Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

środa, 20 listopada 2013

Dzien Nauczyciela

20 listopada w Wietnamie obchodzi się dzień nauczyciela. Z tej okazji wystroiłam się w tradycyjny ao dai! Oczywiście nie obyło się bez prezentów: kwiaty i kosmetyki. Jeszcze nie zdążyłam zużyć tych, które dostałam w ubiegłym roku więc dzisiejsze od razu rozdałam. Trochę dla szkolnej recepcjonistki, sprzątaczki w moim domu (co prawda nie sprząta mojego mieszkania, ale się "kolegujemy") i jeszcze jedna torebka dla żony ochroniarza. Trzeba podtrzymywać dobre relacje sąsiedzkie. Mam do chłopaków interes: ktoś musi mi podlewać kwiatki na tarasie podczas przerwy świątecznej (Pomocy! Dlaczego usychają mi róże?). Na Boże Narodzenie wracam do Polski! Czas zobaczyć śnieg i choinkę a nie tylko palmy ;)

niedziela, 17 listopada 2013

Sztućce

Kubeł z brudnymi pałeczkami. Wczoraj Linh zabrała mnie do wietnamskiej garażowej restauracji. Już zapomniałam jakie to klimaty. 

W Wietnamie (poza restauracjami z wyższej półki) na nic zdaje się zachodnia etykieta stołowa. Zamiast noża i widelca dostanie się tutaj raczej widelec i łyżkę. I w ten oto sposób łyżka staje się nożem (zazwyczaj trzymana w prawej dłoni, jak komu wygodniej). 

I po dwóch latach mieszkania w Azji mlaskanie, siorbanie, rozmawianie z jedzeniem w ustach i rzucie z pełni rozwartą szczęką nie robią na mnie najmniejszego wrażenia.

sobota, 16 listopada 2013

O tajfunie słowo się rzekło

Ostatnio nie pisałam. Brak weny po prostu a w dodatku byłam wyczerpana użeraniem się z dziećmi. Skończyło się na wprowadzeniu karnego jeżyka i powoli odzyskuję władzę absolutną. Dodam tylko, że mam w grupie przypadek nadający się na kolejny odcinek Superniani. Dziewczynka bije inne dzieci, wrzeszczy, pluje, wyzywa, robi co jej się podoba, ale jej pacyfikacja zmierza we właściwym kierunku. Tak więc przez ostatnie dni mam w klasie pole walki, oczywiście wygrywam ja, ale nie obywa się bez strat moralnych i psychicznych. Będzie to jakaś nowa umiejętność: panowania nad niesfornymi dzieciakami i ich unicestwiania, oby kompletnego.

Nie utonęłam, nie porwał mnie tajfun i nie zostałam porażona prądem (zwisające, poplątane kable). Żyć trzeba dalej. 

Żadna katastrofa nas nie nawiedziła. Tajfun powiał w kierunku Chin. Może wybrał bardziej przeludnione tereny. Nawet w ubiegły weekend przyleciała do Sajgonu (Południe) dawna znajoma z Hanoi (Północ), która obecnie mieszka w Da Nang (Centrum). Thao chciała schronić się przed tajfunem. Okazało się, wbrew prognozom, że nie dotarł do centralnych prowincji. Mama coś mi napomknęła, że "pokazywali Wietnam w telewizji". Nic poważniejszego się tutaj nie stało. I nie chcę tutaj zabrzmieć bezdusznie i okrutnie czy też arogancko. Azja to inny świat. Europejska perspektywa na nic się zdaje. 

Populacja Wietnamu właśnie osiągnęła 90mln plasując się tym samym na 14 miejscu na świecie (a 8. w Azji). I jest to sukces! Bo według szacunków z 1989 roku 90-cio milionowy obywatel miał się urodzić już w 2002 roku. A tymczasem nastąpiło to 11 lat później. Państwo usilnie stara się zmniejszyć przyrost naturalny. A jak praktyka pokazuje jedyną skuteczną metodą redukcji przyrostu naturalnego jest wzrost poziomu ekonomicznego kraju i poprawa warunków życia jego mieszkańców. Im lepszy standard życia tym mniejszy przyrost.

W Sajgonie żyje 10mln ludzi. Poważniejsza ulewa jest w stanie podtopić miasto w niespełna 2 godziny. Nikt tutaj nie dba o systemy irygacyjne, domy buduje się gdzie popadnie a do studzienek najlepiej wrzucać śmieci. Miasto jest totalnie przeludnione. Dzisiaj wybrałam się na zakupy do supermarketu w porze popołudniowej drzemki, tak aby uniknąć tłumów. I te pustki w sklepie w Polsce nazwano by "przedświąteczną gorączką". Poruszanie się na skuterze w okolicach centrum, praktycznie o każdej porze dnia (a o godzinie szczytu już nie wspomnę) przypomina koniec meczu piłkarskiego, olbrzymiego festiwalu, czy mszy papieskiej: setki tysięcy ludzi nagle w tym samym momencie postanawia wrócić do domu. Żyję w mieście, gdzie każdego dnia na drogach giną dziesiątki osób. Wiadomości o podtopieniach, tajfunach i ulewach raczej na nikim nie robią wrażenia. Było tak zawsze i tak właśnie będzie. Taka mentalność i stosunek do życia. Ofiary poniżej setki są tutaj traktowane niemalże jak błąd statystyczny. 

Matka natura bez problemu jest w stanie zburzyć barakowe domki, przyklejone jeden do drugiego: każdy centymetr kwadratowy jest tutaj na wagę złota. Wystarczy zdmuchnąć jeden domek, efekt domina dopełni dzieła. Wystarczy, że zwisające przewody elektryczne wywołają zwarcie i cała zalana ulica zostanie porażona, a tym samym wszystko i wszyscy, którzy się na niej znajdują. W jednym ołówkowym domku może mieszkać kilka rodzin, kilka generacji i wraz z silniejszym powiewem 20 osób traci dach nad głową. I wyobraźcie sobie, ile ludzi może się wcisnąć na jednym kilometrze kwadratowym.

Zanim tajfun uderzył w Filipiny na fejsbukowych grupach można było przeczytać przeróżne komentarze. Stosunek Filipińczyków można podsumować zdaniem: "Niech się dzieje wola nieba z nią się zawsze zgadzać trzeba".  Nie lubię i unikam fanatyzmów, zwłaszcza religijnych, w tym i katolickich. A Filipiny są na wskroś katolickie tak jak muzułmańska jest Indonezja. Nie masz wyjścia. Wierzyć musisz a jeżeli nie, to czeka cię społeczny ostracyzm. I gdzie kończy się odpowiedzialność człowieka za własne życie a gdzie zaczyna zdanie się na Bożą łaskę? Większość filipińskich komentarzy przed tajfunem brzmiała: "Modlimy się do Boga". A po tajfunie: "Dziękujemy Bogu za pomoc".

A na koniec z innej beczki...

Za każdym razem zakładając maseczkę ochronną czuję się jak chirurg! Zanieczyszczenie powietrza jest olbrzymie. Najgorzej jest w Hanoi, na szczęście na południu jest nieco lepiej, wieje nam od morza i nieco rozpędza smog.

czwartek, 7 listopada 2013

Kajak zamiast skutera

 Już od wczoraj uliczne głośniki wysyłały w eter komunikaty o nadchodzącym tajfunie. Urzędnicy miejscy podjęli decyzję o ewakuowaniu dzieci ze szkół. Popołudniowe zajęcia zostały odwołane. Rodzice mieli czas, żeby bezpiecznie zabrać dzieci do domu. Moje przedszkole już przed 13 świeciło pustkami.

Powietrze zdawało się stać w miejscu. Każdy więc czekał. Kiedy nadciągnie tajfun?

 Pierwsza wersja brzmiała: "po południu". Ale nic się nie wydarzyło. Kolejna prognoza głosiła: "w nocy". I rzeczywiście, w nocy padało, około 2 nad ranem. Ale tajfun to raczej nie był. Potężna ulewa bez problemów sparaliżowała niemalże całe miasto.

W ten oto sposób z samego rana, po raz pierwszy od sześciu miesięcy, zyskałam szansę integracji z pozostałymi lokatorami w moim domu. 
[Tak samo było w akademiku, gdy brakowało prądu. Nagle cała brać studencka, pozbawiona dostępu do internetu, wylegała na korytarze zorientować się, co przyczyniło się do owej apokalipsy.]

 Wszyscy czekaliśmy przed budynkiem, kryjąc się pod nikłym zadaszeniem przed deszczem, na taksówki. Z wiadomych względów nie przyjeżdżały. Niektóre ulice były kompletnie pozalewane a jedyny komunikat, który można było usłyszeć od dyspozytorki to, że trzeba czekać "veri long" (bardzo długo).
 Takie stwierdzenie w Wietnamie odziera człowieka z resztek nadziei. Dzięki temu mieliśmy okazję dowiedzieć się, kto co robi, jak długo mieszka w Sajgonie i powymieniać ze sobą dalsze kurtuazyjne zdania.

 Akurat ochroniarze zmieniali zmianę i jeden z nich wracał. Pokazał mi siedzenie swojego skutera i zapytał się, czy chcę z nim jechać. Na początku nieco się wahałam. Z głównej ulicy słyszałam pojękiwania zalewanych silników i w głowie miałam wizję utknięcia w otchłaniach szaroburej wody. Na taksówkę szans też nie było.

Do pracy z domu mam około 4 minuty. Teoretycznie mogło się udać. Założyłam więc kask i ruszyliśmy. Jeszcze nigdy nie widziałam kompletnie pozatapianych ulic. Mijaliśmy innych kierowców popychających swoje zalane skutery zastanawiając się, kiedy padnie nasza kolej. O dziwo udało się.

Woda wdarła się nawet na przedszkolny dziedziniec. Szkolne podwórko, po przeciwnej stronie ulicy, było kompletnie zalane.

Trochę po fakcie, przewidywanie nie jest mocną stroną w tym kraju, postanowiono odwołać zajęcia. Czekała na mnie misja powrotu do domu. Postanowiłam trochę poczekać aż woda nieco opadnie. I tak na taksówkę nie miałam szans. Około południa postanowiłam wrócić. Recepcjonistka zadzwoniła po taksówkę. Ten sam komunikat dyspozytorki: "niczego nie mogę obiecać". Na szczęście nie musiałam długo czekać. Zanim weszłam do samochodu brodziłam w wodzie sięgającej do połowy łydek.

Wróciłam do domu i już nigdzie się nie ruszam. Zobaczymy, co będzie jutro.

Najczęstszym dzisiejszym widokiem były pozalewane skutery i samochody. W Sajgonie nawet kilkugodzinny deszcz powoduje zalanie ulic a co dopiero nocna ulewa. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby odpalać filigranową Hondę. Unikałam wszelkiego kontaktu z wodą jak ognia. Tym bardziej, że w wielu miejscach pozalewany były skrzynki elektryczne i spontanicznie zwisające kable dzisiaj miały okazję nieco pomoczyć się w wodzie. 

Poro sucha, przybywaj!  Koniec już z tymi monsunami i tajfunami! Proszę, bardzo proszę :). 
Może powinnam utopić Marzannę?

Zdjęcia: tuoitre.vn

niedziela, 3 listopada 2013

Another side of Vietnam

Na Facebooku jestem fanką strony: "Another side of Vietnam". Bardzo często ktoś wkleja jakieś zabawne zdjęcia. W ostatnim czasie właśnie te najbardziej mnie rozbawiły:

Babcia na Kawasaki a klapki na ziemi. Zapewne jakiś wnuczek zrobił sobie żart.

 Płaszcz przeciwdeszczowy do jazdy na skuterze z przezroczystym kwadratem do założenia na przednią lampę. 

Strach "na wróble" na polu ryżowym.

A z innych poważnych postanowień dopisałam: "OPUŚCIĆ WIETNAM" (i Azję też) do mojej bucket list. Do trzech razy sztuka. Zostaję tutaj do końca maja 2014, proszę mi to przypomnieć. Wreszcie jest czarno na białym.

piątek, 1 listopada 2013

Przedszkolna ontologia

Praca z dziećmi bez wątpienia dostarcza mi rozrywki każdego dnia. Dzisiaj Nam Anh (Superman) rozkręcał rolkę papierowych ręczników, urywał po troszku i wyrzucał. Mówię więc do niego, że papier zrobiony jest z drzew i w ten sposób marnujemy niepotrzebnie drzewa. Bao Chau (żółta wróżka) podniosła skrawek białego ręcznika do góry i bacznie się przyglądała po czym stwierdziła: "Nie widzę żadnych zielonych liści!". Zaczęłam więc im tłumaczyć skąd bierze się papier puentując: "W ten sposób wynaleziono papier". Nam Anh od razu zapytał: "A w jaki sposób wynaleziono człowieka?". Otóż to jest pytanie, na które odpowiedzi szukano od zawsze.