Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

niedziela, 30 października 2011

30.10.2011 - Niedziela

Wczoraj pierwszy raz byłam na imprezie. I nie było to żadne wietnamskie „party”, ale tradycyjna biba. W Hanoi studiuje spora grupa filologów z Poznania i właśnie z nimi i z Martą wybrałam się na imprezę dla „białasów”. Oczywiście musiałam znaleźć jakąś wymówkę, żeby nie wracać do domu o tak skandalicznej porze. I nie chodzi o to, że nie mogę wracać za późno, po prostu inaczej „nie wypada”. Ograniczenia, które nakładane są na młodych ludzi tutaj są olbrzymie, już wcześniej o tym pisałam. Chodzenie po klubach kojarzy się raczej ze złym prowadzeniem się i jest bardzo negatywnie postrzegane. Więc ja w sobotnią noc nocowałam u Marty. Wersja oficjalna: Marta nie może odnaleźć się w wietnamskiej rzeczywistości więc nie chciałam, żeby zostawała sama. No i tak naprawdę wcale to nie było kłamstwo. Tylko może jakoś odwróciłam przyczynę i skutek. Tak czy owak moja rodzina już sama sobie zinterpretowała sytuację, a ja jakoś szczególnie nie chciałam wyjaśniać i powiedzieć: „idę na bibę, wrócę późno, więc lepiej, żebym nocowała u Marty”. Tak. Mam 24 lata, wiem, ale żyję w wietnamskiej rodzinie. Przypomniało mi się wtedy jak to kiedyś mój starszy brat w wieku 14 lat pojechał na imprezę. Podejrzenie moich rodziców wzbudziła zbyt wczesna pora, o której poszedł spać. Wtedy też się okazało, że jego w pokoju wcale nie ma: głową na łóżku była piłka, a pod kołdrą wepchnięty był stos ubrań. Więc ja czułam się podobnie, hehe. 

Tak czy owak okazuje się, że można jakoś pogodzić życie wietnamskie i „zachodnie”. Po prostu pieczesz dwie pieczenie na jednym ogniu. Do godziny 21 byłam na wietnamskim „party”. Kończą się one o przyzwoitej porze, więc można następnie zacząć kolejny etap. Byłam na wietnamskim Halloween. Zaskakujące jest to jak amerykańskie kalki są pochłaniane przez Wietnamczyków. Wszyscy „celebrate” Halloween, taka nowa tradycja. Zero jakiejkolwiek rozkminy „Po co? Dlaczego? W jaki sposób?”, po prostu tradycja jest i należy ją odtwarzać. Nieco to smutne. Wszyscy się mnie pytają, czy w Polsce też świętujemy Haloween.  Zazwyczaj odpowiadam, że nie, że Halloween pochodzi ze Stanów, a my mamy własne Wszystkich Świętych. Już jakoś pomijam kwestię krytyki pop kultury. 

Więc na wietnamskim party, zorganizowanym w szkole językowej można było uśmiać się po pachy. Przygotowano liczne gry i zabawy: np. jedzenie jabłka pływającego w misce wody beż użycia rąk. Kilkuosobowa drużyna musiała wyjeść jak największą część jabłka. Ktoś się zapytał: „dlaczego się nie bawię, czy mi się nie podoba?”. Jakoś naściemniałam grzeczną odpowiedź. 

Spotkałam tam jednakże 22 letniego chłopaka, który 6 lat studiował w Polsce. Bardzo dobrze mówił po polsku. W ogóle jakiś dziwny przypadek. Studiował na Politechnice Warszawskiej telekomunikację już w wieku 15 lat! Jakiś mały wietnamski geniusz, który obecnie pracuje „dla rządu” cokolwiek to oznacza, ja zrozumiałam, że chodzi o bezpieczeństwo socjalne, stabilne miejsce pracy. 

No niestety musiałam skończyć „party” wcześniej i pojechałam do Marty. Moja host siostra kazała mi napisać smsa, jak już bezpiecznie będę u niej w mieszkaniu. 

 Blachary na sposób wietnamski:

Razem z innymi dziewczynami z Polski bawiłyśmy się w jednym z klubów: bucket bar, w którym dominowały oczywiście „białasy”. Chociaż nas zagadał jakiś Wietnaczyk, którego rodzice byli z Tajlandii. Klub był raczej mały, miejsca do tańczenia nie za wiele, więc z wszyscy tłoczyli się na małym parkiecie w rytm zachodniej muzyki. Impreza skupiona wokół spijania alkoholu, tańczenia i prowadzenia klubowych rozmów. Dokładnie o godzinie 00.08 do klubu przyszła policja. Swoimi gwizdkami dawali do zrozumienia: „zamykamy lokal”. Nikt jakoś specjalnie się nie przejął, standardowa procedura. Ponoć wystarczy wyjść, policja zamknie, a następne otwiera się na nowo i tak do kolejnej interwencji. W sumie nie zweryfikowałam tego, bo Wietnamczyk zabrał nas wtedy (na swoim olbrzymim skuterze, taki lans:P) do nowego miejsca. Klub wyglądem przypominał garaż i mordownię, ale był alko, muzyka i dens flor, więc była to dyskoteka (zapewne jedyna otwarta o tej porze w całym ponad 6 milionowym mieście). Oczywiście sporo było białasów, ale nie brakowało też Wietnamczyków. Ale oni nie są typowymi przedstawicielami swojego pokolenia: są bardziej wyzwoleni, albo mają liberalnych rodziców, bo przecież grzeczne dzieci do takowych miejsc nie chodzą! Nasz Wietnamczyk na przykład lansował się na zachodniego luzaka, trochę w życiu podróżował, w tym po Europie i miał już „zachodnie girlfriendy”. Takie dziewczyny są bardziej niezależne i pewne siebie, a on „like challenges”. Przy okazji spotkałyśmy wiele innych ludzi, w tym znajomych innych znajomych, świat jest mały, zwłaszcza, gdy masz do wyboru jedno miejsce, w którym możesz się bawić . W pewnym momencie podbija do nas chłopak i zaczyna coś po francusku mówić, a ja swoim najlepszym akcentem (w końcu studiowałam filologię przez całe 3 miesiące) odpowiadam: ży słi polonez. A tu od razu: „Ja pierdolę, Polka!”. Był to 18 letni Marcin, którego matka jest Polką, ojciec Wietnamczykiem. Mieszkał w Katowicach, obecnie w Hanoi. Normalnie mówi po polsku, wietnamsku, francusku, angielsku i hiszpańsku, no i po śląsku, zapomniałabym dodać. Niesamowite, hehe. Do domu wróciłyśmy przed 3, ponieważ od rana musiałyśmy pracować. Dość długo mi zeszło zanim zmyłam olbrzymią pieczątkę klubu, trzeba było zatrzeć wszelkie ślady:P

wtorek, 25 października 2011

26.10.2011 - Środa

Ruch drogowy i uliczne knajpy to dwa podstawowe tematy, o których mogłabym opowiadać godzinami. W dalszym ciągu zupełnie mnie zaskakują i nigdy nie mogę się „napatrzeć”. Mieszkańcy Hanoi są świadomi, że ich największym problemem jest zakorkowane miasto. Oczywiście pomysłów jakby to rozwiązać brak. Ciężki orzech do zgryzienia. Nie wiem, w jaki sposób funkcjonuje ruch w innych dużych azjatyckich miastach. W Hanoi pieszych praktycznie nie ma. Chodniki są pozastawiane skuterami (w końcu muszą gdzieś zaparkować). Dodatkowo, pełno na nich małych taborecików, warsztatów itp. Chodnik stanowi niejako przedłużenie domu. Jest takim tarasem. To na nim dzieci grają, odrabiają lekcje, matki gotują jedzenie, ojcowie naprawiają skutery, sprzedawcy nagabują do kupna ich towarów. Chodnik to takie połączenie sfery publicznej i prywatnej. 

Chodzić po chodniku jest więc bardzo ciężko. Praktycznie w całości jest już „zajęty”, więc trzeba się przenieść na jezdnię. A jeżeli już idzie się jezdnią, to dlaczego by po niej nie jechać? I z takiego założenia wychodzą tutaj wszyscy. Bardzo mało osób chodzi. Wszyscy jeżdżą, a jak już chodzą, to tylko dlatego, że właśnie zmierzają na parking, gdzie zostawili skuter. Prawy pas też niejako należy do chodnika. To na nim ustawiają się uliczni sprzedawcy. W momencie, gdy ktoś zauważy interesujący go towar: np. kokosy, wtedy szybko zatrzymuje się i wybiera najładniejsze sztuki. Prawy pas to pas „wolny”, po którym poruszają się rowerzyści i kierowcy piszący smsy, albo szukający jakiejś konkretnej miejscówki, osoby jadące pod prąd. To na nim zatrzymują się taksówki, które właśnie wypatrzyły potencjalnego klienta. Tak czy owak, osobom korzystającym z prawego pasa nie należy zbytnio ufać, bo mogą bardzo szybko zmienić zdanie i na nowo włączyć się do ruchu, bez wcześniejszego zasygnalizowania takiego zamiaru. Ostatnio jadąc rowerem przypomniałam sobie „zasadę ograniczonego zaufania”, którą musiałam tutaj zweryfikować i zamienić raczej na „zasadę braku zaufania”. Normalne jest, że w momencie skrętu w prawo, zanim taki manewr się uda, zdąży Cię właśnie z prawej wyprzedzić kilka skuterów (bo niby dlaczego wyprzedzać z lewej?), wyprzedza się tutaj nie „na trzeciego”, a raczej na „dziesiątego”. Co mnie często zadziwia, to mimo wszystko spokój kierowców. Każdy się wpycha, wymusza pierwszeństwo, ale jakoś bez większych emocji. Nikt na nikogo nie krzyczy, że właśnie zajechał mu drogę czy wręcz doprowadził do zderzenia. Wszelkie stłuczki kończą się pokojowo. W ciszy każdy wstaje, podnosi swój skuter z jezdni, siada na niego ponownie i jedzie dalej, okazjonalnie tylko łapiąc się za głowę, czy też pocierając kolano. Ja natomiast czasami bluzgam pod nosem, albo pod „maseczką”: „No jedź frajerze; nie wpychaj mi się idiotko; pomyśl trochę!”. Więc daleko mi jeszcze do zrozumienia lokalnej kultury. Tak czy owak, pracuję nad odpowiednim nastawieniem i „wyczilowaniem” :P. 

Marta, inna Polka, też uczy w tej samej szkole co ja, regularnie chodzi na piechotę do pracy, czym wzbudza spore zdziwienie. Kiedyś, gdy musiałam się udać do innej placówki szkoły pytałam o drogę sekretarek i one stwierdziły, że to za daleko, żeby pójść piechotą, trzeba wziąć taksówkę, bo będzie jakieś 3 – 4 kilometry. Ja rzuciłam okiem na mapę i uparłam się, że przejdę ten kawałek. No i nie zeszło mi nawet 15 minut, wliczając w to czas poświęcony na przechodzenie przez ulicę, więc dystans nie był większy niż 1 km. Oczywiście pojęcie odległości, tak jak wszystko w naszym postmodernistycznym rozumieniu rzeczywistości :P, jest względne. W sumie nie dziwię się, że nikt nie chodzi. Czasami jak z kimś spaceruję, to od razu narzeka, że bolą go nogi. Jeżeli ma się na stopach tandetne chińskie buty, które sprawdzają się jedynie na skuterze, to przecież nic przyjemnego maszerować po drodze. Dodatkowo wilgotność powietrza jest naprawdę olbrzymia. Od razu człowiek robi się cały mokry i staje się bardzo zmęczony. Ludzie więc wolą tłoczyć się w autobusie i przejechać jeden przystanek a nie chodzić pieszo. Gdy mówię, że dystans z domu do pracy pokonuję w 45 minut, to każdy jest w szoku! Tak długo jechać na rowerze! Już dawno przecież powinnam sobie zafundować skuter. Ale tak naprawdę w godzinach szczytu osiągam podobny czas jak skutery, po prostu każdy stoi w korku, nie ma wyjścia. Jeżeli nie ma wielkiego ruchu, wtedy wyrabiam się w 30 minut!  

Z innych nowinek: mam bambusowe hula hop! Czasami śpię w stoperach, bo hałas jest nie do wytrzymania a mnie jest bardzo łatwo zbudzić. 

Czytałam kiedyś relację laski, która studiowała w Hanoi i pisała o wilgotności powietrza w zimie. Jej torebki i buty w szafie zaczynały pleśnieć, a ubrania nigdy nie były zupełnie suche. Teraz mamy jesień, w dalszym ciągu jest bardzo ciepło. Praktycznie cały czas chodzę w letnich ubraniach. Jeżdżąc na rowerze wszelkie potrzebne rzeczy pakuję do plecaka, a następnie wsadzam go do koszyka. Przywiozłam tutaj jeszcze skórzaną torebkę z Maroka (zakupioną jednak w Hiszpanii :P) i rzuciłam ją w kąt pokoju. Ostatnio sprzątam i nie mogłam uwierzyć: była cała pokryta lekką pleśnią! Masakra, to samo ze skórzanymi butami. Teraz więc staram się je zostawiać na przeciągach:).

niedziela, 23 października 2011

24.10.2011 - Poniedziałek

Ostatnio dostałam smsa z zaproszeniem na „small party”, oczywiście, mądrzejsza o wcześniejsze doświadczenia, wiedziałam że zupełnie inaczej rozumiemy słowo party i raczej należy spodziewać się małej, spokojnej posiadówki a nie imprezy. Pojechałam razem z Linh, moją „host” siostrą. Mieliśmy się spotkać z innymi ludźmi w Pizza Hut. Przyjechałyśmy więc na miejsce, punktualnie o godzinie 19. Podchodzimy do drzwi, a tu nagle otwiera je nam kelner! Trzyma w ręku menu i serdecznie zaprasza do środka. Mówimy więc, że miał być gdzieś dla nas stolik zarezerwowany a on na to, że sprawdzi. No i podchodzi ponownie i wskazuje nam drogę, odprowadzając nas do stolika! Normalnie jakaś POSCH Pizza Hut, burżujski fast food. I pytam się tych ziomków, czy to normalne zachowanie tych kelnerów i czemu cały czas tak nas obsługują regularnie zabierając puste talerze czy też pytając czy wszystko ok. A oni na to, że tak, że to przecież jest „restauracja”. Biorąc pod uwagę standard ulicznych knajp, gdzie siedzi się na malutkich taborecikach przeskok jest olbrzymi. Tak czy owak cały czas śmiałam się pod nosem, że właśnie jestem w Wietnamie i jem pizze w burżujskim Pizza Hut, gdzie wszyscy czują się jakoś znacznie wytworniej i elegancko. Taki powiew wielkiego zachodniego świata. 


Przy okazji pytałam różnych ludzi, w jaki sposób spędzają wieczory. Część z nich wychodzi ze znajomymi posiedzieć i napić się herbaty. Pytałam więc o dicho 22-letniego kolesia, który stwierdził, że on jeszcze nigdy w życiu na czymś takim nie był. Obok siedziała dziewczyna, która stwierdziła, że bardzo lubi tańczyć, bo w ten sposób może się odstresować. Dość często tańczy sobie w pokoju. W pracy natomiast rozmawiałam z jedną nauczycielką. Wynajmuje ona wraz z siostrą pokój. Sama skończyła już studia. Właściciel domu zamyka drzwi na kłódkę o 22.30. Zawsze więc wcześniej wraca do domu, bo nie ma kluczy, a jeżeli już drzwi są zamknięte, to nie ma możliwości dostać się do własnego pokoju. Ja też muszę szczerze przyznać, że kluczy nie mam. Brama wejściowa zamykana jest na kłódkę. Linh mówi, że jeżeli kiedyś wrócę i będzie zamknięte (czyli po 23, do tej pory wracałam przed 23 i zawsze było otwarte) to wystarczy tylko, że do niej zadzwonię, to zejdzie i mi otworzy. Na razie jeszcze nie ryzykowałam. Zawsze, gdy nie będzie mnie na kolacji, piszę smsa. Wtedy nikt na mnie nie czeka i rodzina zasiada do stołu.

23.10.2011 - Niedziela

W życiu piękne są tylko chwile!

Niby to takie oczywiste, ale zawsze zaskakuje. Możemy się cieszyć, tylko krótkimi chwilami, to one są niejako esencją. Spotkałam tutaj kiedyś pewnego Francuza, który już dwa lata podróżował po Azji. Ma jakoś 36 lat (A poznałam go zupełnie przypadkiem. A Mianowice:P: Studiowałam w Niemczech z Marcosem z Meksyku. Gdy napisałam do niego, że jadę do Hanoi, to on stwierdził, że ma znajomą w Hanoi, i że musimy się we dwie spotkać. Więc spotkałam się z Q, studiowała w Lipsku w tym samym czasie, gdy ja byłam w Magdeburgu. Q zadzwoniła po swoją znajomą, żeby się do nas przyłączyła na kawę. Znajoma Q przyszła z kolesiem z Couch Surfingu, którego właśnie nocowała, no i to właśnie jest ten Francuz. Oprócz tego ta znajoma, gdy się dowiedziała, że jestem z Polski bardzo się ucieszyła, gdyż ma koleżankę, która przez 7 lat studiowała w Krakowie. No i nas umówiła. Teraz od czasu do czasu spotykam się z tą wietnamską „Olą”, która mówi po polsku. No a wszystko zaczęło się od Marcosa:P).  No i ten Francuz… stwierdził, że w podróży najbardziej cieszą go drobnostki, małe przyjemności. A mówił to w momencie, gdy pił wietnamską kawę z mlekiem i lodem. Jego twarz promieniała radością i stwierdził, że to najpiękniejszy moment, którego ostatnio doświadczył. Po prostu picie aromatycznej kawy. No i dlatego właśnie cały czas podróżuje, dla tych krótkich chwil przyjemności, które stanowią sens wszelkiego wysiłku. 

I ja wczoraj doświadczyłam czegoś bardzo podobnego. Tradycyjnie pracowałam. Jestem nieco przeziębiona, chyba nawet miałam gorączkę, cały czas smarkam. Po pracy miałam się spotkać z jednym kolesiem, znajomym naszej rodziny, żeby pogadać sobie po ingliszu. No rodzinie się tutaj nie odmawia :P. Nie za bardzo mi się chciało, bo po całym dniu padałam, no i zdawało mi się, że to spotkanie dodatkowo mnie zmęczy. Okazało się być naprawdę świetnie. Koleś zabrał mnie w niesamowite miejsca. Na początku spijałam koktajl z papai na tarasie, z którego rozpościerał się widok na całe jezioro Hoan Kiem. Siedziałam ponad zatłoczonymi, dudniącymi ulicami i po prostu wpatrywałam się w spokojną taflę jeziora. Właśnie dla takich chwil warto żyć! Ale to nie koniec atrakcji. Pojechaliśmy zobaczyć most. Pomyślałam, że to chyba nie ma sensu, bo przecież mam chore gardło i nie lubię przedzierać się przez miejską dżunglę. Ostatecznie dałam za wygraną i pojechaliśmy. Ja nie musiałam prowadzić, woziłam się na tylnym siedzeniu skutera. Potężna stalowa konstrukcja zbudowana na początku XX wieku liczyła jakieś 2 km długości! Było już ciemno i widać było światła innych motocykli i równoległy most, oświetlony zwyczajnymi latarniami ulicznymi. Wszystko odbijało się w Rzece Czerwonej. Niesamowite. Uczyłam się w szkole geografii i wkuwałam te wszelkie dziwne nazwy państw, mórz, rzek, gór. Nigdy bym nie przypuszczała, że kiedyś właśnie ponad taką rzeką będę jechać. Byłam gdzieś pomiędzy ziemią a niebem, jadąc po długim moście mogłam przepuszczać przez palce wilgotne powietrze. I wtedy sobie pomyślałam, że właśnie dla tej chwili warto było tutaj przyjechać i spędzić już niemalże miesiąc. Teraz, gdy słyszę: Rzeka Czerwona, nie jest to dla mnie puste pojęcie, kolejna nazwa geograficzna, teraz te słowa mają dla mnie zupełnie nowe znaczenie.

Życzę więc wszystkim, sobie również, abyśmy w naszym życiu takie drobne chwile potrafili zauważać i potrafili się z nich nieustannie cieszyć!

Usiłuję wyłapać ludzi przewożących dziwne ładunki, ale zazwyczaj mi uciekają! Ale kiedyś wstanę wcześnie i pójdę w okolice targowiska, w momencie, gdy handlarze się zjeżdżają! Można zobaczyć wtedy całe świnie na motorze i wiele innych ciekawych rzeczy:) Focia z trzema osobami na skuterze., ale widziałam piątkę dorosłych! Często rodzice jeżdżą z dwójką małych dzieci, ale to jakby standard, jakoś specjalnie nie dziwi. Za to ja wchodzę na wyższy poziom głupoty i robię zdjęcia podczas jazdy na rowerze.










czwartek, 20 października 2011

21.10.2011 - Piątek

Jeszcze kilka dni i będę już tutaj miesiąc! Aż mi trochę szkoda. Jakoś za szybko mi ten czas ucieka. Zdaje mi się, że tak krótko tutaj jestem, jeszcze tak mało wiem, tak mało rozumiem.

Dodatkowo powoli zaczynam się czuć niczym ta rozdarta sosna. Większość czasu spędzam w pracy, albo z rodziną. Okazjonalnie spotykam się z innymi przedstawicielami miejscowej kultury. Wszelkie schadzki kończą się przed 22. No i w tym tkwi mój problem. Po latach spędzonych w XXlatce, w niemieckim akademcu, mołdawskiej polskiej chacie i hiszpańskiej melinie flamenco jakoś mi strasznie trudno takie życie zaakceptować. Brakuje mi typowej imprezy, parkietu, dobrej muzyki, późnego wracania do domu i nie ukrywam: mołdawskiego wina (w ostateczności może być i ryżowe:P). Cytując znane twierdzenie: „można się bawić bez alkoholu, można! Ale po co?”. Prowadząc takie „wietnamskie” życie, jest to raczej niemożliwe. Po pierwsze: mieszkam z rodziną. Niby nie muszę wracać tak wcześnie, ale „nie wypada” inaczej. A ciekawe jakby zareagowali, gdybym wróciła nad ranem. Ale to chyba też średnio możliwe, bo policja tutaj zamyka wszelkie „kluby”, albo raczej miejsca schadzek, około północy. Później imprezy przenoszą się do podziemia. Niestety nie byłam jeszcze na takiej. Ponoć istnieją, tak słyszałam od poznanych obcokrajowców. Gdy w domu zapytałam się o jakąś dyskotekę, to Linh stwierdziła, że nie ma. Wychodzi ze znajomymi raczej na karaoke i razem śpiewają, albo idą do kina. Tak, studenci. Później dowiedziałam się, że dyskoteki można znaleźć, ale nie cieszą się dobrą reputacją i grzeczne dziewczynki w nich nie bywają. Przeciętna wietnamska studentka nie chodzi sama wieczorami po ulicy, oprócz tego musi wrócić do domu o 22, a jeżeli ma liberalnych rodziców, to pozwalają jej wrócić aż o 23. Ja w moim wieku tutaj raczej powinnam o tej porze spać i od czasu do czasu wstawać do płaczącego dziecka. Nie wiem w jaki sposób, ale wiele osób twierdzi, że wyglądam bardzo młodo, tak na 20 lat i są zaskoczeni, gdy mówię, że mam 24, czyli wliczając okres prenatalny na sposób wietnamski: 25 lat. Pewnie tak to bywa z przedstawicielami innych ras. Gdy nie mamy z nimi kontaktu, wszyscy zdają się wyglądać identycznie i zdaje się, że są młodzi. Ja już powoli odróżniam twarze, widzę spore różnice. Kolejny problem z moim domem to fakt, że mam daleko do centrum. Gdy nie ma za dużego ruchu, to potrzebuję przynajmniej 30 minut na rowerze. Pewnie na skuterze można by było pokonać ten dystans w 20 minut. 

Ale jak to w życiu bywa, mieszkanie z rodziną ma wiele plusów. Rodzina naprawdę jest cudowna. Mama Linh świetnie gotuje, obżeram się wietnamskimi przysmakami, próbuję dotąd nie znanych owoców, warzyw i innych tajemniczych składników. Czasami wręcz czuję się jak w jakiejś restauracji. Często chcę jakoś pomóc, coś zrobić, ale nie za bardzo mogę. Zresztą w kuchni rządzi mama Linh. Gdy wracam wieczorem z pracy praktycznie od razu mamy kolację. Wszystko jest gotowe, kusi zapachem i wyglądem. O nic nie muszę się martwić. Nie chodzę na zakupy, nie kombinuję co gotować. Praktycznie nigdy takiej sytuacji w życiu nie miałam. Podczas studiów trzeba było się jakoś troszczyć o posiłki, a w mojej rodzinie wszyscy pracowali i po szkole musiałam czekać, aż mama wróci z pracy i coś przygotuje, albo to ja musiałam coś ugotować. Co więcej, przyglądam się życiu rodzinnemu, ich priorytetom i wartościom. Nasz dom praktycznie cały czas jest otwarty. Na kolacje wpadają znajomi rodziny. Każdy posiłek jest celebrowany. Rodzinka dodatkowo bardzo mnie wspiera. Od samego początku zachęcali mnie, żebym jeździła na skuterze, później pomogli mi kupić rower. Wolę być przyjazna środowisku. No i to też jest mój olbrzymi sukces. Poruszam się po ulicy. Czasami co prawda serce zatrzymuje mi się na dwie sekundy i zdaje mi się, że zaraz uderzy we mnie inny kierowca, który wypadł jak strzała z podporządkowanej, albo jedzie pod prąd, albo też nagle zmienia pas ruchu. Już sobie wtedy wyobrażam, jak wzlatuję w powietrze i ślizgam się po asfalcie gołymi kolanami i łokciami. Oczywiście zanadto się eksponuję. Dziewczyny chcą mieć śnieżnobiałą skórę, więc gdy świeci słońce zakładają specjalne kurteczki, made in Vietnam, które osłaniają nawet ich palce przed promieniami słonecznymi. Na głowie kask (obowiązkowo: ale kaski przypominają raczej czapki z daszkiem i nie zapewniają żadnej ochrony, czasami można zobaczyć roztrzaskane kaski na jezdni jak skorupki jaja) na twarzy maseczka a na oczach okulary przeciwsłoneczne. No i nie ma opcji, nie poznasz nikogo! Zazwyczaj chodzę w japonkach więc też czasami boję się, że zaraz ktoś mi przejedzie po stopie. Stojąc w korku wszyscy trzymają się bardzo blisko siebie, niemalże się ocierają, nie ma dnia, żeby ktoś na mnie lekko nie najechał, uderzył w tylne koło. To taki standard. Nikt wtedy jakoś specjalnie nie reaguje. No normalka, przecież nie ma miejsca. Czasami można zobaczyć wywracających się kierowców skuterów, którzy właśnie na siebie wpadli, bo nikt nie chciał odpuścić, każdy chciał jechać. Podstawa, to nie okazywać słabości i chwili zawahania. Zostanie ona natychmiast wykorzystana i już jesteś z tyłu. Strasznie nie lubię trzymać się tak blisko innych skuterów, ale nie ma wyjścia. Jeżeli zostawi się wolną przestrzeń, od razu ktoś się w nią wepcha. I, paradoksalnie, bezpieczniej jest trzymać się innych. Czasami skutery są w stanie tak niespodziewanie zajechać drogę, że już lepiej wąchać te okropne spaliny z rur wydechowych, które strasznie mi drażnią oczy. O gardle nie wspominam. Moje drogi oddechowe cierpią. Jeżdżę w maseczce. Oczywiście człowiek się w czymś takim niesamowicie poci i jest mi niewygodnie. Wczoraj postanowiłam, że jej nie zakładam, no i dzisiaj boli mnie gardło i czuję, jakbym spędziła kilka godzin wdychając paliwo na stacji benzynowej. Ale powoli się przyzwyczajam. Już nie dziwią mnie kierowcy, którzy podczas jazdy na skuterze dzwonią, czy nawet piszą smsy. Ostatnio widziałam kolesia czytającego gazetę! Normalnie do tej pory wygrywa w rankingu. Najbardziej jednak irytuje mnie jazda po chodnikach. Ja sobie grzecznie czekam w korku (w skład którego wchodzą głównie skutery) a ktoś sobie jedzie chodnikiem, następnie ustawia się na ścieżkach dla pieszych na skrzyżowaniach i w ten sposób wymusza pierwszeństwo. Więc można tak sobie przestać kilka zmian świateł, bo za każdym razem osoby z końca kolejki wpychają się na chodnik i osoby na jezdni są zablokowane. Przyznaję jednak, że i ja święta nie jestem. Po co stosować jakieś zasady ruchu drogowego, jeżeli nikt się ich nie trzyma? Dla idei nie będę tego robić. Bywa, że i ja, gdzie krawężnik jest za wysoki dla skuterów, biorę rower pod pachę i przenoszę go pod sygnalizację świetlną. Obok mojego domu nie chce mi się specjalnie nadrabiać kilkuset metrów i skręcam w lewo na wcześniejszym skrzyżowaniu i przez następne ok. 200m jadę pod prąd. Wyjątkowo dobrze mi to wychodzi. Kilka razy też przejechałam na czerwonym świetle. Ale czasami przypadkiem. Ogólnie staram się cały czas uważać. Bo naprawdę, chwila nieuwagi może mnie za dużo kosztować. Tak czy inaczej, już zrobiłam spore postępy i bardziej ogarniam ruch drogowy. Nawet jak spotkałam się z Q, dziewczyną, która się tutaj urodziła, to ja ją przeprowadzałam przez ulicę. Ona za bardzo się bała! Więc pytam się jej: "jak to możliwe, skoro jeździsz na skuterze?". Ona stwierdziła, że to nie to samo, na skuterze jest łatwiej:P Bo tutaj tak na prawdę, gdy ktoś włącza się z drogi podporządkowanej do ruchu, to nie on ma problem, żeby znaleźć wolną przestrzeń, tylko problem mają osoby na głównej, którym właśnie zajechał drogę. To one muszą uniknąć zderzenia.

No i wracając do dylematu rozdartej sosny, to sama nie wiem w jaki sposób pogodzić życie rozrywkowe, które może mi zapewnić tylko kontakt z obcokrajowcami ze zgniłego zachodu, z doświadczaniem wietnamskiej kultury. Poznałam obcokrajowców, mieszkających tutaj już około roku, którzy nie mają żadnych wietnamskich znajomych, spotykają się tylko z innymi ziomkami z zagranicy. Tworzą sobie takie sztuczne, wyizolowane środowisko, dzięki któremu mogą żyć w preferowany przez nich sposób. Kontakt z miejscową kulturą mają dość powierzchowny. Ogranicza się do jedzenia i otoczenia zewnętrznego. Mieszkałam tu i ówdzie i wiem, że dość ciężko jest pogodzić takie nieco sprzeczne interesy. Ale zobaczymy. Na razie przez kolejne 2 miesiące planuję żyć z moją świetną rodzinką. 

O matko! Jaki przydługawy post mi wyszedł! Ach te dylematy egzystencjalne :P

wtorek, 18 października 2011

18.10.2011 - Wtorek

Kolacje prawie zawsze jadam w domu z moją wietnamską rodziną. Są bardzo serdeczni i pomocni. Po skończonym posiłku jeszcze dość długo siedzimy przy stole i rozmawiamy. Linh, czyli „moja siostra”, studiuje na uniwerku i ma 20 lat. Jej brat ma 16 lat i jeszcze się chyba mnie lekko wstydzi, ale z każdym dniem jest coraz lepiej. Dzisiaj na przykład uczył mnie wietnamskiego. O moich postępach raczej rozpisać się nie mogę. Wietnamski jest językiem tonalnym: każda sylaba posiada pewien ton, polegający na odpowiedniej modulacji głosu. Oczywiście ton decyduje o znaczeniu wyrazu (a tonów jest sześć!). Mnie nawet nie zawsze udaje się usłyszeć różnicę, a co dopiero ją wymówić. Pierwotnie pismo bazowało na chińskich piktogramach, obecnie zapisywany jest za pomocą alfabetu łacińskiego. Czytanie jednak nie może być banalne. Tony muszą przecież zostać poprawnie wymówione. W tym celu używa się  właśnie znaków diakrytycznych (czyli kreseczek, dzióbków i fal). Hehe, zakułam z przewodnika!

Taki mały przykład:
ma: duch   
mà: ale   
má: policzek   
mả: grób   
mã: koń   
mạ: sadzonka ryżu 

Ale nie zrażam się. Chcę poznać przynajmniej podstawowe zwroty. Sąsiedzi cieszą się, gdy mówię im: xin chào, czyli dzień dobry

A wracając do wspólnych kolacji… Za każdym razem zdaje mi się, że właśnie dzisiaj jest jakieś święto. Każdy posiłek jest starannie przygotowany. Nikt się nie śpieszy. Siedzimy przy stole i rozmawiamy. I tak każdego dnia. A nie tylko przy okazji „Wielkanocy” i „Bożego Narodzenia” :P.

czwartek, 13 października 2011

14.10.2011 - Piątek

Ostatnio jedna znajoma zabrała mnie na tzw. Múa rối nước, czyli na lalkowy teatr na wodzie (water puppet). Q (bo tak ją nazywam, uproszczona wersja jej imienia) była praktycznie jedyną Wietnamką na widowni, która składała się głównie z obcokrajowców. Przed teatrem zatrzymywały się hotelowe autobusy, które zawoziły swoich klientów na spektakl, zapewniając w ten sposób „lokalną” atrakcję i kontakt z miejscową kulturą. Całe przedstawienie odbywa się w „basenie”, w którym jest do pasa wody. To właśnie tafla wody stanowi scenę wszelkich historii. Obok wody znajduje się orkiestra i soliści. Lalki (sterowane jakoś przedziwnie w wodzie, a nie w powietrzu) odgrywają sceny wyśpiewywane przez zespół. Q stwierdziła, że nie przepada za tego typu muzyką, woli MTV, za to pokolenie jej dziadków, a nawet rodziców lubi tego słuchać. Teatr wodny jest główną atrakcją podczas wszelakich festiwali, więc naoglądała się już całkiem sporo. Stwierdziłam, że przynajmniej można to sprzedawać turystom. W ciągu dnia odbywa się kilka pokazów. Ja oglądałam przy pełnej widowni, pewnie nawet 100 osób mogło tam być. Nastawienie młodego pokolenia jakoś specjalnie nie dziwi. Któż z nas bowiem dla rozrywki poszedłby na występy Mazowsza? Moje kultywowanie folkloru ogranicza się jedynie do „Hej sokoły” i „Szła dzieweczka do laseczka”, i to raczej rzadko na trzeźwo.  


Teatr wodny ma długą tradycję, sięga już XI wieku. Jest to rozrywka chłopska, wywodząca się z pól ryżowych pozalewanych przecież wodą. W ten sposób dostarczano sobie zabawy i zaspokajano duchy. Oczywiście tematy dotyczyły życia codziennego, cóż bowiem może wymyślić człowiek pracujący na roli i znający tylko takie życie? Przecież nie będzie podejmował tematów wykraczających poza jego codzienne doświadczenia. Może wejść jeszcze w sferę sacrum, czcić duchy przodków. Ale to też stanowi jego codzienność, jest kontynuacją znanych mu wierzeń, tradycji, rytuałów jego ojców. Więc drewniane kukiełki w rytm muzyki odgrywały sceny sadzenia ryżu, kłótni wieśniaków o woły (coś w stylu Kargula i Pawlaka), wyścigów koni, zrywania kokosów. Pieśń o zrywaniu kokosów jest adaptacją znanego malowidła. Żona prosi męża, aby ten wspiął się na drzewo i zerwał kokosy, to ona pójdzie na targ i je sprzeda. 


Oczywiście nie mogło zabraknąć motywu ze smokiem. Wszakże Hanoi, to miasto „WZLATUJĄCEGO SMOKA”. Według legendy cesarz, który przyczynił się do budowania świetności Wietnamu właśnie takiego smoka na niebie zobaczył.

13.10.2011 - Czwartek




Nadal jeżdżę na rowerze, chociaż stary grat się lekko psuje. Nawet udało mi się zrobić kilka zdjęć. W końcu sfotografowałam szczotki do wymiatania kurzu zrobione z kurzych piór (lingwistycznie jakaś analogia istnieje :P). Chciałabym jeszcze wyłapać jak najwięcej rowerzystów i motocyklistów przewożących olbrzymie i dziwne ładunki :).

Dzisiaj na kolacji mieliśmy gości, znajomych rodziny. Mężczyźni pili piwo, kobiety colę. Z racji tego, że jestem z innego kraju dali mi nawet spróbować piwa. Oczywiście za wiele się nie napiłam. Grzeczne dziewczynki nie piją. Zaskoczyło mnie jednak, że pijąc piwo kolesie, aby je schłodzić, wrzucali do szklanki kostki lodu. Piwo z lodem! Standardowo po każdym posiłku prawie wszyscy zaczęli sobie dłubać w zębach wykałaczkami. Wykałaczki są chyba kontynuacją wspólnego biesiadowania, stanowią swego rodzaju rytuał. Najpierw jemy, później sobie dłubiemy. 

Po kolacji miałam pójść z innymi studentami na herbatę, ale niestety było już za późno (21!!!). Grzeczne dziewczynki wracają do domu przed dziesiątą. Ech.