jakieś 4, albo i 5 dni. Też straciłyśmy rachubę. Nigdzie nie śpieszyłyśmy się. Spokojnie odwiedzałyśmy klasztory, słuchałyśmy mniszych śpiewów i zajadałyśmy się bananami!

Naszą główną rozrywką było odwiedzanie buddyjskich świątyń i zagadywanie mnichów. 


W budynku należącym do kompleksu pałacowego. W muzeum można było spotkać więcej Białasów niż Azjatów. A w Europie jest na odwrót!

Mam słabość do mostów. Uwielbiam znajdować się gdzieś pomiędzy niebem a ziemią.





Świątynka w skale w drodze na Phu Si, wzgórze, które uwieńczone jest stupą. 


Budda stojący: tzw. peace, zaprzestań sporów.

Widok ze wzgórza Phu Si. Na jego zboczach znajdują się liczne świątynie.

Mnisi na dachu: w swoich sukieneczkach i japonkach.

Moja nowa laotańska spódnica, jedna z dwóch, mam jeszcze niebieską z nieco innym wzorem.


Mnisi niczego nie posiadają dla siebie. Są bardzo skromni i pokorni. Za to mają bardzo bogato zdobione świątynie.

Stupa, czyli relikwiarz

A na ochłodę:

sok z trzciny cukrowej na balkoniku naszego drewnianego domku. Domek był cudny, tylko te myszy nie dawały mi spać!

Kolejny przystanek: Bangkok!

Zdjęcia: by Iwona