Binh ma 34 lata i już od 13-nastu lat jego miejscem pracy jest morze. Jego twarz i ręce są spieczone od słońca. Każdego dnia, a może bardziej adekwatnie: nocy, na rozklekotanym rowerze pokonuje kilometrowy odcinek dzielący jego dom od plaży. Na drobnym, gładkim piasku znajduje się łódź, która raczej przypomina gigantyczną łupinkę od orzecha lub bardziej prozaicznie: wannę!
Wypływa na przybrzeżne wody jeszcze przed wschodem słońca. Połów zaczyna o 3 nad ranem. Każdego ranka uczestniczy w odwiecznym rytuale słońca, które pewnie wschodzi ponad horyzont definitywnie kończąc ciemność nocy.
Czasami połów bywa obfity, tak, że łupinkowa łódź niebezpiecznie zatapia się w morskiej głębinie. Binh z trudem uderza o spienione fale drewnianym wiosłem próbując bez szwanku dopłynąć do brzegu nie utraciwszy żadnej zdobyczy.
Czasami fale są tak silne, że z łatwością odwracają łupinkę do góry dnem fundując poranną kąpiel w słonej wodzie.
Binh nauczył się łowić od ojca, a ten od dziadka. Zaczął w wieku 21 lat. Wcześniej musiał się ożenić. Nie można być rybakiem bez żony. To ona (młodsza o dwa lata) każdego ranka sprzedaje świeże ryby i owoce morza na targu. Wraz z morzem należy zaślubić żonę, a może wraz z żoną zaślubia się morze: dziedzictwo, które każde wcześniejsze pokolenie dostało od ojca.
Codziennie połów wygląda inaczej. Binh nigdy nie wie, co złowi. Czasami wystarczą dwie godziny, a bywa, że i po pięciu nie ma z czym wracać do brzegu. Binh musi się śpieszyć. Ludzie przychodzą na targ z samego rana, żeby zaopatrzyć się w świeże ryby. Dziennie zarabia około 400tys. dongów, równowartość niecałych 20stu dolarów. Kalkulując, miesięcznie jego rodzina ma do dyspozycji około 600 dolarów. Na pewno są w stanie nieco zaoszczędzić na jedzeniu. W codziennym menu nie brakuje ryb i owoców morza. Jedzą wszystko to, czego nie udało się sprzedać. Gotuje żona.
Bywają dni, że Binh nie ma czasu wrócić do domu na lunch, ponieważ oporządza łódź i cierpliwie zwija olbrzymie sieci. Łódź musi być gotowa na następny połów przed zmierzchem.
Binh ma dwójkę dzieci. Starszy syn ma 12 lat a młodszy 7. Jeszcze nigdy nie wypłynęli z nim na morze, są za mali.
Rybaków w okolicy jest wielu. Morze jedno. Zdarza się, że walczą między sobą i zawzięte potyczki słowne przeradzają się w gwałtowne bijatyki. Każdy broni swojego rewiru. Na szczęście Binh nigdy nie musiał wyciągać pięści. Binh jest bardzo skromny i cierpliwy. Spokojnym tonem odpowiadał na nasze pytania i zawstydził się już na samą prośbę o zrobienie kilku zdjęć.
Gdy nad ranem przewracam się z boku na bok Binh w mroku zarzuca sieci na połów. A świadkiem jego wysiłku i wylanych kropli potu jest księżyc powoli ustępujący miejsca czerwonej, ognistej kuli mieniącej się w niespokojnym Południowochińskim Morzu…
"Łodzie" gotowe są na kolejny połów. Każda z nich ma silnik, komplet wioseł i mozolnie poskładane sieci.
Swietny artykul Ania - z pewnoscia chetnie przeczytalabym ksiazke, ktora bylaby tak napisana :-)
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo :) aż chce się pisac po takim komentarzu, tym bardziej, ze wszystkie moje polonistki uważały mnie za totalne beztalencie.
UsuńNiezwykła opowiastka. Super napisana. Tak jak Muflonik powiem, że i ja chętnie przeczytałabym książkę w takim stylu.
OdpowiedzUsuńDzięki :) Mam w planach kolejne rozmowy:) Dzięki za motywacje!
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń