Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

wtorek, 29 stycznia 2013

29.01.2013 - Wtorek

Już dawno nie pisałam. Ciężko zabrać się na nowo. A miałam postanowienie, jedno z wielu, że będę pisać (m.in. żeby utrzymać język na przyzwoitym poziomie). Po polsku rozmawiam niewiele. Od czasu do czasu zdzwonimy się z Anią (z Hanoi), głównie po to, żeby się na coś pożalić, albo zdać jakąś gorącą relację. Do tego dwa razy w tygodniu Skype z rodziną i okazjonalnie ze znajomymi. I jeszcze piszę maile. Więc w teorii nie jest źle. 

W ubiegły piątek byłam z dziećmi w zoo. Odniosłam sukces, nie zgubiłam żadnego! Tym razem mogłam pooglądać słonie z innej perspektywy. 

W sobotę też, jakieś dwa tygodnie temu, byłam w kościele, a dokładniej w „audytorium” na mszy, oczywiście po angielsku. Zazwyczaj chodzę w niedzielę do Katedry. Klimat audytorium, gdzie czuję się jak widz w teatrze oraz „oazowych” piosenek (czyli gitara, i wszechobecne „aaa”, „ooo”) nie do końca mi podchodzi. W soboty na mszy dominują Filipińczycy, skolonizowani przecież przez Hiszpanów. Są niezwykle praktykującym narodem, zarówno u siebie, jak i poza granicami. W cotygodniowej „gazetce parafialnej” wyczytałam, że w Polsce Ruch Palikota postulujący usunięcie krzyża z parlamentu odniósł klęskę. Krzyż może nadal wisieć. Uśmiałam się sama do siebie. Oto jestem w Wietnamie i czytam o Ruchu Palikota! 

Do Sajgonu przyjechał też Mateo, jeden z moich Hanojskich znajomych. Spotkaliśmy się z razem z Hoai i Ezio na kolacji. Ezio to znajomy Mateo, też Włoch,  którego wcześniej nie znałam. Jest klasycznym przedstawicielem „Białej klasy średniej” w Sajgonie. Manager, czy też przedstawiciel sprzedaży czy też przedsiębiorca, większej różnicy nie ma. Wyobraźcie sobie spotkanie znajomych przy stole. Pierwsze pytanie, które mi zadał: „What business you’re in?” (w jakim jesteś biznesie?). Otóż jestem przedszkolanką. Edukacja ważna rzecz;). Później było o mieszkaniu. Odpowiadam więc, że mieszkam naprzeciwko zoo w różowawym bloku i z balkonu widzę słonie (do tej pory nie wiem, jak się nazywa moja ulica, opis jest wystarczająco jasny). Pierwszy komentarz Ezio: „ale to stary blok, prawda?”. Ezio mieszka z nowiusieńkim apartamentowcu w odległej od centrum dzielnicy siódmej. Czy ja wiem, czy stary ten mój blok, na pewno nie ma więcej niż 10 lat. A czy to takie ważne zresztą? Nie mam braków w dostawach ani wody, ani prądu, mieszkanie jest przytulne no i te słonie. Bezcenne. W czasie kolacji Iphone Ezio oczywiście był położony na stole. W końcu nie mógł przegapić telefonów od klientów, ani też okazji, żeby się pochwalić najnowszym produktem lansowanym przez jego firmę. Chodzi o strój do ćwiczeń z elektrodami, który aktywizuje pracę mięsni i nadaje się do treningu personalnego jak i do rehabilitacji. Najnowsze cudeńko techniki, które pozwala osiągnąć zniewalające efekty, baa, nawet cellulit usuwa. I tak przez dobre 5 minut wpatrywaliśmy się w jego Iphona. Właśnie tak. A ja jestem przedszkolanką i mieszkam w starym bloku. W to mi graj! 

Hoai również znam przez Mateo. Razem wychodzimy w sobotnie wieczory. Ostatnio rozmowa zeszła na sygnalizację świetlną a dokładniej na „czerwone światło”, którego ludzie nie respektują. Hoai stwierdziła, że często, gdy się zatrzymuje i czeka na zielone inni kierowcy potrafią na nią krzyczeć, czemu ona czeka, jak może przecież jechać. Na co ona odpowiada, że przecież jest czerwone. A druga strona na to: „ale nikt nie widzi” (czyli nie ma policji na skrzyżowaniu). Zapraszam wszystkich anarchistów na azjatyckie drogi i niech spróbują skonfrontować swoje poglądy. 

Jeszcze niecałe 3 dni w pracy i mam 2 tygodnie urlopu z okazji Tet-u, czyli Nowego Roku. 2013 to rok węża (wodnego). Trochę dałam ciała z wakacjami. Miałam jechać z Maraj i Luonem na skuterach do Centrum Wietnamu. Spontanicznie jednak zmieniają dom i muszą go nieco wyremontować a tym samym nici z wakacji. Ja niestety nie kupiłam żadnych biletów (a chciałam lecieć na Filipiny). Spojrzałam wczoraj na mapę i pewnie w niedzielę pojadę do Kambodży a następnie na południe Laosu i wrócę jakoś przez Wietnam. Postaram się zejść z turystycznych szlaków i odwiedzić miejsca, w których jeszcze nie byłam. Będzie pewnie trudniej, ale kto nie spróbuje, ten się nie przekona. Jak to zwykłam mawiać: „jakoś to będzie”.

środa, 16 stycznia 2013

16.01.2013 - Środa



Poniżej zdjęcia z przedszkola. Muszę w końcu poimprezować  i wyjechać, to wtedy wrzucę zdjęcia w nieco innej tematyce. 

 W tym tygodniu wystawiamy "Trzy Małe Świnki". 

 Ryu bawiący się w teatrzyk. Wcześniej nazbieraliśmy trochę trawy, patyków i cegieł w ogrodzie. Dzieciaki biegają po kawałkach gruzu i stertach suchych liści. I nikt nie widzi w tym niczego dziwnego. Już kilkakrotnie prosiłam o uprzątnięcie placu zabaw.

 Pieczenie pizzy. Oczywiście wszyscy chcieli "podotykać". Przepis dostałam od Sylwii, przećwiczyłyśmy z Maraj w sobotę i dzisiejsza akcja zakończyła się sukcesem.

 Każdy miał okazję nieco się pobrudzić. 

 Zanim włożyłam pizze do piekarnika dzieciaki już zdążyły wyjeść połowę dodatków. Największym powodzeniem cieszyła się kukurydza i ser.

 Zabawa w piaskownicy. Ze względu na upał piasek jest zawsze suchy jak na pustyni i nie można z niego niczego zbudować. Pozostaje kopanie dołków i polewanie wodą.

 Wietnamska nauczycielka już by krzyczała widząc chłopców wchodzących na domek. Z góry widać lepiej.

 Wietnamskie domy nie mają okien na parterze, tylko szerokie bramy wejściowe. Niektóre z nich przypominają bardziej drzwi garażowe. Powyglądać przez okno, bezcenne!

Poranna gimnastyka na huśtawce. No i dobrze, bo dzieciaki jedzą za dużo słodyczy w domu.  

Malowanie figurek z masy solnej. Część masy zostawiłam do wyschnięcia "na powietrzu", resztę przez dwa dni suszyłam w piekarniku. Nie wzięłam pod uwagę, że przy tutejszej wilgotności powietrza i temperaturze masa nigdy nie wyschnie, wręcz przeciwnie: roztopi się jak masło!

 4-latki w akcji (do południa uczę 5-latki a po południu rocznik niżej).

 Potrzebne materiały: pudełko po koreańskich chipsach, bristol, farby i kot gotowy. Oczywiście dzieci same pomalowały.

Dzieci miały okazję porobić głupie miny.

 Mały japoński konik morski. 


Nie narzekam na pracę, czasami jednak lekko się irytuję. Problem w tym, że moja szkoła jest bardziej turecka niż wietnamska. Dyrektor pochodzi z Turcji tak samo jak pewnie dobre 70% tzw. „ciała pedagogicznego”. Oczywiście niższe stanowiska administracyjne zajmują Wietnamczycy. To samo tyczy się kucharek, sprzątaczek i opiekunek. Staram się unikać wszelkich konfrontacji i jedynie skupiam się na pracy z dziećmi. W przedszkolu mam trzy Turczynki, jedną Wietnamską nauczycielkę, trzy Wietnamskie opiekunki i sprzątaczkę. Uważam, żeby się z nikim zbytnio nie spoufalać. Nawet w czasie przerw preferuję  rozmawiać z dzieciakami. 

Już od samego początku było coś „nie tak”. Gdy przyszłam na rozmowę kwalifikacyjną dyrektor nie podał mi ręki (na szczęście w porę się zorientowałam, więc nawet nie zdążyłam jej wyciągnąć). Później podczas lunchu jedna z niewielu nie-Tureckich nauczycielek uświadomiła mi, że mężczyźni i kobiety jedzą przy oddzielnych stolikach. I też na szczęście nigdy się nie dosiadłam do „męskiego” stołu, co przyszłoby mi dość naturalnie i spontanicznie. Czasami jednak, gdy miałam jakąś sprawę do dyrektora, to zagadywałam go podczas jedzenia, co chyba też jest jakimś nietaktem. I wyobraźcie sobie, że w stołówce jest do wyboru jedzenie wietnamskie i tureckie! Kuchnia absolutnie nie gotuje wieprzowiny. A wieprzowina (czyli: thịt lợn) jest najpopularniejszym mięsem w Wietnamie. Wystarczy powiedzieć słowo „mięso” (thịt) a już wiadomo, że chodzi o prosiaka. W każdym innym przypadku obowiązkowo dodaje się nazwę zwierzęcia: np. thịt gà (kurczak), thịt bò (wołowina, a dosłownie mięso krowy). 

[Nie wspominam nawet o zachowaniu mężczyzn. Nigdy żaden z nich nie powie do mnie pierwszy "dzień dobry". Na początku się uśmiechałam teraz mijam ich jak powietrze. Jeżeli oni nie idą na kompromis, to ja też nie. Za to z Wietnamskimi nauczycielami mam doskonały kontakt. Z daleka się witamy i odbębniamy rytuał wspólny obu kulturom].  
Od samego początku zasugerowałam, że moje pięciolatki powinny jeść oddzielnie w kuchni (a nie w ciasnej przedszkolnej stołówce z innymi grupami).  W ten oto sposób pilnuję dzieci i z nimi jem (co de facto nie należało do moich obowiązków) i nie muszę chodzić do gmachu głównego szkoły, który znajduje się po przeciwnej stronie ulicy.

Dzisiaj zostałam wezwana na „dywanik”. Chodziło głównie o moją wizę (która się kończy za dwa dni). Szkoła może przedłużyć moją wizę bez wyrabiania karty pobytu. Na dłuższą metę jednak jest to bardziej skomplikowane i droższe. Dla dyrektora oczywiste było, że będę pracować w przedszkolu w kolejnym roku szkolnym i w ten oto sposób powinnam od raz wyrobić kartę pobytu. Powiedziałam, że potrzebuję tydzień na przemyślenie czy zostaję w Wietnamie, czy też nie. I byłabym nawet skłonna powiedzieć „tak” i popracować do maja 2014 roku. Jednak sprawa sama się rozwiązała. Usłyszałam kilka uwag. Jedną z nich było uczulenie na „różnice religijne” (że niby w kontekście buddyjskim a nie muzułmańskim) a druga tyczyła się mojego ubioru! Otóż wszystkie Turczynki przychodzą do pracy pozakrywane po same stopy i ręce. Brakuje im tylko chusty. A ja chodzę w moich sukienkach przed kolano, co w Wietnamie jest jak najbardziej normalne. Teraz mam zakładać tylko te „za kolano” czyli zostają mi dwie pary spodni, ponieważ takich sukienek to ja w swojej garderobie nie posiadam. A przecież robiłam taki dobry PR moim wyglądem! 


I tak sobie myślę, gdzie ja popełniłam błąd. I nagle mnie oświeciło! Otóż w tym tygodniu opowiadam dzieciom bajkę o Trzech Małych Świnkach!!! (Three Little Pigs). I jeszcze piekłam pizze i dodałam bekon! Moje dzieci jedzą wszystko, ja też i domagam się poszanowania moich kubków smakowych i prawa do jedzenia pizzy z bekonem w „International Bilingual Kindergarten”! Pozwoliłam więc sobie na akt buntu. 


czwartek, 10 stycznia 2013

10.01.2013 - Czwartek

Nie ma dnia, żebym się porządnie nie uśmiała. Rozrywkę zapewniają mi nie tylko dzieciaki. Za każdym razem powiedzą coś zabawnego. Uśmiecham się też na ulicy. Teraz jeżdżę w masce, więc nieco się kryję. 
Wyobraźcie sobie sytuację: stoję w korku na światłach i czekam na zielone. Nagle pomiędzy skuterami przeciska się młoda dziewczyna i próbuję złapać kurę, która jej wyleciała z torby ze skutera kierowanego przez równie młodego chłopaka. Ostatnio przejeżdżałam przez skrzyżowanie i na środku widziałam jedynie rozjechane pióra. Tamtej kury już nie dało się uratować. 

W Wietnamie nie ma McDonaldsa (jest za to KFC, Pizza Hut i kilka azjatyckich sieciówek). W sobotę przesadzałyśmy z Maraj kwiatki u znajomego Wietnamczyka. Wieczorem jechaliśmy do centrum. Ja lekko zgłodniałam i zapytałam się Toana czy zna jakieś miejsce, gdzie mogę dostać dobrą kanapkę, czyli Banh Mi. Jest to bułka z warzywami (w tym z kolendrą, która nadaje niesamowity aromat), z mięsem oraz smażonym jajkiem (w opcji "op la"). Toan pokazał mi "najlepsze" buły w mieście. Podjechaliśmy pod małą (niemalże chodnikową) knajpkę. Nawet nie musieliśmy wysiadać ze skutera. Ustawiliśmy się wzdłuż chodnika wraz z innymi kierowcami skuterów. Podszedł do nas chłopak i zapytał się co chcemy. W ręku trzymał mikrofon i podał zamówienie do "kuchni" (czyli wszystkomieszczącego wózka ustawionego przed knajpką). Po około dwóch minutach przyniósł nasze zamówienie i zebrał pieniądze. McDrive jak się patrzy! McDrive Banh Mi Op La! 

Dumnie też muszę stwierdzić, że miałam już 4 lekcje wietnamskiego i idzie mi coraz lepiej, tzn. robię postępy psychiczne i przełamuję się do języka i nie zniechęcam się tak szybko. Nawet zaczęłam dzieci w przedszkolu pytać o pojedyncze słówka. Mają niezły ubaw a ja gimnastykuję swój język próbując powtórzyć tony. 

A z gorszych wieści to honda mi się psuje. Brat twierdzi, że gaźnik zalany czy jakoś tak. Cieknie mi paliwo, czasami kierunkowskazy nie chcą wchodzić a dzisiaj wyjątkowo nie mogłam odpalić. Od razu podeszło do mnie kilka osób i zaczęli kopać. Chwilę musieli się namęczyć, zanim honda zacharczała. W sobotę jadę do mechanika. Pewnie pogrzebie kilka godzin i honda odzyska swoją sprawność.