Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

wtorek, 29 listopada 2011

29.11.2011 - Wtorek

Ok., przeprowadzam się, ale entuzjazm już minął. Jak to z Wietnamczykami bywa, zawsze następują jakieś zmiany w umowie, które niby są tylko „kosmetyczne” i wcale nie mają wielkiego znaczenia. Problem znalazł się dość szybko: godzina wracania do domu. Oczywiście mogę o której chcę, ale żeby to było najpóźniej o 23.30. Bo niby będę mieć własne klucze, ale nie od wejściowej rolety, która jest zamykana na noc i otwierana o 5 rano. Tak czy owak, roleta robi spory hałas i sąsiedzi mogliby się skarżyć. Każda wymówka jest dobra, Wietnamczycy na poczekaniu są w stanie wymyślić tak przynajmniej z dziesięć, każda bardziej absurdalna od wcześniejszej. Uparłam się jednak, że się przeprowadzę, dojazdy do centrum mnie za bardzo męczą.  Na szczęście jakieś 300 metrów od mojego mieszkania znajduje się akademik, w którym mieszkają Polacy, studenci z Poznania i Warszawy, więc jakby co mam u kogo spać :), chociaż i im ostatnio nową bramę zamontowali, hehe, zabawne by było, gdyby ją zamknęli na noc :P.

poniedziałek, 28 listopada 2011

28.11.2011 - Poniedziałek

Przeprowadzam się!!! Po dobrych dwóch miesiącach życia w wietnamskiej rodzinie nastał ten czas, aby się usamodzielnić i zacząć prowadzić jakieś życie towarzyskie. Mam na myśli takie, które nie kończy się o 22. Oglądałam kilka dni temu mieszkanie. Podstawowe pytania, które zadawałam właścicielce (tłumaczone na wietnamski przez Q, to ona je znalazła) to: czy będę mieć własne klucze? o której godzinie mogę wracać do domu? czy mogę mieć gości? Są to kluczowe kwestie w Wietnamie. Bowiem wynajmujący pokoje praktycznie nigdy nie mają kluczy do głównego wejścia, właściciel zamyka drzwi zazwyczaj o 22 (jak masz szczęście to o 23, ale to rzadkość) i nie można już wejść do środka. Zapraszanie gości do własnego pokoju też nie jest czymś oczywistym. Nie każdy może to robić. Ołówkowe domy przypominają nieco kamienice. Wchodzi się po klatce schodowej do oddzielnych pokoi, często z łazienkami, tak jakby do samodzielnych mieszkań. I co z tego, że wynajmujesz taką „kawalerkę”, jeżeli nadal nie masz swobody. Okazało się, że właścicielka mieszkania, do którego się wprowadzam jest bardzo liberalna. Miała już obcokrajowców (na nich można więcej zarobić, przebicie wynosi tak około 200%, gdy dolce wchodzą w grę zapomina się o zasadach:P) i przyzwyczajona jest, że oczekują większej wolności. Powiedziała, że mogę wracać do domu o której chcę, bez żadnego limitu, będę mieć własne klucze i mogę sprowadzać gości, nawet boyfrienda (a ja spytałam tylko o gości :P). Kiedyś przez 3 miesiące mieszkała u niej para. Każdy, któremu o tym opowiadam robi wielkie oczy. Taka akceptacja nie jest normalna! Praktycznie każdy Wietnamczyk, którego znam musi wracać do domu najpóźniej o 23, nawet ludzie po studiach, pracujący. Wyjątek stanowią osoby wynajmujące samodzielne mieszkania, albo mające liberalnych rodziców. 

Czasami ciężko układa mi się współpraca z Wietnamczykami. Mają ogólnie wyrąbane na dotrzymywanie słowa, trzymanie się terminów itp. Już trzy razy się zdarzyło, że umówiłam się z laskami, że razem gdzieś pojedziemy i tak dzień przed urywa się kontakt. Nikt nie odpisuje na smsy, maile, albo nie odbiera telefonu, Wtedy czytaj znaki: wiadomo, że nici z planów. Jak gdyby nigdy nic okazuje się, że nagle „coś” wypadło i się nie da. Nie informuje się jednak o tym wcześniej, człowiek już stoi przed faktem dokonanym. Trzeba działać spontanicznie. Ja jednakże wyrosłam w kulturze, w której się planuje, ustala itp. więc nieco mnie to irytuje. Ale mądrzejsza o wcześniejsze doświadczenia, zaczęłam robić podwójne plany. W końcu możesz powiedzieć 5 minut przed umówionym spotkaniem: „sorry wodzu, ale nie dam rady”. Często problemy się przemilcza, unika się konfrontacji. Tak jakby miały się same rozwiązać, albo masz stracić energię, żeby jeszcze sobie nimi głowę zaprzątać. Problem po prostu ma zniknąć: jak z dzieckiem: jak zamknę oczy to mnie nikt nie widzi. 

W Ha Noi robi się zimno, czyli temperatura spada poniżej 20 stopni. Ludzie zaczynają chodzić w kurtkach a na stopach japonki!

sobota, 26 listopada 2011

26.11.2011 - Sobota

Jestem już tutaj dwa miesiące! Normalnie wcale tego nie czuję. Proces adaptacji trwa tutaj niesamowicie długo. Oprócz tego zawsze będzie mi towarzyszyło uczucie bycia „inną”. Rzucam się w oczy z daleka swoim wzrostem, oczami,  kolorem skóry i włosów (w sumie figurą też, wg wietnamskich standardów jestem gruba: w sklepach dominuje rozmiar 34:P), zwłaszcza w autobusach, nieturystycznych dzielnicach, miejscach, do których chadzają wyłącznie miejscowi. Zawsze też będę brana za turystkę. Każdorazowo na mój widok zwalniają taksówki, czekający na klientów kierowcy motocykli już z przeciwnej strony ulicy krzyczą na mnie chcąc wcisnąć mi swoje usługi, uliczni sprzedawcy nigdy nie przepuszczą okazji, żeby zaproponować mi swoje towary. Wczoraj na przykład o godzinie 20 wyszłam na ulicę i czekałam na znajomą, ledwo wyszłam z bramy a już na mój widok zatrzymały się dwie taksówki. A było już ciemno i na ulicy byli inni ludzie.

Wczoraj też byłam w tzw. Coffee shopie, całe wnętrze było wykonane z bambusa. Naprawdę urocze miejsce. Siedzieliśmy na podłodze przy malutkich stolikach. Do tego była gitara i śpiewający na żywo koleś. Byli tam sami Wietnamczycy, oczywiście ledwo zdążyłam usiąść a już śpiewający koleś zadedykował specjalnie dla mnie piosenkę (kiedyś byłam w innym miejscu i było dokładnie tak samo), następnie zagrał na flecie jakąś ludową melodię. 

Bycia odmieńcem cd.:  wiele osób podchodzi i chce sobie zrobić ze mną zdjęcie. Są to głównie nastolaty, które mnie obejmują jak dobrą znajomą i stroją zabawne miny.  Inni pokazują palcami na ulicy, albo wyciągają telefony i po prostu mnie fotografują (a jeżeli idziemy grupą to już wzbudzamy spore zainteresowanie). Ciekawe czy już wylądowałam na jakiejś fotce.vn. Zdarza się, że ktoś podchodzi i podekscytowany zaczyna ze mną rozmawiać po angielsku, czasami po wietnamsku i się dziwi, że nie rozumiem. Często jestem pierwszym białasem, jakiego ktoś w życiu widział (a w centrum i dzielni turystycznej naprawdę ich sporo), albo z którym rozmawiał (tyczy to się zwłaszcza gości przychodzących do naszego domu). Bycie białasem oznacza wieczne przepłacanie, błędy w rachunkach itp. Nieustannie trzeba uważać i dopominać się o swoje interesy.


Dzisiaj już trzeci dzień jeździłam moją starą Hondą po mieście, jestem po prostu old school, vintage hipster. Dzisiaj pokazałam moją Hondę znajomym i jeden z nich stwierdził, że takimi jeżdżą tylko rolnicy z prowincji, którzy przywożą do stolicy świnie, kury, warzywa i inne towary w beczkach. 


Powinnam więc doczepić sobie jakiś ładunek. Honda jest stara, ale jara. Co prawda wczoraj mi się zepsuła na środku skrzyżowania, ponoć akumulator był za słaby. Nikt nią długo nie jeździł. Oczywiście kilka sekund mi zajęło, zanim się zorientowałam, że muszę wrzucić na luz, żeby móc ją popchać na pobocze:P. Tam zagarnęłam jakichś kolesi, żeby ją spróbowali odpalić, ale się nie dało, więc musiałam ją prowadzić do szkoły, na szczęście tylko 300 metrów. Niby ją naprawili, mam nadzieję, że będzie śmigać. 
Oto moja fura (w sumie rower też mój, obok "normalny" skuter mojej host-siostry):
Już coraz lepiej mi idzie:). Kilka krótkich filmików do obejrzenia, tak, żeby mieć wyobrażenie jak wygląda tutaj ruch uliczny:

 

czwartek, 24 listopada 2011

24.11.2011 - Czwartek

Żyję:). Mam nadzieję, że jak najdłużej! Dzisiaj dobre dwie godziny jeździłam po mieście, w tym w porannych godzinach szczytu i w nocy. Nawet było lepiej niż się spodziewałam. Nikt we mnie nie wjechał, ani ja w nikogo! Czasami tylko śmiałam się pod maską sama z siebie: co ja właściwie robię? Jedna z najbardziej absurdalnych rzeczy w moim życiu: jazda ulicami Wzlatującego Smoka. Pamiętam jeszcze jak bardzo wystraszona byłam tutaj na początku. Sama nie potrafiłam nawet przejść na drugą stronę jezdni, unikałam wychodzenia z domu, bo ruch mnie przerażał i przerastał. Robię więc postępy i żyję! 

A tak BTW mój blog ma już 2 miesiące! Najlepszy wynik życiowy! Nigdy nie udało mi się pisać czegokolwiek aż tak długo.  A to wszystko dzięki Waszemu zainteresowaniu i pozytywnym opiniom, i zachętom do dalszego pisania. Dziękuję Wam bardzo, bez takiej motywacji już dawno bym zaniechała i moje lenistwo wzięłoby górę. Jednocześnie proszę o zadawanie pytań, o wyrażanie przeciwstawnych punktów widzenia i krytykę. Chętnie popytam moich Wietnamskich znajomych o różnorakie szczegóły. Więc jeszcze raz dziękuję i proszę o pytania i uwagi:).

środa, 23 listopada 2011

23.11.2011 - Środa

Wczoraj byłam na 21. urodzinach mojej host siostry i jej innych koleżanek z roku. W sumie było cztery solenizantki. Wpadłam tylko na chwilkę, w przerwie w pracy, bo musiałam jeszcze wrócić do przedszkola. Impreza urodzinowa, a może raczej urodziny, bo impreza to za duże słowo, zaczęły się w południe, gdy wszyscy skończyli zajęcia na uniwerku. Poszliśmy do klubu karaoke. Dziewczyny przyniosły dla każdego po kebabie (płaska buła, nie tak napakowany jak u nas), obsługa baru przyniosła napoje: colę, zieloną herbatę i wodę mineralną. Później jeszcze był tort. Wszyscy od razu podekscytowani zaczęli śpiewać. W końcu taka okazja, żeby się wykazać. I nie było to wspólne śpiewanie, ale indywidualne. Każdy próbował swoich sił, raz lepiej, raz gorzej. Przez kilka minut mógł się poczuć jak gwiazda dzierżąc w dłoniach mikrofon. Jakoś nie specjalnie poczułam atmosferę wspólnego świętowania. Ale może to było tylko moje odczucie, zwłaszcza że nie znałam zbyt wielu osób (ale w sumie nie wszyscy się znali). Wtedy też sobie pomyślałam jak bardzo moje życie studenckie odbiegało od wietnamskiego życia studenckiego mojej host siostry. Przyznam się, że zostałam zmuszona do zaśpiewania jednej piosenki, nawet już nie pamiętam jakiej, ale na szczęście nie sama. Zresztą nie znałam repertuaru. Dominował wyjęczany wietnamski pop i „zachodnie” hity: Westlife, Backstreet Boys i Spice Girls (i to tak na poważnie). Szczerze się przyznam, że nie za bardzo tego w dzieciństwie słuchałam. Wszyscy się zdziwili, dlaczego ja takich ważnych zespołów nie znam, przecież są na całym świecie popularni (chyba byli 15 lat temu)więc powinnam wszelkie piosenki znać na pamięć. Zapytałam, czy w takim razie będzie Kelly Family, bo w akademiku czasami „Angel” sponsorował imprezy i już chciałam się wykazać, że cos kojarzę, ale niestety tego już nie znali.  Impreza zakończyła się około 16 (ja wyszłam o 14). Wszyscy ponoć pozdzierali sobie gardła, zabawa więc była przednia (nie mylić z przaśna). Jeden z hitów imprezy, lepszego nie znajdziesz:  

Czasami odnoszę wrażenie, że obserwuję jakieś groteskowe przedstawienie, albo raczej tragikomedię (i bynajmniej nie nawiązuję do Goffmana i jego teorii  człowieka w teatrze życia codziennego:P). Dość często można spotkać policję jeżdżącą samochodem dostawczym (nazwijmy to suką policyjną) mającą na celu przegonić ulicznych sprzedawców herbaty, owoców, wszelakich dań, mydła i powidła. Jadą oni powoli jezdnią i krzyczą przez megafon (pewnie: zwijać manatki i spadówa!). Wtedy wszyscy pośpiesznie składają malutkie taboreciki i udają, że się zmywają i już ich nie ma. Oczywiście tylko czekają, aż policja przejedzie 10 metrów dalej i na nowo je rozkładają. Czasami nawet ich nie składają, tylko się nad nimi pochylają, żeby udowodnić, że nie lekceważą sobie wskazań władzy. To samo z zaparkowanymi na chodnikach skuterami. Kierowcy udają, że właśnie je przestawiają, a tak naprawdę tylko lekko je popychają naprzód, albo trzymają kierownicę imitując jakiś ruch. Po przejeździe takiej suki zasadniczo nic się nie zmienia. Wszystko wraca do dawnego porządku. Ale każdy swoją rolę odegrał, może niezbyt starannie i przekonująco, ale można odfajkować: zadanie wykonane. A w tym wszystkim najbardziej absurdalny jest fakt, że na każdym rogu znajduje się uliczna knajpa, każdy centymetr chodnika zajęty jest przez ulicznych rzemieślników, sprzedawców i skutery. Nie ma innej opcji, to są najbardziej charakterystyczne wyznaczniki życia w Ha Noi :P. Wszyscy w takich knajpach jedzą, każdy musi gdzieś ten motocykl zaparkować, no inaczej nie da rady. To nawet nie jest walka z wiatrakami, zresztą chyba nie o walkę z czymkolwiek chodzi. O co właściwie c'mon, nie mam pojęcia!

Jeszcze dopiszę, że jutro mój debiut na skuterze, a raczej starej domowej Hondzie, coś w tylu naszego Rometa, gdzie trzeba zmieniać biegi. Niby to trudne nie jest, ale nie za wiele poćwiczyłam, a od razu wpakuję się w korek, innego wyjścia nie ma. Moi bracia zawsze mieli jakieś motocykle, od dzieciaka, a ja nigdy nie spróbowałam a teraz od razu na żywioł, ale będzie dobrze! Mam nadzieję, że dam radę!!! Ale stres lekki jest. Jutro się odezwę:)

poniedziałek, 21 listopada 2011

21.11.2011 - Poniedziałek

Z niuansów: ostatnio znajomy Wietnamczyk stwierdził, że podaję wszelkie odległości w minutach a nie w kilometrach: np. pół godziny autobusem do centrum, 40 min z domu do pracy rowerem a w Wietnamie powinnam raczej powiedzieć: 5 kilometrów. W sumie kilometry nie działają na moją wyobraźnię, zwłaszcza w mieście. Przecież można utknąć w korku i nadal nie wiem, ile czasu potrzebuję, żeby gdzieś dojechać. A przecież po europejsku planuję, umawiam się, wyznaczam godzinę spotkania. Tutaj ludzie mają do tego bardziej liberalny stosunek. Zawsze można powiedzieć: sorry, spóźnię się pół godziny, bo jest duży ruch na mieście. A ruch jest codziennie, można ogarnąć mniej więcej o której godzinie należy wyruszyć, żeby przybyć na czas. Ale to nadal europejski sposób myślenia.

Sieci towarzyskie
Rozmawiałam z Q na temat kultury organizacyjnej w przedsiębiorstwach. Ona pracuje w budżetówce, ale sądzę, że sfera prywatna jeszcze tak bardzo się nie różni. Ostatnio rodzice jednego z uczniów zaproponowali mi poprowadzenie warsztatów dla absolwentów z prowincji. W sumie dokładnie nie wiadomo o co c’mon, być może zaczniemy w grudniu. Spotkałam się z nimi dwa razy (pierwszym razem na szybko jakieś 40 min, drugim razem zaprosili mnie do firmy). Nie po to jednak, aby omówić szczegóły, ale po to, żeby się lepiej poznać. Przez godzinę więc pociskaliśmy gadki szmatki, a gdy zapytałam, czy mogą mi przesłać plan zajęć, żebym mogła jakoś pokombinować z materiałami, to koleś stwierdził, że mi go wyśle wkrótce, na razie jest bardzo zajęty z innymi klientami. Podstawa to poznać się lepiej, wiedzieć z kim ma się do czynienia, napić się razem kawy, zjeść obiad. Często organizują więc spotkania biznesowe, które mają na celu umożliwić poznanie się pracowników z różnych firm. Dzięki temu mają już znajomych i w razie czego, mogą z nimi wchodzić w relacje biznesowe. Najważniejsze jest tworzenie sieci znajomości. 

Q opowiadała, że często niektórzy klienci przychodzą osobiście do szefa, żeby ten mógł ich poznać, dzięki czemu będzie wpierał ich kontrakt. Oczywiście wszystko wraca do firmy, ponieważ zadowolony kontrahent zechce się odwdzięczyć. Jeżeli ktoś się nie pofatyguje, żeby zagadać z szefem, zaprosić go na lunch ma raczej marne szanse na powodzenie swoich interesów. Firma Q, jak większość firm w Wietnamie, organizuje wiele imprez dla swoich pracowników, kolacji z innymi firmami itp. Wszyscy wtedy piją i się bawią. Q nie przepada za firmowymi imprezami, więc na nie nie chodzi, czym wzbudza do siebie niechęć szefa i słyszy zarzuty, że chce się odciąć od firmy, odizolować, nie identyfikuje się z nią. W comiesięcznym rozliczeniu nie dostaje dodatkowych punktów za spotkania towarzyskie, więc nie dostaje premii. Inni pracownicy aktywnie udzielający się po godzinach są doceniani przez szefa, nieważne, że w pracy są niekompetentni, źle spełniają swoje obowiązki. Q nie lubi imprez, bo wtedy musi pić alko: musi pójść do każdego z szefów i napić się z nimi. Stwierdziła, że szefowie to dopiero mają przerąbane, bo muszą się z każdym napić, a zdarza się, że mają imprezy 5 razy w tygodniu:P. Co więcej, szefowie po firmowych kolacjach wychodzą jeszcze na karaoke i wtedy dzwonią po ładniejsze dziewczyny z biura. Q nazywa to firmową prostytucją :P.  Oczywiście nie wszystkim pracownikom to przeszkadza, jednak Q mieszkała przez rok w Europie (studiowała i pracowała) więc jest bardziej indywidualistycznie nastawiona do życia. Chce spędzać czas z mężem, podróżować i odpocząć.

niedziela, 20 listopada 2011

20.11.2011 - Niedziela


Jesień w Ha Noi:) Temperatura utrzymuje się pewnie gdzieś w okolicach 25 stopni, ale trzeba uważać, bo wszyscy teraz chorują. Zdjęcia z targu dla lansu. Nie mogłam się oprzeć i wrzucam te w maseczce. Co prawda zakładam ja tylko w ruchu ulicznym podczas jazdy na rowerze. Niektórzy chodzą w nich cały czas. 



 Ostatnio próbowałam się zorientować jak poprawnie jeść pałeczkami. W końcu opanowałam „obsługę”, oczywiście mistrzem nie jestem, ale chyba już jest ok. Teraz chciałam wejść na wyższy level i zapoznać się z niuansami, dobrymi manierami itp. Okazuje się, że co kraj to obyczaj i wszędzie jada się inaczej. Pytałam się różnych ludzi, jakie obowiązują zasady i oni stwierdzili, że w sumie to nie ma zasad, każdy kieruje się raczej wygodą. Tak czy owak, istnieje jedna podstawowa zasada: nigdy nie wbijać pałeczek do miseczki z jedzeniem, bo wtedy wyglądają jak kadzidełka, które zapala się na znak pamięci o przodkach. Jest to ponoć bardzo zły znak. Nie należy również nabijać jedzenia na pałeczki, trzeba je łapać jak w szczypce. Zabawne jest jak zguglałam zasady jedzenia pałeczkami różnice między poszczególnymi krajami były olbrzymie. Ogólnie Wietnam jest liberalny. Można tutaj jak odkurzacz wciągać ryż z miseczki, przybliżając ją do ust i popychając ryż pałeczkami. Chyba w Japonii jest to oznaką braku dobrych manier. U mnie w domu zawsze tak robią i zawsze niesamowicie mnie to bawi jak szybko można pozbyć się ryżu z miseczki:). Pałeczki mogą być wykonane z przeróżnych materiałów. Dominuje drewno. W domu mamy tzw. „koreańskie”, czyli metalowe. Łatwiej je myć, są bardziej higieniczne i trwałe a moja rodzina na bzika na punkcie czystości. Z czego się oczywiście cieszę:). A z minusów: są ciężkie i jedzenie bardzo łatwo się z nich wyślizguje, zwłaszcza makaron ryżowy, owoce morza itp. 

Wczoraj wybrałam się z Martą do wioski ceramicznej. Z suwenirów kupiłam sobie talerz ozdobny z motywem zrywania kokosów (akurat się nada do domku na wsi). Więcej nie mogłam, bo ceramika jest za ciężka. W centrum znajdowało się duże targowisko, wszędzie pełno dzbanów i zastaw. Dominowały te same wzory i motywy, dość masowe, ciężko było znaleźć jakieś unikaty. Można było zapewnić sobie inne atrakcje: np. ulepić własny kubek i go pomalować, ale jakoś wolałyśmy pochodzić po wiosce. Wstąpiłyśmy też do pagody, gdzie akurat kobiety odprawiały modły, zaglądałyśmy do garaży, przyglądałyśmy się ospałemu życiu wioski, zabawie dzieci, przewożeniu ceramiki i gliny. Postanowiłyśmy też coś przekąsić w miejscowych "knajpach" (zdjęcia poniżej).










Niedawno rozmawiałam ze znajomą Wietnamką na temat jedzenia kotów i psów. Nieco się zaskoczyłam, bo myślałam jakoś naiwnie, że takie psy specjalnie się na rzeź hoduje. Tak jak mamy świnie i świnki wietnamskie (hehe, taka zbieżność). A okazuje się, że zjada się praktycznie wszystkie gatunki. Rodzina zjada swoje „zwierzątko” wtedy, gdy już jest stare i za niedługo umrze. Przecież taki pies się wtedy cieszy, że może się jeszcze przydać i nakarmi rodzinę. Lepiej jest, żeby go zjeść podczas uroczystej kolacji niż go zakopać w ziemi. Taka potrwa jest wyjątkowa, poszczególne części psa dzieli się między członków rodziny według ich prestiżu i z konkretnym przesłaniem: na przykład oczy, żeby ktoś dobrze widział. W rodzinnym mieście Tao ludzie praktycznie nie mają psów, bo kiedyś im pokradli. W rodzinie Tao mieli kiedyś jeszcze kota, ale był strasznie wredny i uparty, wszystkich denerwował więc wujek zaproponował, że pozbędzie się tego problemu. Jak powiedział tak zrobił, ponoć był smaczny. Od razu pomyślałam sobie o problemie z bezpańskimi psami w Rumunii czy też na Ukrainie. Rozwiązanie jest raczej banalne. Ależ te kultury są różne i determinują nasze nawyki żywieniowe. Przecież jedzenie królików też może być straszne! Wczoraj na przykład na kolację jadłam placek z jakichś robali. Normalnie widziałam larwy. Oczywiście zarzekali się, że to nie są robale, tylko jakieś rybki, czy też inne stadia rozwoju ryby pojawiające się w rzece na przełomie października i listopada. Tak czy owak dla mnie to były długie i białe robale!