Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

poniedziałek, 16 grudnia 2013

KitKat zielonoherbaciany

 Dzisiaj dostałam w prezencie japońskiego KitKata o smaku zielonej herbaty. Na "papierku" można nawet napisać wiadomość.

Okazuje się, że KitKat w Japonii to coś więcej niż zwykły wafelek w czekoladzie. Jest najpopularniejszą przekąską dla dzieciaków i już sama nazwa kojarzy się ze zwrotem: "Kitto Katsu" oznaczającym powodzenia (dosłownie: na pewno wygrasz). Inne niecodzienne smaki to: wasabi, sos sojowy, słodki ziemniak, kwitnąca wiśnia, soja, fasolka azuki, francuska sól, pudding, herbata jaśminowa, kukurydza, dynia, ocet jabłkowy, kawa, cappuccino i niezliczona ilość przeróżnych owoców (truskawka, gruszka, jabłko, melon, cytryna, kiwi, banan, mango, ananas, arbuz, brzoskwinia itd.). Może powinnam sobie obrać jakiś życiowy cel: np. spróbować przynajmniej 25 najdziwniejszych KitKatów. Zielona herbata była słodka. Oprócz posmaku białej czekolady czułam głównie cukier. Jestem na NIE. Sorry NESTLE. Wolę snickersa.

Unikam NESTLE i dużych korpo. CEO NESTLE, Brabeck, stwierdził, że należy ograniczyć dostęp do wody pitnej, bo przecież nie należy się ona nikomu tak po prostu. Do wody nie ma się prawa. Cytując: Woda jest surowcem i artykułem spożywczym, który powinien zostać sprywatyzowany i skomercjalizowany [Water is a raw material and a ‘foodstuff’ that should be privatized and commercialized]. To ja postuluję sprywatyzować powietrze. Zapisy na akcje u mnie. Numer konta na dole strony.

piątek, 13 grudnia 2013

Wycieczka na pocztę

Dzisiaj pojechaliśmy na pocztę wysłać własnoręcznie zrobione kartki świąteczne. Budynek Sajgońskiej Poczty Głównej zaprojektował francuski architekt Eiffel (od wieży;). Przypomina raczej dworzec kolejowy. W tle olbrzymi portret Ho Chi Minha, byłego prezydenta i wietnamskiego bohatera narodowego. To on przyczynił się do odzyskania niepodległości (od Francji). Nam Anh (pierwszy chłopiec po lewej) zacytował swoją mamę, która mu powiedziała: "że wujek Ho będzie zawsze żył w naszej pamięci". Nam Anh jednak ma to daleko w nosie stwierdzając, że: "I don't care, he's dead" (nie obchodzi mnie to, on nie żyje). Na tej podstawie właśnie wywołała się dyskusja, dlaczego Ho nie żyje. Zaczęłam więc tłumaczyć, że taki już nasz los: rodzimy się, jesteśmy dziećmi, bawimy się, dorastamy, idziemy do pracy, mamy własne dzieci, później jesteśmy dziadkami i kończymy nasze życie. Maraj kiedyś stwierdziła, że powinnam o śmierci mówić jak o bateriach: że mają pewien zapas mocy, który się wyczerpuje. I w ten oto sposób się właśnie umiera.

niedziela, 8 grudnia 2013

Tuning

 Moja Honda od dawna potrzebowała naprawy. Zmotywował mnie wreszcie rzegoczący silnik. Dodatkowo postanowiłam wymienić rurę wydechową, ponieważ stara zaczynała rdzewieć na wylot. Na szczęście mam tylko jedną. Z dwiema trzeba być bardziej ostrożnym przy wsiadaniu i wysiadaniu, bo bardzo łatwo można się poparzyć. Zapewne taka sytuacja nie grozi pomysłowemu właścicielowi roweru [powyżej: zdjęcie z fanpage'a Another Side of Vietnam].

Oprócz rury wymieniłam poszycie siedzenia (u Maraj podrapały mi je koty i z dnia na dzień robiły się na nim większe dziury), przedni zderzak, plastikową obudowę na silnik i jeszcze zamontowałam nowy koszyk (kiedyś miałam małą stłuczkę i od tamtego momentu jeździłam z rozklekotanym przodem). Oczywiście wszystko zrobił dla mnie mechanik. Bardzo rzetelny i uczciwy rzemieślnik. Nie ma dla niego rzeczy niemożliwych i za każdym razem jak się czegoś podejmie efekt przerasta oczekiwania. Zupełnie przypadkiem udało nam się go znaleźć (razem z Hoai). Wielu poprzednich partaczy zawsze korzystało z argumentu, że przecież Honda jest stara i normalne, że się psuje. Tak miałam z kierunkowskazami, które następnego dnia po naprawie przestawały działać. I tak chyba z trzy razy pod rząd. Aż wreszcie natrafiłam na tego mechanika. Ma swój warsztat na chodniku. Bez problemów załatwił wszystkie niezbędne do wymiany elementy i naprawił silnik. Kompleksowa naprawa wyniosła 1 075 000 Dongów czyli niewiele ponad 50 Dolarów.

sobota, 7 grudnia 2013

Dzizas!

Wchodzę do łazienki, przeglądam się w lustrze a tu nagle na półkę przy umywalce spada gekon! Musiał się odkleić od sufitu! 

Dzisiaj gotowałam po polsku dla znajomych Wietnamek. Specjalnie się nie spinałam i zrobiłam kopytka, kombinowaną zupę pomidorową (z klopsikami) i do tego surówkę z marchewki i jabłka. Na szczęście Nguyen i Hoai doskonale odnalazły się w roli gości. Robią postępy, a zwłaszcza Hoai. Z Wietnamkami jest tak, że zaprosisz je na obiad do siebie i to one zaczną dla ciebie gotować a na koniec pozmywają ci naczynia i posprzątają w kuchni. Tym razem spokojnie odpoczywały na kanapie a ja dostarczałam im rozrywki moim gotowaniem. Na koniec w zlewie pozostała sterta brudnych naczyń i pojechałyśmy do centrum.

Wczoraj miałam niezły ubaw w przedszkolu. Każdego ranka siedzimy w kółeczku i odbębniamy codzienną rutynę. Należy do niej m.in. "poranna wiadomość". Jedno dziecko otrzymuje słówko i na tabliczce zaznacza ilość liter a pozostałe dzieciaki muszą zgadnąć o jakie słowo chodzi (jak w grze w szubienice, tylko, że nikogo nie wieszamy;). Jeżeli nie trafią to mają za zadanie powiedzieć jedno słówko, które zaczyna się na chybioną literę, np.: "S" - Snake, "P" - Pirate. Nam Anh spudłował z literką "G" i mówi: "Dzi" - Dzizas Krajst tonem wyjętym wprost z amerykańskiego filmu, w którym jakiś gangster chce wyrazić swoją irytację ;).



środa, 4 grudnia 2013

Mikołaj i choinka

Za dwa tygodnie o tej porze będę w Polsce. Mogę już odliczać. W przedszkolu też odliczamy czas do Świąt. Boże Narodzenie ma tutaj jedynie charakter pop kulturowy. W teorii większość społeczeństwa to buddyści a w praktyce raczej materialiści. Buddyzm ma korzenie chińskie (Wietnam znajdował się pod okupacją Kraju Środka przez około tysiąc lat). Dominuje kult przodków: to do nich należy się modlić prosząc o opiekę nad rodziną i to im składa się ofiary niezbędne do przetrwania w "drugim" świecie.

Boże Narodzenie ze swoimi ozdobami i światełkami idealnie trafia w azjatyckie gusta. Wszystko co się świeci i błyszczy ma tutaj wzięcie. Od wyposażenia domów, ubrań, dodatków (a zwłaszcza torebek i pasków) po obudowy na smartphony. 

Obecnie jedną z głównych wieczornych rozrywek jest jazda do centrów handlowych i robienie sobie zdjęć z kolorowymi choinkami czy też grubaśnymi Mikołajami. Zdjęcie to podstawa, robi się je zawsze i w każdej okoliczności. Pierwsze zaraz po przebudzeniu z zaspaną miną, później uwieczniasz swoje śniadanie, kawę (najlepiej w Starbucksie), następnie jazda do pracy, winda w biurze, dłoń stukająca w klawiaturę (a na paznokciach nowy lakier), obowiązkowo lunch (Wietnamczycy nie tylko kochają jedzenie, ale i uwielbiają je fotografować), pod koniec dnia może być jakaś znudzona mina odliczająca minuty do wyjścia z pracy a wieczorem drink z parasolką i kilka zabawnych min (nadęte/wessane policzki, przymknięte oko, kciuk na brodzie a palec wskazujący na policzku itp.) ze znajomymi (którzy na okoliczność uwiecznienia chwili oderwali się od swoich mądrych urządzeń, aby po błysku flesza oddać się komentowaniu i lubieniu na portalach społecznościowych).

Grudniowy kalendarz w przedszkolu: wbrew tradycji golimy Mikołaja. Każdego dnia odcinamy kawałek brody z aktualną datą. W Wietnamie nie ma brodatych mężczyzn.

Ostatnio słyszałam teorię, że ciało (człowieka ze strefy klimatu umiarkowanego) potrzebuje około pół roku po przyjeździe do tropików, żeby przestawić się z funkcji "grzanie" na "chłodzenie". W drugą stronę proces ten trwa 2 lata! Czy to oznacza, że jeżeli kiedyś wrócę to przez pierwsze dwa lata będę marznąć?

wtorek, 3 grudnia 2013

Portret Duriana Graya

Durian to owoc tropikalny występujący na obszarze Azji Południowo - Wschodniej. Pochodzi z Indonezji. 
Ma kształt owalny, do 40 cm długości i wadze do 4 kg, pokryty zieloną grubą skórką z kolcami. Charakterystyczny jest niezwykle intensywny (nieprzyjemny) zapach i wykwintny smak. Nazwa owocu pochodzi od malajskiego słowa duri oznaczającego kolec. Wewnątrz zielonego owocu, czasem przechodzącego w czerwień, znajduje się kremowy jasny miąższ. Owoc rośnie na wysokich drzewach osiągających nawet do 40 m. Spadający kolczasty owoc może zranić lub nawet zabić, dlatego uważany jest za "najniebezpieczniejszy owoc świata". [Wiki]. 

Duriana jadłam raz w życiu (ponad dwa lata temu) i nie mam zamiaru próbować ponownie. Czułam posmak śmierdzących skarpetek przynajmniej przez kolejne pięć godzin po jego zjedzeniu. Wszelkich deserów i słodyczy z durianem unikam jak ognia. Kiedyś na piątkowych modłach muzułmańskich na Sulawesi w Indonezji wraz z Rani dostałyśmy łódeczki z liści bananowca wypełnione galaretką. Zarówno Rani jak i ja uwielbiałyśmy ten deser. Zazwyczaj był wymieszany z kokosem albo z jackfruitem. Okazało się jednak, że wyjątkowo był o smaku duriana właśnie! Wszystkie ciocie Rani przyglądały mi się jak zajadam przygotowane przez nich przysmaki więc nie mogłam się wycofać. Show must go on! Dla żartu zaczęłam zajadać galaretkę, aż mi się uszy trzęsły i zachęcałam Rani do spróbowania póki jeszcze były na dywanie (wszyscy siedzieliśmy na podłodze). Rani nie miała zielonego pojęcia co ją czeka a też nie przepada za durianem. Nie mogłam przestać się śmiać, gdy widziałam jej minę, gdy już poczuła w co się wpakowała;).

 Durian to owoc szybszy od światła. Wcześniej go poczujesz niż zobaczysz. Stragany z durianem można wyczuć przynajmniej 30 metrów wcześniej ;)

Nie dla duriana w singapurskim metrze, taksówkach w Bangkoku czy też na pokładach samolotów!

Dzisiaj Uri przesłał mi mój portret, który wreszcie udało mu się skończyć. Uriego poznałam w Hanoi . Zdjęcia, którymi się posiłkował mają już prawie dwa lata. To byłam ja na początku mojej wietnamskiej przygody. Muszę się zastanowić, jak wiele we mnie z tamtej dziewczyny jeszcze pozostało. 


poniedziałek, 2 grudnia 2013

Co ma Konfucjusz do jazzu?

Już od ponad dwóch miesięcy chodzę na lekcje tańca, a dokładniej na jazz. Prowadzi je John, Viet Kieu czyli Wietnamczyk zza morza. Wychował się w Kanadzie a teraz wrócił do „kraju przodków”. Okazuje się, że jest lokalnym VIPem, ponieważ jurorował w wietnamskiej edycji You Can Dance (a dokładniej: So You Think You Can Dance, pełna nazwa, identyczna jak w Stanach). Cotygodniowe zajęcia opierają się na stałym schemacie. Na początek rozgrzewka, później przeróżne figury a na koniec układ taneczny do konkretnej piosenki (zmieniana jest co miesiąc). Na rozgrzewkę składają się 4 piosenki. I za każdym razem są to IDENTYCZNE piosenki i za każdym razem powtarzamy IDENTYCZNY zestaw ćwiczeń. Ostatnio wyszłam na piwo i w pubie akurat rozbrzmiewał Justin Timberlake (rozgrzewkowy pewniak) i aż musiałam się powstrzymać, żeby nie zacząć rozciągać się od lewej do prawej nogi. Ja rozumiem powtórzyć coś dwa, trzy razy, ale na litość, na pewno nie dziewięć i w nieskończoność! Zapewne jutro będzie jednakowo, czyli po raz dziesiąty. 

Znajoma Donika (Słowaczka) prowadziła Zumbę w klubie fitness, do którego uczęszczałam w ubiegłym roku. Wcześniej pracowała w Europie. W Wietnamie narzekała na nudę. Nie lubiła powtarzania właśnie. Co tydzień musiała powtarzać te same piosenki i co najwyżej mogła dodać jedną nową. Jeżeli poniosło ją z innowacjami to po zajęciach ustawiała się do niej kolejka Azjatek (Wietnamek, Koreanek czy też Japonek) proszących o „stare, znane” układy. Dla niej w takiej ugładzonej Zumbie brakowało energii i żywiołu.
Jednym z powodów, dla których zrezygnowałam z klubu fitness (i przerzuciłam się na Chodakowską;) była powtarzalność właśnie. Po siedmiu miesiącach regularnego uczęszczania na zajęcia miałam ich najnormalniej w życiu dosyć. Znałam dokładnie ćwiczenia i ilość powtórzeń. Już od pierwszych minut odliczałam czas do końca. 

Powtarzanie jest tutaj podstawową metodą edukacyjną. Powtarza się na każdym etapie nauczania: od przedszkola po uniwersytet. Twoje podstawowe zadanie to powtórzyć za autorytetem i zapamiętać. Wiedza raczej nie pochodzi z doświadczenia, jest przekazywana z góry i to olbrzymiej góry. Dystans między nauczycielem a uczniem jest olbrzymi. 

I to powtarzanie właśnie przejawia się praktycznie na każdej płaszczyźnie życia codziennego. Chociażby od takich banałów jak słuchanie tych samych piosenek dziesiątki razy pod rząd. Zbliża się Nowy Rok, za niedługo nie usłyszy się niczego innego niż Happy New Year ABBY a z okazji wietnamskiego Nowego Roku Tet (wypada na przełomie stycznia i lutego) wszędzie będzie rozbrzmiewać Teteteteten zoj (polecam teledysk). 

Nie wiem, czy istnieje większa władza niż system edukacyjny właśnie. Dzięki niemu można kontrolować całe społeczeństwo od postaw wlewając w młode i chłonne umysły ideologiczne mieszanki przy pomocy identycznych narzędzi. 

Z moimi przedszkolakami spędzam praktycznie cały dzień. Mam przerwę podczas porannej gimnastyki (wszystkie grupy ćwiczą razem) i popołudniowej lekcji prowadzonych przez Wietnamską nauczycielkę Panią Hoa. Gimnastyka, jak można się domyślić, każdego dnia wygląda identycznie. Te same ćwiczenia, ta sama kolejność. Kiedyś Pani Hoa wyjechała na wieś w rocznicę śmierci ojca więc zastępowałam ją podczas ćwiczeń i dzieci zupełnie nie mogły za mną nadążyć. Ba! Nawet nie chciały powtarzać czegoś nowego. Znają tylko jeden możliwy sposób ćwiczeń. 

Podczas zajęć wietnamskich dzieci głównie ćwiczą pisanie. W typowej wietnamskiej szkole podstawowej będą każdego dnia spędzać długie godziny aż wreszcie opanują kaligrafię do perfekcji. Wietnamskie pismo robi wrażenie. Wystarczy wziąć na wyrywki jakiś zeszyt i można zrobić wielkie oczy ze zdziwienia i podziwu. Jak to w ogóle jest możliwe, żeby tak pięknie pisać? Ale czy akurat perfekcyjne literki przyczyniają się do zrównoważonego rozwoju dziecka? Na pewno nie wolno przesadzać.  

 Każdy dzieciak z wietnamskiej podstawówki potrafi tak pisać! Ile wysiłku muszą w to włożyć można poznać po ich błękitnych od atramentu dłoniach.

Podczas wietnamskich zajęć liczy się efekt a nie sam proces. Nieważne, że dzieci wyrywały sobie kredki z rąk i żadne z nich nie odłożyło ich na właściwe miejsce, ale liczy się piękny obrazek. Pokolorowany (samemu się raczej nie rysuje) w konwencjonalne barwy, najlepiej bez wyjeżdżania za linię. Zdarza się, że podglądnę przypadkiem, że Pani Hoa pomaga dzieciom kolorować. Jeżeli już im się nie chce, albo się znudziły, albo efekt będzie zbyt mizerny Pani Hoa wkracza do akcji. Bynajmniej nie motywującym słowem i zachętą, ale własną kredką. I na koniec cudny obrazek jest, a jakże! 

Dzieci nie uczy się rozwiązywania problemów, bo to wymaga myślenia, szukania alternatywnych opcji. Umysł powtarzający takowych funkcji raczej nie przejawia. Wyobraźcie sobie zdziwienie na twarzy Pani Hoa, kiedy zaskoczona mówi mi, że ja przecież mam w klasie tylko dwie gumki do mazania a dzieci jest ośmioro więc dla każdego nie starczy. Wytłumaczyłam jej, że chcę, żeby dzieci dzieliły między sobą materiały i gdy czegoś potrzebują mają o to prosić siebie nawzajem. 

I trudno się dziwić ludziom, że potrzebują silnego szefa, który im będzie dokładnie określał zakres obowiązków. Tak to tutaj działa. Każdemu trzeba dokładnie powiedzieć co i w jaki sposób ma robić, w przeciwnym razie nic z tego nie będzie. I gdy pojawia się problem typową wietnamską reakcją będzie jego omijanie. Nie wynika to z lenistwa czy ignorancji a raczej z niewiedzy. Jak już wspomniałam rozwiązanie problemów wymaga przeróżnych umiejętności analitycznych i abstrakcyjnego myślenia, które będzie projektować możliwe rozwiązania i ich konsekwencje. A w jaki sposób można się tego nauczyć, jeżeli wszystko co robisz w szkole to powtarzanie za nauczycielem i pisanie krągłych literek? 

Obok powtarzania kolejnym kluczowym słowem na „pe” jest posłuszeństwo. I też związane z Konfucjuszem. Elita miała się uczyć jak prawidłowo rządzić ludem a lud miał się uczyć jak dać się należycie sobą rządzić. Uczą nas więc wybrańcy a dystans między nami jest nie do przejścia i nawet nikomu na myśl nie przyjdzie, żeby chcieć go zredukować. Taki jest niebiański porządek i basta. Konfucjanizm dążył do zbudowania idealnego społeczeństwa poprzez przestrzeganie obowiązków wynikających z hierarchii społecznej, z rygorystycznego zachowania tradycji, ładu i porządku.

Pamiętam, gdy jeszcze na studiach czytałam teksty Hofstede dzielącego kultury na kolektywne i indywidualistyczne. W kulturze o orientacji indywidualistycznej dobro jednostki stawia się na pierwszym miejscu, orientacja kolektywna priorytetowo traktuje dobro ogółu, grupy. Oczywiście wielki znawca kultur Azję pakuje do wora kolektywizmu. Gdy pierwszy raz zamieszkałam w Wietnamie byłam zszokowana, że np. podczas wypadku drogowego nikt nie udziela pomocy poszkodowanym. Owo dobro ogółu w niemalże każdej codziennej interakcji zdawało się być jakąś dyrdymałą wyssaną z palca. Każdy myślał o swoim nosie, własnym interesie i potrzebach. Zapomnij panie Hofstede o kolektywizmie, którego motywem jest dobro ogółu. Co nie oznacza wcale, że w Azji nie ma się do czynienia z identycznymi dla wszystkich członków grupy zachowaniami. Wynikają one z masowej edukacji, która reprodukuje jeden możliwy wzorzec obywatela i w ten sposób pozbawia ludzi nawet możliwości pomyślenia alternatywy. To, że ludzie przejawiają identyczne zachowania nie jest tożsame z realizowaniem celów grupowych a świadczy raczej o niezwykle skutecznej indoktrynacji. Koniec końców ludzie podejmują jednakowe wybory, ponieważ takie właśnie zachowanie jest dla nich jedyną możliwą do pomyślenia opcją. Innej drogi po prostu nie ma.

Wpis sponsorowany przez chipsy z batatów, jackfruita i selera. A miała być Chodakowska!

niedziela, 1 grudnia 2013

Sobotnie absurdy

Wczoraj umówiłam się z Nguyen „na kawę”, czyli w moim wypadku na sok, tudzież herbatę. Nie mogę pić kawy, a zwłaszcza wietnamskiej, pomimo mojego wielkiego zamiłowania do jej smaku i aromatu. Od razu zaczynam się trząść, zapewne od nadmiaru kofeiny, a w nocy nie mogę zasnąć (nawet gdy wypiję kawę o poranku). 

Jadę więc na skuterze, mojej starawej hondzie z przerdzewiałą rurą wydechową (muszę w końcu wybrać się do mechanika!). Aby wyjechać z mojej dzielnicy drugiej w kierunku centrum muszę dotrzeć do mostu sajgońskiego. Prowadzi do niego wąska, a bardzo ruchliwa ulica. Sporo na niej skrzyżowań z jeszcze mniejszymi, osiedlowymi dróżkami i ostrych zakrętów o marnej widoczności. Przejeżdżam między stłoczonymi, małymi domkami zbudowanymi niemalże wprost na jezdni. O poboczu można tylko pomarzyć. Nagle na środek drogi wchodzi dziecko, około półtoraroczne, mające jeszcze problemy ze stabilnym chodzeniem. Zwalniam, nigdy nie wiadomo, czy nie wpadnie mi zaraz pod koło. Za nim podąża babcia. Myślę więc sobie: „O, dobrze! Złapie dzieciaka i zgarnie na pobocze”. Otóż marzenie ściętej głowy. Babcia zamiast zabrać dziecko ze środka jezdni (tej oto bardzo ruchliwej drogi z mnóstwem skuterów i samochodów, gdzie wyczynem godnym medalu jest minięcie się z innymi pojazdami) postanawia je dokarmić. W jednej ręce ma miskę z papką a w drugiej łyżkę, którą dopycha, już otyłego, dzieciaka. Nigdy nie wątpiłam, że jedzenie i picie są w tym kraju jedynymi słusznymi priorytetami. 

Wreszcie dojechałam do kawiarenki „Prince”. Spijamy nasze soki i spokojnie rozmawiamy. Siedzimy na zewnątrz, na chodniku, przyglądając się przechodniom (dzielnica turystyczna więc sporo turystów, Wietnamczycy raczej nie korzystają z chodników, są przecież zmotoryzowani) i zatrzymującym się na skrzyżowaniu pojazdom. Parkingowy z kawiarenki postanowił powalczyć z karaluchami, które wychodziły ze studzienki. Spryskiwał je środkiem owadobójczym a one w popłochu uciekały we wszystkich możliwych kierunkach. Na szczęście siedziałyśmy na wysokich, barowych krzesłach. Cały ten widok nas rozbawił. Im bardziej pryskał, tym więcej karaluchów wychodziło ze studzienki, niemalże całymi koloniami (a karaluchy są tutaj znacznie większe niż jelonki rogacze;). Później próbował je jeszcze wykopać na jezdnię. Karaluchów nie należy rozdeptywać, ponieważ wtedy rozsiewają jaja i się mnożą. A najzabawniejszy w całej tej sytuacji był podkład muzyczny. W momencie spryskiwania Lauryn Hill śpiewała Killing me softly [zabijał mnie delikatnie]! 

Po sokach nadszedł czas na kolacje. W tym celu należało się przemieścić do lokalnej restauracji. Jedziemy więc na skuterach, jest już ciemno. O każdej porze roku słońce zachodzi przed 18. Tradycyjnie podążałam za Nguyen. Przed nami jechał dostawca lodu. Na tylnym siedzeniu skutera miał wrzucone 5 worków z lodem. Oczywiście nie były w żaden sposób zabezpieczone. I jak się można domyślić nagle worki się obsunęły i spadły na jezdnie, wprost pod koła taksówki. Kierowca samochodu nie miał szans wyhamować i w nie uderzył, prawie jak Titanic w górę lodową! W tym przypadku w tropikach ;). 

Dostawca lodu