Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

poniedziałek, 16 stycznia 2012

16.01.2012 - Poniedziałek

Nie radzę sobie z wilgotnością powietrza! Cały czas chodzę w skórzanej torbie z Cordoby, bo w przeciwnym razie od razu mi pleśnieje. To samo dzieje się z butami z Ryłko. Zupełnie o nich zapomniałam. Czułam tylko, że coś wali pleśnią przy wejściu i schyliłam się, a tam moje buciki porośnięte szarą pleśnią. Pleśń pojawiła się też na plecaku. Od razu przypomniał mi się zapach tygodniowych kanapek z podstawówki :P.

Zbliża się Tet, czyli księżycowy Nowy Rok. Pokrywa się z chińskim. Z tej okazji będę mieć dwa tygodnie wolnego, więc postanawiam wyruszyć w świat. Będę czilować i obijać się w Laosie, a następnie pozwiedzam Bangkok. Do usłyszenia więc w lutym!



wtorek, 10 stycznia 2012

10.01.2012 - Wtorek

Podejście do problemów 

Mam tutaj wielu znajomych z Polski. Czasami wspólne spotkania nie są najlepszym pomysłem, bo gdzie zbierają się Polacy, tam będzie się narzekać! Frustrację jakoś łatwiej wyrazić w swoim ojczystym języku. A narzekać zawsze jest na co. Mnie też się zdarza, ale często próbuję odwracać kota ogonem i mówię, że przecież tylu znajomych nam zazdrości, że właśnie żyjemy w Wietnamie. Dlaczego? Oczywiście życie a zdjęcia na fejsie to dwa różne światy:P. Kiedyś Iza stwierdziła, że gdyby oglądała moje zdjęcia z bloga w Polsce, to na pewno by mi zazdrościła. Ona jednak jest tutaj i wie, że nie ma czego :P. Człowiek, niezależnie od miejsca, będzie tęsknił za czymś, czego akurat w danym momencie nie ma. Ta zasada sprawdza się na każdym kontynencie (sprawdziłam co prawda tylko w Europie i w Azji, ale kiedyś jeszcze zweryfikuje w innych miejscach:P). Ostatnio też rozmawiałam z Martą, która opisywała swoje wietnamskie irytacje, a dokładnie jazdę autobusem, słowami: „gdybym wtedy miała kokosa, to już by leciał” (w stronę kierowcy). Jeżeli teraz zdarza mi się denerwować, od razu cytuję sobie zdanie z kokosem: poprawa humoru gwarantowana! (Kokosów tutaj pod dostatkiem na każdym rogu, ja już się uzależniłam od kokosowych cukierków i krakersów). 

Życie w Wietnamie na pewno nie należy do lekkich. Ale jak to zawsze bywa, każda sytuacja ma plusy i minusy. Nie ma idealnych rozwiązań, zawsze coś kosztem czegoś. Cieszę się, że tutaj jestem i staram się spoglądać na tę „jasną stronę”. Problemy przecież zawsze się znajdą, niezależnie od miejsca i czasu, w którym żyjemy. Zmienia się tylko ich motyw przewodni. Nie ma sensu jednak na nich się skupiać. W ten sposób człowiek, na własne życzenie, unieszczęśliwia się. Dla mnie przysłowiowa szklanka jest do połowy pełna. Mogę rozżalać się i mówić, że mnie to wietnamskie życie męczy: brud, hałas, ciężki klimat, rozjechane szczury na jezdni, ciągłe niespodzianki. I każdego dnia będę popadać w większy marazm. Mogę również przymykać na to oczy i zachwycać się niesamowitymi osobami, które spotykam, próbować nowych potraw, odkrywać kolejne miejsca i dziwić się, że wszystko tutaj zdaje się być jakieś takie nielogiczne (aby w końcu jednak dostrzec innego rodzaju logikę). To samo tyczy się życia w Polsce czy też w innych częściach świata (np. w Kirgistanie :P). To, jak wygląda nasze życie w dużej mierze zależy od naszego NASTAWIENIA. A przecież mamy tak dużo! Trzeba tylko umieć to docenić (piszę teraz na własnym komputerze, owinięta w koc we własnym pokoju). Podstawa to być zadowolonym ze swojego życia, równocześnie chcąc więcej, starając się bardziej każdego dnia. 

Teraz lekko cwaniakuję, bo jest już znacznie lepiej. Jeszcze miesiąc temu zupełnie nie wiedziałam, co mam robić (problemy z Ajsekiem, szkołą, szukanie nowej pracy, przedłużanie wizy, zmiana mieszkania itp.). Wtedy bardzo mi brakowało osoby, która by mi jakoś doradziła, powiedziała jak mam postąpić. To trochę tak, jakbym chciała zrzucić odpowiedzialność za podjęcie ważnych decyzji na kogoś innego. Mailowałam ze znajomym, który pisał, żebym się nie martwiła i że wszystkie te problemy można rozwiązać, muszę po prostu na spokojnie pomyśleć „jak”. Dlatego najważniejsze jest, żebym się nie stresowała, bo w ten sposób i tak niczego nie zmienię a tylko zamknę sobie drogę do znalezienia konkretnego rozwiązania. Nieco wkurzyłam się na taką odpowiedź. Mnie się tutaj świat wali a on mi pisze, że mam się nie martwić. Gdyby to było takie proste, to przecież bym się tak nie orała!

Okazuje się, że często rozwiązanie jakiegoś problemu jest naprawdę banalne (jakże irytująca prawda;). Teraz się dziwię, że aż tak się martwiłam. Oczywiście z perspektywy wszystko wygląda inaczej. Ale de facto, gdyby życie potoczyło się w jeszcze inny sposób, to przecież dalej znalazłabym jakieś rozwiązanie. Nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia! Podstawa to spokój i panowanie nad swoimi emocjami. Tego się tutaj uczę. Inna strategia się nie sprawdza. W przeciwnym wypadku człowiek może tylko oszaleć :P.

Zarąbiste życie można mieć wszędzie! To tylko kwestia naszego nastawienia i umiejętności dostrzegania pozytywnych rzeczy. Nie warto jedynie skupiać się na problemach. Problemy też są potrzebne, trzeba je tylko spokojnie przezwyciężać. To przecież dzięki nim człowiek czuje jeszcze większą satysfakcję!

Szczytem odwagi nie jest pojechać do Wietnamu, czy też wdrapać się na jakiś czterotysięcznik (co kiedyś na pewno zrobię:P). Być odważnym to znaczy: podejmować akcje, w celu zmiany sytuacji, której nie lubimy. Jeżeli ktoś narzeka, że jego życie jest bez sensu, a niczego nie robi, aby je zmienić, to wtedy odwagi mu brakuje. Bo albo akceptujesz i nie jęczysz, albo coś zmieniasz (przynajmniej nastawienie:P). 
Amen. 

niedziela, 8 stycznia 2012

08.01.2012 - Niedziela

Dzisiaj odkryłam słodkie, kokosowe krakersy! Co prawda Wietnamczycy jedzą je tylko do gorzkiej zielonej herbaty, a ja preferuje je „na sucho”. W końcu uwielbiam słodycze! I już sama nie wiem, czy one są smaczne, czy mój organizm już jest tak zdesperowany, że z radością przyjmie każdą ilość cukru!
 Kokosowe krakersy, mniam!

Kokosową przekąską poczęstowała mnie Q, która dzisiaj zaprosiła mnie na obiad. Wraz z siostrą przygotowała przepyszne sajgonki. A nie ma nic lepszego niż domowe sajgonki! Można je przygotować na wiele różnych sposobów. Dzisiejsze były z wieprzowiną, krewetkami, makaronem ryżowym i kiełkami fasoli. Całe nadzienie zawija się w papier ryżowy a następnie smaży na wolnym ogniu. 

[Kiedyś z inną znajomą, Tao, gotowałyśmy nieco inaczej:
 Sajgonki a la Tao Uśmiechnięta
Nadzienie:
Mięso mielone
Makaron ryżowy  
Grzyby mun
Kolendra
Szczypiorek
Czosnek
2 jajka
Sól pieprz

Papier ryżowy

Do miski wrzucić makaron połamany na drobne kawałki, mięso mielone, drobno pokrojoną kolendrę, szczypiorek, czosnek i grzyby mun (wcześniej wymyć i zaparzyć w gorącej wodzie). Całość przyprawić solą i pieprzem, dodać 2 jajka. Wymieszać. Nadzienie zawijać w papier ryżowy.
Osobiście preferuję zioła w sajgonkach :)]. 

Sajgonki przygotowuje się tylko na specjalne okazje, ponieważ są bardzo pracochłonne. Niech spróbują pierogi polepić :P

Na obiedzie z Q standardowo wszystkie potrawy podane były na dużych talerzach i miskach ułożonych na środku stołu. Każdy ma swoją małą miseczkę, do której wybiera sobie kawałeczki potraw. Nigdy nie napełnia się całej miseczki, bierzesz tylko kawałeczek, od razu go zjadasz i ponownie sięgasz po kolejny ze środka stołu. Tutaj nie ma się własnego „talerza”, tak jak to działa w Polsce. Jemy wszyscy razem, miseczka ma raczej funkcję pomocniczą, żeby zanadto nie naciapać, żeby móc w niej np. coś wymieszać. Jestem już przyzwyczajona do takiego jedzenia. Na początku napełniałam sobie swoją miseczkę i nie za bardzo „integrowałam się” z innymi przy stole. Teraz sięgam po małe porcje. Nie specjalnie zwracam uwagę na higienę. W końcu każdy wybiera kawałki swoimi pałeczkami, które wcześniej włożył do ust i zostaje na nich ślina. No bywa. Tao (ta od sajgonek z kolendrą) mówiła, że pracowała kiedyś w restauracji i jeden z klientów (Australijczyk) poprosił ją o porcję na oddzielnym talerzu. Była wtedy bardzo zaskoczona, że musi mieć własny talerz i nie może jeść z innymi. Później przyzwyczaiła się do takich sytuacji. Wietnamskie jedzenie na pewno integruje. Często ludzie wciskają kawałki do mojej miseczki, w ten sposób wyrażają niejako troskę i chcą, żebym spróbowała czegoś dobrego. Potrawy są zawsze pokrojone tak, aby je można było łatwo złapać pałeczkami. Nie chcę się przechwalać, ale jedzenie pałeczkami już nieźle mi wychodzi! 

Po obiedzie nadszedł czas na picie herbaty. Naparza się ją w porcelanowym czajniczku i następnie rozlewa do maluteńkich filiżanek. Cały czas trzeba doparzać i na nowo dolewać, dzięki czemu nieustannie można adorować wspólne picie. Na początku też mnie ten rytuał dziwił. W filiżance mieści się nieduży łyk, na pewno nie wystarczy, żeby człowiek poczuł się usatysfakcjonowany. Cały urok tkwi jednak w ciągłych dolewkach. Serdecznie proponujesz kolejną porcję. Herbata z czajniczka zawsze jest przyjemnie ciepła. Celebruje się chwilę, nic na szybko, po prostu spokojnie siedzisz i delektujesz się smakiem. Od razu można się poczuć jakoś tak dostojniej. I nieprzerwanie dzielisz ten moment z innymi. 

Po piciu herbaty oglądaliśmy zdjęcia siostry Q - Czi, która końcem grudnia wyszła za mąż (jest w moim wieku. Q od dwóch lat jest mężatką, ma 30 lat, niedawno zaszła w ciążę, tym samym uspokajając rodzinę i otoczenie). Oczywiście oglądaliśmy tzw. zdjęcia „przedślubne”, bo sesje odbyły się już w październiku. Czi wypożyczyła ze studia fotograficznego 4 sukienki. Ciekawe ile lasek przed nią wybrało ten sam zestaw? Plenery miały miejsce nad morzem i w górach. Para Młoda była oczywiście cudna i piękna. Photoshop to podstawa. Twarz Panny Młodej przypominała raczej białą kulkę ze sztucznymi rzęsami (biała cera jest najważniejsza! Tutaj nikt się nie pyta czy nie mam anemii, tylko się zachwycają:P). Czi dzwoniła specjalnie do studia, żeby nie retuszowali tak bardzo ich zdjęć. Pan Młody ma na prawym policzku pieprzyk, który został wycięty. A Czi chciała, żeby ten pieprzyk był widoczny.

Para Młoda miała de facto dwie imprezy. Jedną w Da Nang, w centralnej części Wietnamu. Stamtąd pochodzi Pan Młody. Zaproszono rodzinę, znajomych i sąsiadów: w sumie 500 osób!!! Wszyscy zjedli uroczysty obiad, powznosili toasty i po dwóch godzinach rozeszli się do domów. Drugą imprezę mieli trzy dni później, już w Hanoi, mieście Panny Młodej. Na tej imprezie było 600 osób!!! Scenariusz ten sam. W sumie w tych dwóch obiadach weselnych wzięło udział ponad 1 000 osób! Masakra! (kwoty z kopert pokryły koszty obiadu). Para Młoda musiała podejść do każdego stolika, aby wznieść toast i na chwilkę zagadać. Wietnamskie wesele to nie taka błahostka:P. 

Wesele (a raczej wesela) Chi było bardzo eleganckie. Moje (tzn. to, na którym byłam ostatnio) miało zupełnie inny klimat. 

Z innej beczki:
Weryfikuję nieco swoją strategię targowania się. Zawsze należy dodawać niewinny, spokojny uśmiech:P Działa!

sobota, 7 stycznia 2012

07.01.2012 - Sobota

Jeszcze nigdy nie pisałam o mojej pracy:P. Przyjechałam do Wietnamu z myślą, że będę uczyć angielskiego nastolatków. Wybierając oferty od razu odrzucałam te z przedszkolami. W mojej niby było coś wspomniane o dzieciach, ale raczej jako dodatkowe zajęcie. Wtedy w Polsce nigdy świadomie nie wybrałabym pracy z maluchami.  Na miejscu, na sposób wietnamski, okazało się, że de facto uczę w przedszkolu! Starsze grupy miałam raz w tygodniu, i to wcale nie takie starsze, dalej szczyle (max. 15 lat). [Z AIESECiem pracowałam w prywatnym przedszkolu, obecnie po zerwaniu umowy w publicznych]. 

Musiałam zupełnie zmienić swoje nastawienie. Z takiego wielkomiejskiego singla, gardzącego wszelkimi rozmowami o dzieciach, do pani przedszkolanki. Kosztowało mnie to bardzo dużo wysiłku (i nadal kosztuje, chociaż teraz już jest „o niebo lepiej”, jakby to Mietek Szcześniak zaśpiewał:P, taki suchar specjalnie dla Sylwii;). Musiałam się przełamać, nie tylko psychicznie, ale i fizycznie: dzieci mają niesamowitą potrzebę przyklejania się do innych:P. Czasami czuję, że za nadto się spinam, i że powinnam totalnie wyczilować. Uczę się tego. Raz wychodzi lepiej, raz gorzej. Ogólnie nauczyłam się, że do dzieci trafia jedynie prosty przekaz: w myśl zasady: im większym TELETUBISIEM jesteś, tym lepiej. Staram się więc wcielać w rolę teletubisia:). Gram swoim ciałem, głosem, śpiewam piosenki, skaczę i udaję wszelkie odgłosy zwierząt, znam już nawet te wietnamskie :P. Tak czy owak, staram się dobrze wykonywać swoją pracę i mieć przy tym jakąś frajdę. Jest to dobra praca na chwilę. Cieszę się, że niejako zostałam „zmuszona”, żeby ją wykonywać, ale boję się utknąć w takiej roli na dłuższą metę. Pouczę jeszcze do końca marca, później jednak chciałabym robić coś innego.   

Na pewno nabieram dystansu do samej siebie, uczę się spontaniczności i naturalności. Dzieci od razu zczają ściemę i spinę. Uczę się również współpracować z innymi nauczycielami, dzięki czemu nasza robota może być łatwiejsza i przyjemniejsza. Na zajęciach muszę tryskać energią, robić wszelkie głupoty. Po zajęciach priorytet stanowi „powrót do rzeczywistości”. 

Pracuję od poniedziałku do piątku, około 17 godzin tygodniowo. Mam dwie zmiany: rano (ok.8.30 – 10.30) i po południu (ok.2.00 – 4.00). Ogólnie się nie przepracowuję :P. Pracuję w kilku lokalizacjach. Na rowerze zajmuje mi maksymalnie 20 minut, żeby dostać się do każdej z nich. Zajęcia odbywają się w wyznaczonych do tego salach. Dzieci przychodzą ze swoimi opiekunkami. Uczę 3 grupy wiekowe: 3, 4 i 5-cio latki. Sesja trwa od 30 do 40 min. Mam z góry ustalony plan, którego się trzymam. Wymyślać muszę tylko zabawy. Zawsze uczy ze mną wietnamska asystentka, która tłumaczy, wyjaśnia i animuje grupę. Są to zazwyczaj młode dziewczyny zaraz po studiach. Z większością bardzo dobrze mi się współpracuje. Dużo mi pomagają i ciężar prowadzenia zajęć rozkłada się na nas dwie. Do dyspozycji mamy głównie karty z rysunkami i przedmioty. Zawsze podczas sesji dzieci śpiewają przynajmniej dwie piosenki, często też grają w gry językowe na komputerze i oglądają kreskówki.

 "Goodbye, goodbye see you again, I had fun today" :P

Teoretycznie każdorazowo powinna nam towarzyszyć wietnamska przedszkolanka, która ma trzymać dyscyplinę w grupie. Czasami jednak przyprowadzają dzieci i uciekają. A nam już nie zawsze udaje się utrzymać spokój :P. Bywa, że przedszkolanki trochę rozwalają mi zajęcia, ponieważ są zbyt zaangażowane. Strasznie mnie irytuje, gdy podpowiadają dzieciom. W ten sposób zabiera się szczylom możliwość nauczenia się samodzielnego myślenia. Ja rozumiem, że tak to działa w tym społeczeństwie: samodzielne myślenie nie jest w cenie. Należy odtwarzać i nie mędrkować. Bywa, że czuję się bezsilna. Oczywiście dzieci są dobre w powtarzaniu, zwłaszcza w takim automatycznym, bezmyślnym. Często nie czają bazy, ale jak usłyszą pierwszy dźwięk to od razu płynnie śpiewają. Ja staram się nie podpowiadać. Wolę kilka sekund dłużej zaczekać, zagrać ciałem itp. W końcu znajdzie się dzieciak, który sobie skojarzy. Taka nauka jest na pewno bardziej efektywna, chociaż może nie widać od razu efektów. Zdarza mi się uciszać wietnamskie nauczycielki, prosząc, żeby dzieci same wykombinowały, o co mi chodzi. A naprawdę możliwości mózgu w tym wieku są olbrzymie i nie trzeba się w pełni rozumieć, żeby zczaić czyjeś intencje. Irytuje mnie więc brak swobody. Dzieci nie uczy się samodzielnego myślenia. Po prostu mają przyswoić to, co mówi nauczycielka. Pani mówi: „I want to be a teacher” (chcę zostać nauczycielem) i dziecko to powtarza. Pomimo wielu innych możliwości. Trzeba robić tak, jak ci mówią. W ten właśnie sposób wychowuje się pokolenia. Tak zachowują się tutaj ludzie. Nie poddaje się refleksji, ani krytyce poszczególnych wskazań: np. rodziny, szefa czy też partii. Po prostu tak robisz, bo tak ma być. I kropka. Nie chcę tego reprodukować, czasami jednak nie mam szansy postępować inaczej. Na szczęście są grupy, w których współpraca między mną, asystentką i przedszkolanką wygląda zupełnie inaczej. 

Kilka osób pytało się o kary cielesne. Muszę Was rozczarować: nie są stosowane. Gdy pracowałam w prywatnym przedszkolu to widziałam jak laska uderzyła dziecko linijką w rękę, czasami je szarpały, albo wmuszały jedzenie. Ale to były słabe przedszkolanki, takie, które nie potrafiły nad sobą panować. A pracując z dziećmi naprawdę trzeba mieć nerwy na wodzy. Więcej daje tłumaczenie, niż agresywna, niecierpliwa reakcja. To prywatne przedszkole było strasznie słabe. Jakość nauczania i opieki po prostu fatalna. Teraz pracuje mi się znacznie lepiej. Chociaż zdarzają się agresywne przedszkolanki, czasami widzę płaczące dzieci po kątach. Tak czy owak, dzieci się tutaj raczej nie bije :P. Zresztą, sama jestem zdania, że trzeba szczylom jasno granice wyznaczać. Jak już mnie mocno jakiś dzieciak wkurza to każę mu wstać i musi siedzieć obok mnie, nie bierze udziału w grach itp. albo mówię, że jeżeli się nie uspokoją, to wychodzę i mam ich daleko. Zazwyczaj działa. 

Na pewno uczę się jak postępować z dziećmi. Dużo mi daje obserwacji innych nauczycielek. Dowiaduję się też, jakie możliwości intelektualne mają dzieci na poszczególnych etapach rozwoju. Jeżeli ktoś potrzebuje rady, kiedy zacząć posyłać dziecko na angielski, to chętnie podzielę się swoimi obserwacjami :P.

czwartek, 5 stycznia 2012

05.01.2012 - Czwartek

Zamarzam. Niby pochodzę z zimnego kraju, ale zupełnie nie jestem przystosowana do walki z chłodem. Zresztą, w jaki sposób człowiek walczy z chłodem w Polsce? Zamyka się w ciepłym pomieszczeniu. Marznie jedynie w drodze do garażu, albo na przystanku, jeżeli autobus długo nie przyjeżdża. Tutaj styl życia jest zupełnie inny. Każdy jeździ na skuterze, ja na rowerze (więc jest troszkę cieplej), w pomieszczeniach nie ma żadnego ogrzewania. Wilgotność powietrza sprawia, że odczuwalna temperatura jest naprawdę niska (ubrania nie chcą schnąć). Zima w Ha Noi trwa niecałe 3 miesiące. Można dogrzewać się klimą, albo elektrycznymi piecykami. Ja zaopatrzyłam się w jakiś elektro sprzęt, ale nie daje rady. Zresztą jestem przyzwyczajona, że w pomieszczeniach zawsze było ciepło. Dobrze, że w ubiegłym roku nieco zahartowałam się na południu Hiszpanii, gdzie było dokładnie tak samo. Tutaj ludzie w swoich domach potrafią siedzieć w kurtkach, opatuleni w szalik, czapkę i w rękawiczkach. Czasami zdaje mi się, że na zewnątrz jest cieplej :P. Ponoć w przyszłym tygodniu ma być lepiej. Mam nadzieję! Już nie mogę się doczekać. 

W lutym ma jednak przyjść druga fala chłodów. Taka specyfika lokalnego klimatu. Jest nawet legenda, która wyjaśnia ten fenomen. Druga fala chłodów nazywa się: Rét nàng Bân. Dawno, dawno temu :P, była sobie księżniczka Bân. Była ona ukochaną córką króla nieba (kimkolwiek on jest?). Miała zdolne siostry, ona natomiast była totalną niezdarą, czym wzbudzała śmiech otoczenia. Jej rodzice chcieli dla niej jak najlepiej i postarali się o księcia. Dziewczyna miała się wyrobić po ślubie:P. Gdy nastały pierwsze chłody postanowiła udziergać mu sweter. Miłość włożona w jego przygotowanie miała uchronić męża przed każdą niską temperaturą. Taki był zamiar. Z realizacją nie poszło jej już tak gładko. Była niesamowicie niezdarna i za każdym razem, gdy zabierała się do pracy, coś popsuła, urwała, zgubiła. Księżniczka się nie zrażała i pracowała dniami i nocami. Gdy ukończyła rękawy temperatura już znacznie wzrosła.. Mimo wyszydzania przez innych konsekwentnie dziergała. Tak minął styczeń i luty, słońce zaczęło mocniej świecić. Gdy udało jej się skończyć było już bardzo ciepło. Czuła się przygnębiona: przecież mąż nie mógł otrzymać od niej prezentu. Teraz do akcji wkracza król! Nie chciał, aby jego córka była smutna więc postanowił, że na jakiś czas powróci zima, aby koleś mógł założyć ten nieszczęsny sweter. 

 Mój rowerowy strój: czapka, rękawiczki, szalik i maseczka (bez maseczki nie da rady)

poniedziałek, 2 stycznia 2012

2.01.2012 - Poniedziałek

Nowy Rok przywitałam w jednej z lokalnych dyskotek: Hanoi Rock City. Wcześniej była mała domówka, na której piliśmy "nosorożcówkę". Jest to polska "żubrówka", tylko nieco słabsza, made in Vietnam (na etykiecie zamiast żubra widnieje nosorożec: a co z prawami autorskimi?!). Ponoć koleś, który ją produkuje przywozi trawę z Polski, tak przynajmniej mówił ambasador, który go zna (polskie tematy rozmów niezależnie od miejsca i wieku są zawsze takie same:P). Dwie walizki stanowią roczny zapas :P. Do mojego mieszkania wróciłam przed 6. Miałam dosłownie chwilkę, aby zmyć makijaż, nałożyć nowy, założyć sukienkę i wpakować pieniądze do koperty, ponieważ już o 7 wyjeżdżaliśmy na wesele z Ha Dong (pierwsza dzielnica, w której mieszkałam z wietnamską rodziną). Jakoś nie ogarnęłam tego wesela wcześniej, sama nie wiedziałam czy mam tam jechać czy też nie. 


Sylwester: domówka z innymi nauczycielami Inglisza i impreza w Hanoi Rock City.

Droga na wesele zajęła nam blisko 4 godziny. Udało nam się nawet przebić oponę. Przejeżdżaliśmy przez liczne wioski, w których produkują cegłę. Ogólnie były bardzo zaniedbane, zakurzone i brudne (wszędzie pełno dzikich wysypisk śmieci). Mieszkańcy nie przykładają większej wagi do ich estetyki (a ja z Podkarpacia jestem: może być ubogo, ale NA ZEWNĄTRZ ma być elegancko i czysto:P). Na początku pojechaliśmy do rodzinnej miejscowości Linh, gdzie nadal mieszka jej babcia. Zaraz po wejściu wszyscy rzucili się na ołtarzyk dziadka. Dokładali jedzenie, ciastka, alkohol i zapalali kadzidełka. To tak jak polska wizyta na cmentarzu: usuwasz zeschnięte kwiaty, stare znicze zastępujesz nowymi. Ołtarzyk ku czci zmarłego jest umiejscowiony w każdym domu w jego centralnej części (zwłaszcza w wioskach, Ha Noi to już inna bajka). Na drewnianym stole znajduje się zdjęcie zmarłego, otoczone kadzidełkami, wazami i darami. W ten sposób nie ma możliwości zapomnieć, że ktoś „odszedł”. Już zawsze będzie brał udział w życiu rodziny. Na ścianach wisiały liczne dyplomy dziadka, które otrzymał za walkę z Amerykaninami, Francuzami i Chińczykami. 

Po szybkiej wizycie (zdążyłam zjeść ugotowanego batata) od razu pojechaliśmy dalej. Około 11 zjawiliśmy się w rodzinnej miejscowości Giooca (Pan Młody). 

 Symbol informujący o imprezie weselnej.

Nawet nie przypuszczałam, że aż tak się ucieszy na mój widok. Moja obecność na weselu wywołała furorę. Nawet rodzice Pana Młodego dziękowali mi, że przyszłam, dumnie stwierdzając, że jeszcze się nigdy nie zdarzyło, żeby ktoś z miasteczka miał obcokrajowca na weselu. Będą ludzie gadać! Mama Pana Młodego zapraszała starsze ciotki, aby przesiadły się do domu, w którym było cieplej, ale odmówiły, ponieważ na zewnątrz mogły mi się przyglądać. Oczywiście dla wszystkich byłam „bjutiful, piękna, blond, biała itp.”. Nadal takie sytuacje są dla mnie krępujące. Byłam jedną z ważniejszych osób, zaraz po Panu Młodym, co nie było wcale takie trudne, ponieważ na imprezie nie było Panny Młodej :P. W tym samym czasie była na imprezie w rodzinnej miejscowości ze swoimi gośćmi. Wspólną imprezę zaplanowano na następny dzień. W sumie to raczej wspólny obiad, a może po prostu „obiad weselny”, bo też nie do końca jest wspólny. Nie było określonej godziny, o której należy się zjawić. Goście więc przychodzili o różnej porze. Pan Młody musiał więc ich od razu przywitać i doprowadzić do stolika (i tak w kółko, więc był już nieźle zmęczony). Kopertę można wręczyć Panu Młodemu osobiście, lub dać jego rodzicom, bądź też istnieje trzecia opcja: wrzucasz do „skarbonki”.

 Weselna skarbonka: nie musisz martwić się o prezent, zawsze zmieści się w kopercie.

Imprezę zaczyna się piciem herbaty i drobnymi przekąskami. Na przykład pofarbowanymi na czerwono pestkami arbuza, które mają niby przynieść szczęście. Jak dla mnie to była rozrywka na przeczekanie (gra na zwłokę;): zanim uda ci się otworzyć jedną pestkę zejdzie ci przynajmniej minutę! Więc w tym czasie można przygotować jedzenie :P (wszelkie resztki zrzucasz na ziemię).

Czerwone pestki arbuza, oczywiście "na szczęście"!

Następnie przesiedliśmy się do innego pomieszczenia. Tam przynieśli nam talerzyki z potrawami i alko: ryżowy bimber powlewany do butelek po wodzie mineralnej i innych słodkich napojach. Wszyscy jedli i pili. W tym i ja! To samo działo się przy innych stolikach, z których dość regularnie dobiegały krzyki toastów: mot – hai – ba – jo!  

 Ryżowy bimber. Na początku myślałam, że to na prawdę jest woda mineralna :P Dobrze, że popiłam wprost z butelki! 

Wspólne jedzenie: każdy wybiera po kawałku do swojej miseczki z talerzy ułożonych na środku stołu. 

Siedzieliśmy na zewnątrz (na tzw. „polu”:P) pod prowizorycznym dachem. W ubiorze gości dominował styl codzienny (może nieco bardziej elegancki), większość osób siedziała w kurtkach. Trochę pochodziłam i pogadałam z innymi gośćmi (wiele osób chciało zagadać). Ludzie raczej się nie integrowali, tylko jedli i pili we własnym towarzystwie. 

 Dróżka prowadząca do głównej "sali".



 Koledzy Pana Młodego ze szkoły policyjnej, pełnią funkcję "parkingowych".

 W obsłudze wesela pomaga głównie rodzina i sąsiedzi, Pani ze zmywaka.

Nagle okazało się, że wracamy! Normalnie nie byliśmy tam ani dwóch godzin! Dochodziła godzina 13, a więc czas na popołudniową drzemkę. Goście już pojedli i popili więc zaczęli się chwiejnym krokiem rozchodzić. Większość z nich to okoliczni mieszkańcy (rodzina, znajomi ze szkoły). Trochę było mi szkoda wychodzić, ale tak naprawdę impreza nie trwałaby już długo. Na koniec wspólne zdjęcie z Panem Młodym, jego rodzicami i moją wietnamską rodziną. Mój aparat był jedynym na całej imprezie (w sumie każdy ma tutaj iPhona czwórkę:P, chociaż na wiosce to nie wiadomo). Para Młoda była już po licznych sesjach: swoje zdjęcia już mieli. Piękne i obrobione. Jedno z nich widniało na wydrukowanym plakacie (w lewym górnym rogu). 

 Od lewej: kolo (były student ze szkoły policyjnej), kuzynka, brat Linh, Linh (rodzeństwo, z którym mieszkałam przez pierwsze 2 miesiące), Białas, Giooc (Pan Młody), rodzice Pana Młodego i mama Linh.
 
 Sesyjne zdjęcie Pary Młodej w lewym górnym rogu. 

Ojciec Linh wykłada w szkole policyjnej. Giooc to jeden z jego byłych studentów. W okolicy mieszkali też inni uczniowie więc zaraz po opuszczeniu wesela zaczęliśmy objeżdżanie wiosek i składanie krótkich wizyt na herbatę (nie trwały dłużej niż 10 min). Każda taka wizyta kończyła się podarunkiem. Owoce, warzywa i inne wiejskie przetwory szybko wypełniały bagażnik. Zawsze proszono nas do salonu, w którym znajdował się ołtarzyk, liczne dyplomy wojenne i  zdjęcia dzieci. 

Na koniec pojechaliśmy odwiedzić kuzynkę, która też była na weselu. Sama wychodzi za mąż w lutym. Sesje zdjęciowe mieli już w ubiegłym miesiącu. Oczywiście jestem zaproszona na obiad weselny. Jej babcia aż się ze mną pokumplowała i kilka razy powtórzyła, żebym przyszła na imprezę. Mieszkają w miasteczku oddalonym o dwie godziny jazdy od Ha Noi. Obok ich domu znajdują się restauracje serwujące psie mięso. Widziałam więc psy pozamykane w klatkach i krew na chodniku. Z innych obserwacji: często w wioskach domy były ogrodzone betonowymi murami. Na sam ich szczyt powciskano kawałki szkła, w ten sposób skutecznie uniemożliwiając wspięcie się na górę. 

Ogólnie dałam radę! Jeszcze nie jestem taka stara, mogę więc nie spać całą noc i następnego dnia nadal być gwiazdą :P. Ok., nie wspomnę, o której się dzisiaj obudziłam :P. Na szczęście przedszkola mają wolne!