Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

poniedziałek, 20 października 2014

Słodka niedojrzałość

Ostatnio znajoma zauważyła, że nie rozumiem „dorosłych” i chyba za dużo czasu spędziłam z dziećmi. Coś w tym jest, taki efekt uboczny bycia przedszkolanką. Kolejny to ciągłe tłumaczenie prostych czynności. A ponoć „wcześniej” tak nie miałam. Po długim namyśle stwierdzam, że to nie tylko moja praca się do tego przyczyniła, ale też życie w Azji. 

Trendy kulturowe w Azji Południowo – Wschodniej wyznacza Korea i Japonia. O kulturach tych mówi się, że dziecinnieją. Często odpowiedzialność za niedojrzałość tych narodów zrzuca się na system edukacji, który ma za zadanie wyprodukować posłusznych i zdyscyplinowanych pracowników wielkich korporacji. Dzieci od rana do wieczora siedzą w szkołach a później na dodatkowych zajęciach. Oczywiście ilość nie przekłada się na efektywność. Presja społeczna jest jednak tak olbrzymia, że nikt nie śmie się jej sprzeciwiać a tym samym doprowadzić się do wykluczenia. Zaprzepaszczone dzieciństwo zaczyna głośno domagać się swoich praw wraz z wchodzeniem w dorosłość. Japońskie słowo kawaii oznacza „słodki, miły, ładny”. Hello Kitty jest właśnie kawaii, mimo swoich już czterdziestu lat. Słodkie gadżety przeznaczone są nie tylko dla dzieci co przede wszystkim dla dorosłych. Jedna z japońskich matek pisała do mnie wiadomości na papeterii z Hello Kitty. Wietnam nie jest tak ekstremalny, ale wystarczy odwiedzić sklep z artykułami papierniczymi, żeby się przekonać w jak wiele „słodkich” gadżetów można się zaopatrzyć. 

Pamiętam moje zdziwienie, gdy po raz pierwszy spotkałam się z wietnamskimi studentami. Zabrali mnie na imprezę do chodnikowej knajpki, gdzie popijaliśmy zieloną herbatę i dzióbaliśmy słonecznik. Praktycznie wszyscy studenci, z którymi wyszłam byli singlami. Bycie w związku przeszkadza bowiem w nauce. Nie można się wtedy koncentrować na maksymalnych wynikach. Zdarza się, że już w szkole średniej jakaś para nastolatków ma się ku sobie. Dochodzi wtedy do interwencji nauczyciela, który informuje rodziców o ich nieodpowiedzialności. Oni natomiast skutecznie wyperswadują swoim pociechom takie niedorzeczne pomysły. W szkole należy wkuwać wiedzę. Tylko cyfry, nazwy i terminy. Dzieci nie uczy się niczego poza tym. Na koniec pracy w przedszkolu dostałam referencje od wietnamskiej matki, która była zachwycona, że uczyłam jej dziecko „dobrych manier i kompetencji społecznych, co odróżniało mnie od innych nauczycieli”. 

Czasami miałam wrażenie, że młode wietnamskie matki traktują swoje nowonarodzone dzieci jak lalki, którymi za krótko bawiły się w dzieciństwie. Ojcowie często też nie zdążyli dojrzeć do swoich ról. Nie potrafiąc odnaleźć się w nowej sytuacji uciekają się do alkoholu a na porządku dziennym jest „chodzenie na dziwki”. Z relacji moich wietnamskich znajomych wynika, że dobry mąż, to taki, który chodzi do pracy, nie pije i nie bije. A fakt, że będzie miał na boku jakieś inne kobiety trzeba będzie jakoś zaakceptować, tak długo jak nie zagraża to integralności rodziny. 

Co więcej, być kobietą w Wietnamie to znaczy pięknie się uśmiechać, być nieco niezaradną (bo wtedy mężczyzna może dowartościować swoje ego) i zależną. Już sam fakt posiadania krótkich włosów, picia alkoholu i palenia świadczy o zbytnim wyzwoleniu i akceptowane jest jedynie u mężczyzn.   


W Azji nie istnieje coś takiego jak ironia i sarkazm. Do ludzi należy mówić bezpośrednio, bez ukrytych znaczeń i drugiego dna. Mam nadzieję jednak, że nadal potrafię ironię zrozumieć! Czy już całkiem zdziecinniałam?

niedziela, 19 października 2014

Wybiórczy język

Często jestem pytana czy „mówię po wietnamsku?”. Moja odpowiedź brzmi: „trochę”. A to trochę znaczy mniej więcej tyle, że potrafię zamówić sobie jedzenie, wytłumaczyć taksówkarzowi drogę do domu i targować się w sklepie. Wietnamski to język tonalny i każda sylaba może być wypowiedziana na sześć różnych sposobów, mając tym samym sześć różnych znaczeń. Dla porównania w chińskim są cztery tony. Na szczęście wietnamski bazuje na alfabecie łacińskim a poszczególne tony zaznacza się nad samogłoskami za pomocą kropek, kresek, fal i haczyków. Po pierwszym roku życia w Wietnamie powoli byłam w stanie usłyszeć różnice między tonami. Niestety nigdy w pełni nie udało mi się ich poprawnie wypowiedzieć. 

Na co dzień porozumiewałam się głównie po angielsku i za pomocą rąk. Nauczyłam się akceptować „nierozumienie”. Samoczynnie skupiałam uwagę na czymś innym, gdy znajomi w grupie przerzucali się na wietnamski. Dawałam im czas, żeby sobie porozmawiali i rzadko wnikałam z czego się tak zacięcie chichoczą czy też czym się tak teatralnie oburzają. Otóż tłumaczeniu unika wiele niuansów językowych. Wiele razy rezygnowałam z wcześniejszych planów właśnie dlatego, że nie byłam w stanie wytłumaczyć czego ja właściwie chcę. Machałam ręką myśląc, że może następnym razem z kimś innym będę się w stanie porozumieć.    

I życie w takiej wybiórczej przestrzeni językowej miało niewątpliwie swój nieodzowny urok. Rozumiałam tylko niewielki procent komunikatów. Sama mogłam więc tworzyć dialogi i dopasowywać je do czule szepczących par w czasie romantycznych kolacji, zaciętych rozmów gospodyń z sąsiedztwa, emocjonujących opowieści parkingowych czy też kategorycznych pouczeń rodziców odprowadzających swoje dzieci do szkoły. Wymyślałam więc własne slogany na gigantycznych billboardach i kreatywnie tłumaczyłam ulotki reklamowe. Słuchałam tylko tych informacji, które mnie bezpośrednio dotyczyły a cała reszta była tylko melodią w tle codziennych obowiązków i rozrywek. 

Rzecz ma się zupełnie inaczej w Polsce. Nagle rozumiem. W dodatku za dużo. Najwięcej wypowiedzi dociera do mnie w komunikacji publicznej. Niedawno zasłyszane: „Kurwa, gdzie ten autobus? Zaraz mnie szlag trafi!”. Jadąc Polskim Busem z Rzeszowa do Wrocławia siedziałam na końcu autobusu obok grupy pierwszorocznych studentów, którzy byli niesamowicie rozentuzjazmowani wyprawą na plener malarski. Było wcześnie rano i większość pasażerów kontynuowała swój przerwany sen. Studenci przeciwnie. Nieustannie ekscytowali się kolejnymi bagatelnymi historiami. Siedząca obok kobieta postanowiła zwrócić im uwagę wrzeszcząc, że „mają się zamknąć, bo inni chcą spać a sami nie są”. I w ten sposób rozpętała się pyskówka, że przecież „mogła jechać taksówką” itp. Byłam zaskoczona, że od razu było tak awanturniczo. Czy nie można ze sobą porozmawiać bez zbytecznych emocji? Jadąc busem do Świdnicy postanowiłam nieco przymknąć okno. Nagle zorientowałam się, że chłopak za mną (też wyglądający na pierwszoroczniaka) od razu je otworzył i zaczął wylewać z siebie słowotok obelg pod moim adresem. Zanim je zrozumiałam zdążył już skończyć a ja postanowiłam ich nie przyswajać. Mam wtedy lepsze samopoczucie. Skąd w ludziach ta agresja? 

Przez ostatnie lata miałam więc olbrzymie szczęście nie rozumieć i żyć w błogiej nieświadomości wolna od perswazyjnych przekazów, populistycznej paplaniny, agresywnych docinek i próżnych banałów.

sobota, 18 października 2014

Wsi spokojna, wsi wesoła!



Człowiek z tej pieczy uczciwie
Bez wszelakiej lichwy żywie,
Pobożne jego staranie
I bezpieczne nabywanie.

Inszy się ciągną przy dworze
Albo żeglują przez morze,
Gdzie człowieka wicher pędzi,
A śmierć bliżej niż na piędzi.

Jan Kochanowski, Wsi spokojna, wsi wesoła [fragmenty]

Insza Panna z Gekonem już nie pędzona wichrem zamieszkuje wieś spokojną, wieś wesołą. Do nowych warunków adaptuję się dość szybko. Moją aktualną rozrywką stało się zbieranie ziół i suszenie ich na herbatę. Przy okazji łamię wszelkie możliwe wytyczne: bo ponoć zielsko rwać można tylko do Nocy Świętojańskiej (23/24 czerwca) w dodatku należy zważać na fazę księżyca. A cóż ja mam począć w październikowy poranek? Jesienna pokrzywa chyba też dobra. Na wszystko.

wtorek, 14 października 2014

Zieleń ulgą dla oczu

Niedawno znajomy Polak mieszkający w Wietnamie zmienił mieszkanie. Na facebooku-u zamieścił swój widok z okna. Oto i on:

Pod zdjęciem były same pozytywne komentarze wyrażające zachwyt i podziw dla przepięknego widoku. Mieszkając w Sajgonie zazwyczaj widzi się tylko beton. Takie połacie zieleni są niespotykane i niewielu jest szczęściarzy, którzy mogą nimi koić oczy. W mieście jest tylko kilka parków, które są oblegane zwłaszcza rano i wieczorem. Rośnie w nich kilka drzew a trwa ustępuje betonowi. Im dłużej żyłam w tym 10cio milionowym kolosie, tym bardziej byłam przekonana, że oderwanie człowieka od natury jest czystym barbarzyństwem.

Żyjąc w Polsce oddycham pełną piersią i już nie muszę nosić maseczki ochronnej. Na drugim zdjęciu moja droga do pracy.

poniedziałek, 13 października 2014

Ludzie, których się nie spotyka

Zawsze najtrudniej jest zacząć. Znów wracam po długiej przerwie. Od początku września jestem praktykantką w Krzyżowej w ośrodku wymian młodzieżowych, głównie polsko – niemieckich. Początki były trudne. Wstawanie do pracy, chociażby najprzyjemniejszej pod słońcem, po 3 miesiącach wakacji jest swego rodzaju wyzwaniem. Kolejna olbrzymia zmiana to moje miejsce zamieszkania. Mieszkam na prowincji. Wioska jest maleńka i jest w niej jeden tylko sklep. Panuje tutaj klimat serialowego „Ranczo”. 

Ostatnio tak sobie myślałam (i mnie też się czasami zdarza), że największym skarbem moich podróży są spotkani ludzie. A dokładniej ludzie, których nigdy bym nie spotkała żyjąc tylko w trybie: praca – dom - i okazjonalna impreza. 

Spotkania w drodze są spontaniczne i wymagają niecodziennej otwartości. Trzeba zdać się na czyjeś rady, wyjaśnienia i prowadzenie w labiryncie „obcości”. Do grona pomocnych tubylców należą zazwyczaj recepcjoniści, kierowcy taksówek, sprzedawcy, uprzejmi przechodnie. W zamian trzeba być gotowym odpowiedzieć na kłębiące się w ich głowach pytania. Początkowy dystans zaczyna się zmniejszać wraz z poruszaniem kolejnych tematów dotyczących rodziny, pracy czy też życia osobistego. I nagle okazuje się jak wiele macie ze sobą wspólnego. 

Podróże stawiają Cię w sytuacji, w których jest się niejako skazanym na towarzystwo innych ludzi. Na wakacjach wszyscy wyglądają podobnie. Zdradza Cię nieco sprana, luźna koszula, spieczony od słońca nos, czasami zagubione spojrzenie. W obcym kraju każdy jest turystą. W drugiej kolejności dopiero prawnikiem, nauczycielem, mechanikiem czy też architektem. Spotykacie się w tej samej restauracji, barze czy też dworcu. W codziennym życiu być może miniecie się na ulicy, ale mało prawdopodobne jest, że zaczniecie ożywioną rozmowę. 

Będąc ekspatą szukasz innych ludzi, którzy znajdują się w takiej samej sytuacji jak i Ty. Jesteś często obserwatorem społeczeństwa, do którego nigdy w pełni nie będziesz przynależeć. Z kim więc możesz o tym porozmawiać? O absurdach otaczającej Cię rzeczywistości, o tęsknocie za znaną Ci wcześniej przestrzenią, o odnalezieniu sklepu z produktami z importu, o praktycznych poradach jak pozbyć się wilgoci i wytępić mrówki. I być może Ci wszyscy ludzie nigdy nie byliby Twoimi znajomymi, ale łączy Was nade wszystko wspólne życie na emigracji w tropikach. 

Ciepło myślę o ludziach, od których wiele się nauczyłam, ale też pokornie zapamiętuję antywzorce: obym sama nie poszła ich śladem. Miałam kiedyś fatalną polonistkę. Lubiła faworyzować niektóre dzieciaki a innym dawało jasno do zrozumienia, że daleko nie zajdą. Przez cały czas mojej pracy pedagogicznej powtarzałam sobie, że nie będę taka jak ona, że każde dziecko, z którym pracuję jest nieprawdopodobnie utalentowane. I chyba się udało.
Moja fair trade koszulka z wietnamską flagą a za oknem tramwaju słoneczna i ciepła polska jesień.

niedziela, 12 października 2014

Tam Twój dom, gdzie wi-fi łączy się automatycznie

Mieszkam na wsi. Krzyżowa liczy ledwo dwustu mieszkańców. Sam nasz ośrodek jest w stanie pomieścić całą populację tej niewielkiej wioseczki. Weekendy spędzam we Wrocławiu. Dostałam klucze od mieszkania znajomych. Mogę do nich przyjechać o każdej porze. Tam Twój dom, gdzie bez skrępowania otwierasz lodówkę i wygrzebujesz coś dobrego do jedzenia!

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Lapidarnie

Byłam na wiejskim weselu na Podkarpaciu i spotkałam znajomego z gimnazjum. Praktycznie nie widzieliśmy się ponad 10 lat. W tym czasie on zdążył zbudować dom, ożenić się i spłodzić córkę, która jest w drodze. W planach ma jak najszybsze powiększanie rodziny, w końcu "już nie jest taki młody" (on 27 lat, ona 23). Po mnie spodziewał się kariery i dojścia do bogactwa. Otóż przegrałam swoje życie. Jemu jednak od serca gratuluję. I to bez odrobiny ironii. Żyj i pozwól żyć. W Buddyzmie ciesząc się szczęściem innych samemu zyskuje się dobry uczynek. W Polsce pewnie wrzody żołądka.

I nic mi po tej rozmowie nie pozostało. Ani na chwilę nie zmądrzałam tudzież zadumałam się nad własnym losem. Kupiłam bilety do Kutaisi. Tydzień spędzę w Gruzji i tydzień w Armenii. Wylatuję w przyszły poniedziałek a wracam na początku września. I chyba nawet nowa praca nie wzbudziłaby we mnie takiego wybuchu euforii jak opcja wyjazdu. Nie będę jednak ze sobą walczyć. Trzeba siebie akceptować :). 

Znów czytam Terzaniego. Tym razem Dobranoc, Panie Lenin o upadku Związku Radzieckiego. Często pisze o pionierach, którzy szczerze wierzyli w komunizm i z pełnym oddaniem poświęcili mu swoje życie. I je przegrali. Została w nich pustka a wszelkie nadludzkie wysiłki okazały się być zupełnie daremne. Gdy się ich jednak podejmowali byli święcie przekonani, że podążają właściwą ścieżką, która jednak wyprowadziła ich na manowce. 

"Rewolucje okupione są wysoką ceną, żądają ofiary a nadto są źródłem dramatycznych rozczarowań. Wybuchały w imię komunizmu i kończyły się niepowodzeniem, pomimo milionów zabitych oraz ogromu cierpienia i poświęceń tych, co przeżyli; pomimo nieustającej wiary wielu, że kroczą ku świetlanej przyszłości...". Tiziano Terzani, Dobranoc, Panie Lenin.

Tak więc ja nie wierzę w mit kapitalizmu i mojej rokującej przyszłości okupionej bezpłatnymi nadgodzinami. Bo może kiedyś kupię sobie wszystko to, czego zupełnie nie potrzebuję.

czwartek, 31 lipca 2014

You may say I'm a dreamer but I'm not the only one

Moja grupa przedszkolaków mówiąca: "I can share". Rozmawialiśmy o "dzieleniu się". Z pomocą Agnieszki, polskiej psycholożki, nasze przedszkole postanowiło wesprzeć dom dla sierot oraz niepełnosprawnych dzieci (głównie z porażeniem mózgowym). Zorganizowaliśmy zbiórkę żywności i artykułów higienicznych. Rodzice przynieśli pampersy, worki ryżu i dodatkowo sporo gotówki. Akcja przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Razem z dzieciakami przygotowaliśmy plakat dla dziewczyn w sierocińcu (w Wietnamie dużo dziewczynek jest porzucanych, ponieważ rodzice preferują chłopców), tak aby też zrozumiały istotę dzielenia się z innymi. Każdy przedszkolak miał za zadanie przynieść jedną rzecz, którą chciał się podzielić. Następnie odcisnęliśmy nasze dłonie (moja jest pomarańczowa;) i nakleiliśmy "prezenty".

Dziewczyny dostały od nas plakat (razem z jedzeniem; głównie ryż i olej). Moim przedszkolakom pokazałam to zdjęcie. Byli bardzo dumni, że dziewczynom spodobało się ich dzieło. 

"Edukacja jest najpotężniejszą bronią, której możesz użyć, aby zmienić świat." - Nelson Mandela 

Po tych wszystkich moich przygodach w krajach rozwijających się przekonałam się, że jestem niesamowitą szczęściarą. Mam co jeść, gdzie spać, jestem otoczona życzliwymi ludźmi. Nadal żyjemy w pokoju. I to nie jest moje prawo. To mój przywilej, którego nie posiada więcej niż połowa ludzkości. A jeżeli coś dostało się tak po prostu, za nic, też tak po prostu należy się tym dzielić. Chociażby małą naklejką :). Zawsze jest coś, czym można się podzielić. Niech to będzie uśmiech, albo serdeczne spojrzenie.

Karton uśmiechów

Nic bardziej nie motywuje mnie do działania niż blask w oku i zapał innych, a dzieci już zwłaszcza. Podczas moich indonezyjskich wakacji w Palu znów do domu schodziły się dzieciaki z sąsiedztwa. W tym roku zabrałam ze sobą trochę cekinów, naklejek, włóczek, aby wspólnie coś stworzyć. Tutaj dziewczynki postanowiły zrobić korony z pudełka po czekoladkach.
 
 A druga ekipa ze starego kartonu wycinała koty. Kot u podstawy ma dwie dziurki na palce: to będą jego łapy.

Wspólnej zabawie nie przeszkadzają różnice językowe i brak wymyślnych zabawek. Wystarczy stary karton, piłka, opaska na oczy zabrana z samolotu i mocne gardło. Dzieciaki przychodziły praktycznie codziennie, żeby się razem bawić, grać i śpiewać. Grupa w porywach liczyła do 12stu osób.

Rani (w pomarańczowym hijabie) zabierała mnie na uniwerek, gdzie kilka razy poprowadziłam jej zajęcia. Wykorzystywałam mniej więcej takie same techniki jak w przedszkolu i działało ;) Każdy bawił się wyśmienicie!

środa, 30 lipca 2014

Bo na początku były ręce: plantacje herbaty na Sri Lance

 Popularna w Polsce czarna herbata Lipton czy też Dilmah pochodzi ze Sri Lanki. Zanim mała torebka wyląduje w kubku zalana wrzącą wodą pokona długą drogę. Na początku były ręce. Spracowane ręce tamilskich kobiet, których babki zostały sprowadzone na Ceylon z Indii przez brytyjskich kolonizatorów w XIX wieku. [Nie mają oni nic wspólnego z Tamilami z północnej części wyspy, którzy wszczęli 26letnią wojnę domową]. Miejscowi Syngalezi byli bowiem zbyt oporni do pracy na plantacji.
 Zrywa się tylko dwa młode listki i pączek.

Kobiety zbierają herbatę 6 razy w tygodniu. Każdego dnia zobowiązane są dostarczyć 18kg liści. Na plantacji zatrudnionych jest 1 300 kobiet, które łącznie zbiorą 25 000kg dziennie, z których powstanie 5000kg gotowej herbaty. Według informacji uzyskanej w fabryce (więc za nią nie ręczę) zarobią 7$ (850 Rupi).

Krzewy przypominają żywopłot. Pod wierzchnią warstwą soczystych, jasnozielonych liści znajdują się ostre gałęzie, które ranią ręce. Potrzeba sporo siły, żeby oderwać najmłodsze pędy.

Kobiety pracują w pełnym słońcu. Aby się przed nim chronić zakładają dodatkowe kurtki, swetry  i chusty na głowę. Świeże liście herbaty przywozi się do fabryki dwa razy dziennie: w samo południe i o 16nastej.

W jednym worku mieści się około 6kg. Każda kobieta ma swoją kartę, na której wypisuje się ilość zebranych liści. Część z nich zbiera na boso nie zrażając się pijawkami i wężami, które mieszkają na herbacianych stokach. Alternatywą do nagich stóp są gumowe japonki.

Liście następnie są przewożone do fabryki. Na samym początku należy je wysuszyć. Następnie są skręcane, krojone, przesiewane i pozostawione do fermentacji (2,5h) a na samym końcu suszone. W wyniku wszystkich tych procesów utracą 80% wilgotności. Herbata zostaje podzielona na 8 różnych gatunków a tzn. "kurz", czyli zbędne odpadki, wykorzystywany jest jako nawóz pod krzaczki. Herbata z fabryki w Dambatenne co piątek wysyłana jest w dużych workach na targ w Colombo. Tam kupują ją przedstawiciele światowych marek, którzy zapakują ja w torebki Lipton, Dilmah i inne. Cała produkcja z Dambatenne i większości plantacji na Sri Lance kończy w torebkach. Przynajmniej mogłam nacieszyć oczy przepięknymi widokami lekko wdychając delikatny, słodkawy zapach herbacianych liści.

Każda torebka herbaty może opowiedzieć własną historię, na początku której były twarde, spracowane i spalone słońcem ręce Tamilki. Przynajmniej pracuje otoczona zielonymi stokami i w płucach zamiast duszącego kleju ma świeże powietrze. A może tak warto przyjrzeć się chińskim butom i indyjskiej koszulce?

poniedziałek, 28 lipca 2014

Drewniane jabłka

 Na Sri Lance rosną drewniane jabłka. Owoce przypominają granitowe kulki. Mają twardą, grubą skorupę, którą należy rozbić, najlepiej małą maczetą.


Wewnątrz znajduje się brązowawy słodko – kwaśny miąższ z licznymi ziarenkami. Pachnie jak podgnite jabłko.
Wood Apple: po polsku: feronia słoniowa

Właściciel prowadzi swój stragan owocowy od ponad trzydziestu lat. Owoców nie lubi. Codziennie zjada porcję curry z ryżem na kolację a rano tylko kawa. 

Przy straganie na swojego ojca czekał 12sto letni tamilski chłopiec. Najpiękniejsza twarz, jaką widziałam na Sri Lance.