Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

niedziela, 28 października 2012

28.10.2012 - Niedziela

Wiele osób jest zaskoczonych moim powrotem do Wietnamu. Ja też nie przypuszczałam, że tak będzie. W sumie wszystkiemu winna jest CELTA, czyli certyfikat, który zrobiłam we Wrocławiu we wrześniu. Postanowiłam się dokształcić w kierunku nauczania angielskiego. Tego papierka właśnie mi w Azji brakowało. Jednocześnie zaczęłam szukać pracy, takiej nudnej, biurowej w korpo. Jednak sprawy w żaden sposób nie posuwały się naprzód. Sama nie wiedziałam co mam robić. Aplikowałam też na kilka stanowisk nauczycielskich w Azji (przecież zrobiłam certyfikat, przynajmniej rok powinnam jeszcze pouczyć). Dostałam odpowiedź ze szkoły (w której obecnie pracuje), że nie mogą mnie zatrudnić tylko na podstawie mojego CV i że zapewne napotkam ten problem z innymi międzynarodowymi szkołami. Znając wietnamskie realia wiedziałam, że mają rację, ciężko znaleźć pracę będąc w Europie, trzeba pojawić się na miejscu. I tak zaczęłam się zastanawiać, prawie jak Kinga Rusin, „co z tym życiem?”. Zostać, czy też jechać, prowadzić osiadły, czy koczowniczy tryb życia, spróbować z kimś się związać, czy nadal żyć adrenaliną? Takim główkowaniem do niczego nie doszłam. Każda opcja miała wady i zalety, trzeba było coś wybrać, na czym aktualnie bardziej mi zależało i zrezygnować z tego, bez czego mogę się obejść. Rzuciłam więc monetą: orzeł zostaję, reszka kupuję bilet. Wypadła reszka. Kupując bilet wybrałam dodatkowe ubezpieczenie w przypadku rezygnacji z lotu. Spontaniczna decyzja mogła zostać równie spontanicznie cofnięta. Następnego dnia zadzwonili do mnie z HP, z Ernst&Young i dostałam jeszcze maila z logistycznej firmy w Wiedniu. Postanowiłam wziąć udział w rekrutacji na jakże wyzywające stanowiska asystentów w dziale personalnym, których podstawowym zadaniem miało być stukanie cyferek w Excelu. Niestety nie wiem, do jakiego etapu doszłam, bo nie używam polskiego numeru, a maila nikt już nie napisał. Może odpadłam na samym wstępie. 

Wybrałam Wietnam, ponieważ włożyłam sporo wysiłku, żeby poznać tutejszą kulturę i sposób życia. Nie miałam na tyle siły i determinacji, żeby rzucić się na głęboką wodę w innym państwie. Potrzebowałam zmian, dlatego wybrałam Sajgon. Już sama myśl o zimie w Hanoi przysparza mi gęsiej skórki. Co więcej, w Europie brakowało mi egzotycznych owoców. Podjęłam więc pragmatyczną decyzję o powrocie. I teraz jem jogurty z aloesem, świeżych liści używam zamiast kremu, objadam się mango, ananasem i papają, a jak jestem spragniona to wypijam wodę kokosową. Jest dobrze. Chociaż miasto jeszcze mnie przytłacza. Jest olbrzymie, ale nie dam się pożreć azjatyckiemu kolosowi! Dzisiaj co prawda przy wolnej niedzieli zaczęłam tęsknić, ale to też dobrze, mam do kogo tęsknić. Przecież to skarb!

piątek, 26 października 2012

26.10.2012 - Piątek

Weekend zbliża się dużymi krokami (między Wietnamem a Polską jest aktualnie 5 godzin różnicy)! Dzisiaj wychodzę na Bia Hoi! Czyli lokalne piwo, ale chyba postanowię, że nie będę pić i jeździć skuterem. W Azji wszystko można, no ale po co? 

Jak już wiadomo mam mieszkanie i skuter. Do tego dodam jeszcze pracę. Dzisiaj oficjalnie podpisałam umowę. Pracuję w prywatnym, dwujęzycznym przedszkolu i jestem panią przedszkolanką pełną gębą. Dostałam grupę 5 – 6 latków (w sumie 12 dzieciaków, zazwyczaj przychodzi około 8). W tym tygodniu obserwowałam i troszkę uczyłam, między innymi pisania literek. W przedszkolu dominują dzieci Wietnamskie, ale są też i Japońskie, Koreańskie, Tureckie  i tzw. „mieszane” (zazwyczaj biały ojciec, chociaż jest przypadek matki Hiszpanki – ponoć się rozwodzą, taki związek jest dla mnie nie do pojęcia!). Niektóre dzieci płynnie mówią po angielsku, inne bardzo niewiele. W teorii jednak uczę języka poprzez przedmioty i zajęcia artystyczne. Powinnam jeszcze wspomnieć, że dzieciaki w przedszkolu należą do zamożniejszej klasy średniej (przedszkole kosztuje około 700$ miesięcznie) i używając eufemizmu napiszę tylko: „są rozpieszczone i niezdyscyplinowane”.  Pracuję od 8 – 16 od poniedziałku do piątku. Plusem przedszkola są przerwy na posiłki i leżakowanie. Wtedy mogę spokojnie zjeść szkolny lunch i przygotować zajęcia. Nie muszę więc nieustannie jeździć po mieście, żeby dotrzeć do coraz to nowych przedszkoli tak jak robiłam w Hanoi. Co więcej, szkoła ma mi wyrobić pozwolenie o pracę, którego wcześniej nie miałam i do tego jeszcze kartę pobytu. Nie będę musiała przedłużać wizy. Każdy kij ma dwa końce i teraz nici z zagranicznych wycieczek wizowych i wielokrotnych wakacji! Pierwsze wakacje dopiero w lutym podczas obchodów nowego roku Tet. Aby dostać te dokumenty muszę m.in. dostarczyć przetłumaczone na wietnamski dyplomy  oraz zaświadczenie o niekaralności. Na szczęście Krzysiek (znajomy Ani z Hanoi) polecił mi lokalną polsko – wietnamską tłumaczkę. Informacja jest najcenniejszą rzeczą, jaką można mieć! Człowiek oszczędza czas i energię.

Sama się dziwię, że do tej pory tak mi gładko idzie, bez poważniejszych problemów. Jestem tutaj zaledwie tydzień i już mam pracę, mieszkanie, kilku znajomych (w tym Roberta, który wychował się w Anglii, a jego mama jest Polką, ojciec Hindusem) i coraz pewniej poruszam się po mieście, powoli zaczynam poznawać ulice. Jak to mawiają, kto ma szczęście w kartach, ten nie ma szczęścia w miłości;). Teraz jeszcze muszę się nauczyć, jak otwierać kokos!!! Idzie mi strasznie opornie. W Hanoi nie mieliśmy kokosów a tutaj można je dostać na każdym targu. Całe swoje dzieciństwo malowałam palmy kokosowe z czarnymi orzechami. A one są de facto są zielone! Po obraniu białe, a jak takie poleżą robią się brązowe. Już wybrałam sobie sprzedawcę ananasów i papai. Muszę jeszcze znaleźć dobre mango. Aaa, tutaj praktycznie nie ma targowania. Cena, nawet na targu, jest z góry ustalona, często nawet napisana na kartkach. 

Miejsce na zachwyt: „OOO!!! Jak cudownie schną ubrania! 2 godziny temu zrobiłam pranie i już prawie suche”. 

 Kokosy dopiero po obraniu i wysuszeniu są brązowe! Moje dziecięce obrazki mijały się z rzeczywistością! Teraz uczę się otwierać właśnie takiego białego. W środku wypełniony jest orzeźwiającą wodą (ma dużo minerałów i elektrolitów a ponoć w sytuacjach ekstremalnych sterylną można przetoczyć zamiast krwi!). Chyba mam za tępy nóż! Albo jeszcze nie opanowałam właściwej strategii.
Zaraz po drugiej stronie rzeki mam zoo i często słyszę odgłosy zwierząt. Rano kawka, wieczorem żubr. W sumie to jeszcze bardziej ekstremalnie, takie mocno kopulacyjne są te dźwięki. Poranne ptaki, na prawdę bomba! Zwłaszcza w 10mln mieście.

wtorek, 23 października 2012

23.10.2012 - Wtorek

Wczoraj wprowadziłam się do nowego mieszkania. Mam tam swój mały pokój. Najbardziej jednak spodobał mi się salon i kuchnia. Jest tutaj bardzo przytulnie, "po europejsku", nie ma ciężkich, drewnianych wietnamskich ław, tylko mamy sofę i fotele. Do pracy jadę ok. 20 minut, mam też blisko do centrum. Ho Chi Minh jest naprawdę olbrzymie! Wiki mówi, że 10mln, miejscowi, że trudno oszacować: od 8 do 12mln.

 Widok z mojego balkonu. Mieszkam na 5. piętrze. 

 Rzeka oczywiście jest brunatna. Ale przestrzeń zachwyca!

 A oto i moje łóżko! Materac, hmm, jaki materac? Czyli łóżko typowo wietnamskie: twarde jak decha!

 Salon, uwielbiam ten dywanik. A za wszystko inne zapłacisz Mastercard. W sumie z rachunkami nie powinno wychodzić więcej niż 300$. O tak, biała cena i to ta raczej z niższej półki. W HCM płaci się przede wszystkim za dobrą lokalizacje.

Salon jest otwarty i połączony z kuchnią. Niespełna 5 minut od bloku mam duży targ, więc już wiem, gdzie będę kupować owoce.

Już wiecie jak mieszkam, serdecznie zapraszam!

sobota, 20 października 2012

20.10.2012 - Sobota

Kiedyś w magazynie pokładowym linii lotniczych „Air Asia” wyczytałam, że kobiety mniej uskarżają się z powodu problemów związanych ze zmianą stref czasowych (również większego problemu nie powinny sprawiać loty z zachodu na wschód). Na szczęście jet lag jakoś mnie nie dotyczy. Spokojnie mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że praktycznie każdy piątek i sobota mojego studenckiego życia to jeden wielki jet lag (w dodatku czasami połączony  z kacem). A już na pewno cierpiałam po każdej podróży nocnym pociągiem na trasie Rzeszów – Wrocław. 

Wypożyczyłam skuter i przyzwyczajam się do ruchu ulicznego. Jest on inny niż w Hanoi (z jednej strony jest trochę łatwiej, ale i bardziej niebezpiecznie). Jeździ się zdecydowanie szybciej. Średnia prędkość, którą praktycznie cały czas osiągam to 40 km/h. W Hanoi to szaleństwo. Na głównych arteriach mój licznik czasami dochodził do 50km/h. I tak należę do tych raczej wolniejszych kierowców. Dzisiaj ćwiczyłam „hamowanie awaryjne” (to jeden z obowiązkowych manewrów na egzaminie na motocykl), żeby ustrzec się przed taksówką. Udało się:). Na ulicach obowiązuje prawo większego. Nie ma mowy, żeby przejechać przed samochodem i wyjątkowo trzeba uważać, żeby nie zostać staranowanym przez autobus. 

Jest naprawdę upalnie:). Dzisiaj jadąc na skuterze miałam tylko odkryte stopy i czułam jak je właśnie spala słońce. Już zapomniałam jak brudna potrafi być skóra już po godzinie spędzonej poza domem.

czwartek, 18 października 2012

18.10.2012 - Czwartek

Przyleciałam do Sajgonu (upał, upał, upał). Bez większych problemów dotarłam do mieszkania Fran. Moja pierwsza myśl po przylocie: kupuję bilet do Hanoi i uciekam na Północ. Oczywiście wystarczyło wziąć kilka głębszych oddechów, żeby zdać sobie sprawę, że przecież nie będzie tak źle! Małymi kroczkami naprzód. Już obdzwoniłam znajomych i zdążyłam się pochwalić, że wróciłam do Wietnamu. Okazało się, że mój stary numer nie działa, więc mam teraz nowy. I wyobraźcie sobie, że dzwoni do mnie Matt (w odpowiedzi na smsa ode mnie) i mówi, że dokładnie 30 minut wcześniej wykasował mój wcześniejszy kontakt ze swojego telefonu! 

Teraz pierwszy krok to coś zjeść i wyspać się, wtedy świat zawsze staje się piękniejszy. Jutro rano idę do dwóch szkół, a jak coś wypali, to już upatrzyłam sobie mieszkanie w okolicy. A jak nie wypali, to będę szukać dalej i coś się znajdzie. I oczywiście wcześniej powinnam wypożyczyć skuter. Od sposobu poruszania się po mieście w zdecydowanej mierze zależy komfort życia. 

A teraz anegdotka z podróży. Kobiety w swoich torbach mogą mieć wszystko. Ja często nosiłam wkrętak, łatki do dętek, klucz 15 i składany różowy nóż: a nuż się przyda! W samolocie z Moskwy do Sajgonu szukam telefonu, żeby upewnić się, że go wyłączyłam. Grzebię w otchłaniach mojej czarnej, z pozoru tylko małej, torby. Nagle trafiam na metalowy przedmiot i myślę: „O nie! Jak to możliwe?”. W torebce (dwukrotnie prześwietlanej i w Polsce, i w Moskwie) miałam różowy nóż! Postanowiłam jednak nie porywać samolotu i spokojnie (nawet bez małych turbulencji) dolecieliśmy do Sajgonu. Ale Sajgon!

środa, 17 października 2012

17.10.2012 - Środa


Wietnam, część 2

I po raz kolejny siedzę na lotnisku. Do końca nie zdaję sobie sprawy, dokąd lecę. Nigdy nie postrzegam wyjazdu jako całość. Za każdym razem pokonuję kolejne „etapy”. Teraz moim priorytetem jest odebrać paczkę dla Krzyśka od jego rodziców a później odprawić bagaż. A jak bez problemów wsiądę do samolotu do Moskwy to kolejny krok to wsiąść do następnego samolotu do Sajgonu. Przecież tych etapów już teraz jest sporo! Więc jeszcze nie jestem świadoma, że za niecałą dobę otworzę oczy w Wietnamie, będę stać w kolejce po wizę, wezmę taksówkę, pojadę do mieszkania Fran a następnie pójdę na spotkanie w szkole językowej. I zapewne wtedy się zapytam: „ups, a gdzie ja jestem?”, tak jakby cały ten bieg wydarzeń nagle doprowadził mnie do zupełnie nieoczekiwanego miejsca. 

Sama się dziwię: znów jadę do Wietnamu. Opuszczając Hanoi ta myśl nigdy nie przeszła mi przez głowę. Nawet nie potrafię sobie przypomnieć siebie sprzed roku. Chyba miałam w sobie więcej entuzjazmu, ale takiego pomieszanego ze stresem i niepewnością. A dzisiaj wsiadając do busa do Warszawy spokojnie pomyślałam, że wracam „do siebie”. Kierowca słuchał Radia Zet, a w nim audycji „Sensacje XX wieku” akurat o wojnie wietnamskiej i podziemnych tunelach nieopodal Sajgonu! Ot, taki zbieg okoliczności, tudzież mały żart losu (lepiej żart, niż kpiny). 

Tym razem wiem, jak moje życie będzie wyglądać, wiem, co będę robić. I w pełni to akceptuję, tak wybrałam. Na Bali spotkałam o rok młodszego ode mnie Ediego. Edi zapytał się, czym mogę się z nim podzielić; czego nauczyłam się w ciągu ostatniego roku. Zaczęłam więc opowiadać. Po chwili nieco rozczarowany stwierdził: „to już wszystko? To mało jak na rok życia, powinnaś wiedzieć więcej”. W kolejnym roku wysilę się nieco bardziej.