Kolacje prawie zawsze jadam w domu z moją wietnamską rodziną. Są bardzo serdeczni i pomocni. Po skończonym posiłku jeszcze dość długo siedzimy przy stole i rozmawiamy. Linh, czyli „moja siostra”, studiuje na uniwerku i ma 20 lat. Jej brat ma 16 lat i jeszcze się chyba mnie lekko wstydzi, ale z każdym dniem jest coraz lepiej. Dzisiaj na przykład uczył mnie wietnamskiego. O moich postępach raczej rozpisać się nie mogę. Wietnamski jest językiem tonalnym: każda sylaba posiada pewien ton, polegający na odpowiedniej modulacji głosu. Oczywiście ton decyduje o znaczeniu wyrazu (a tonów jest sześć!). Mnie nawet nie zawsze udaje się usłyszeć różnicę, a co dopiero ją wymówić. Pierwotnie pismo bazowało na chińskich piktogramach, obecnie zapisywany jest za pomocą alfabetu łacińskiego. Czytanie jednak nie może być banalne. Tony muszą przecież zostać poprawnie wymówione. W tym celu używa się właśnie znaków diakrytycznych (czyli kreseczek, dzióbków i fal). Hehe, zakułam z przewodnika!
Taki mały przykład:
ma: duch
mà: ale
má: policzek
mả: grób
mã: koń
mạ: sadzonka ryżu
Ale nie zrażam się. Chcę poznać przynajmniej podstawowe zwroty. Sąsiedzi cieszą się, gdy mówię im: xin chào, czyli dzień dobry.
A wracając do wspólnych kolacji… Za każdym razem zdaje mi się, że właśnie dzisiaj jest jakieś święto. Każdy posiłek jest starannie przygotowany. Nikt się nie śpieszy. Siedzimy przy stole i rozmawiamy. I tak każdego dnia. A nie tylko przy okazji „Wielkanocy” i „Bożego Narodzenia” :P.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz