Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

niedziela, 1 września 2013

Popołudniowy spacer w Beverly Hills (Nguyen Van Huong)

Mieszkam, tak jak większość ekspatów (albo ekspatów z rodzinami), w dzielnicy drugiej. To tutaj swoje siedziby mają międzynarodowe szkoły. Dzielnica druga oddalona jest o około 20 minut od centrum miasta. Aby tam dojechać należy minąć most sajgoński i rzekę Sajgon, albo wybrać opcję pod rzeką z tunelem Thu Thien (najdłuższy tunel pod korytem rzeki w całej Południowo - Wschodniej Azji). Dla mnie tunel jest opcją ostateczną, staram się go unikać, pewnie moja lekka klaustrofobia daje mi wtedy o sobie znać. Tunel wybudowała japońska firma (oczywiście robotnicy byli miejscowi) w 2011 roku i już nie brakuje przeróżnych pogłosek, że coś w nim pęka i przecieka. Jest wysoki na 9metrów, szeroki na 33 a długi na 1.5km! Panuje w nim okropny hałas, zarówno od pędzących pojazdów jak i olbrzymich wiatraków wprawiających powietrze w ruch, wyglądem przypominających turbiny samolotu. Nie słyszę wtedy silnika mojej hondy i obawiam się, że coś mi się w niej zepsuje i nie zorientuję się w jakim momencie (staruszka czasami odmawia posłuszeństwa, chociaż ostatnio ma niesamowicie dużo energii;). Kolejny czynnik przyprawiający mnie o dreszcze to prędkość. Praktycznie każdy jedzie 50km na godzinę, co w wąskim tunelu w wietnamskich warunkach przypomina raczej wyścig, w którym musisz brać udział. 

No ale nie o tunelu chciałam napisać tylko o dzielnicy drugiej a konkretnie o mojej ulicy: Nguyen Van Huong. Żartobliwie nazywam ją Beverly Hills. Wzdłuż drogi, za wysokimi murami, często uwieńczonymi drutem kolczastym, prężą się potężne wille i apartamentowce. Praktycznie każdy budynek, albo osiedle ma swojego ochroniarza. Po zamknięciu ciężkiej bramy wchodzi się do małego, bezpiecznego, czystego świata a wszystko co pozostaje na zewnątrz jest synonimem zacofania, barbarzyństwa i zagrożenia.  W fizycznym sensie na jednej przestrzeni współistnieje ekstremalna bieda i ekstremalne bogactwo i aby móc to z perspektywy europejskiego egalitaryzmu zaakceptować, należy osiągnąć pewien stopień obojętności. Albo sięgnąć po jakieś racjonalizujące argumenty np. przecież Wietnamczycy są bezduszni, jedzą psy i koty; oni są brudni, nie dbają o higienę; są fatalnie wykształceni; brak im jakiejkolwiek kultury, są grubiańscy i aroganccy; żaden z nich nie potrafi jeździć i nie zna kodeksu drogowego; mają naturalnie wrodzoną mniejszą pojemność mózgu. Wszystkie te argumenty usłyszałam z ust przeróżnych ekspatów. A czy jest sens polemizowania z generalizacjami i stereotypami? Tak czy owak, gdyby Ci Wietnamczycy wzięli się wreszcie do roboty to by przecież nie łowili godzinami ryb w cuchnących bajorach i mogliby żyć w lepszych warunkach. A w jaki dokładnie sposób? Kto wie... 
Systemu i kultury chyba jednak nie da się zmienić przez noc. I w dodatku zmienić podług zachodnich standardów. Przecież one są najlepsze, bo nasze. 

Więc ja chyba wybrałam opcję pierwszą z obojętnością. Ludzie żyją w różny sposób i w różnych warunkach. Przez miesiąc zarabiają tyle, ile ja ze swoimi znajomymi podczas jednej imprezy jesteśmy w stanie wydać za kilkanaście drinków. Pewnie bezwarunkowo przyczyniam się do dalszego utrwalania podziału między tymi dwoma światami. Nikt nie powiedział, że życie jest sprawiedliwe. Zawsze uśmiecham się do ochroniarzy i pani sprzątaczki (chociaż mojego mieszkania nie sprząta). Mówię dzień dobry i do zobaczenia. I teraz już nie mam wyjścia, nawet gdybym zapomniała, zatopiona częstokroć w swoich chaotycznych myślach, to ich uśmiech na twarzy i gotowość do odwzajemnienia przywitania na pewno mi przypomną. Mam swoich ulubionych sprzedawców, którzy na mój widok serdecznie podnoszą rękę i zaczynają rozmowę, licząc, że coś z niej zrozumiem (ze zmiennym szczęściem). I wierzę, że  ten właśnie sposób można zrobić jakąś różnicę. Albo tak to sobie tłumaczę.

Zapraszam więc na niedzielny spacer po Beverly Hills:

 W tym domu pewnie mieszka jakiś wielbiciel klasycyzmu (aczkolwiek pewna nie jestem). Na bogato i z pompą: tak należy budować. A najlepiej imitować zachodnią architekturę. Nie wiem skąd skąd w Wietnamczykach bierze poczucie niższości w stosunku do wytworów własnej kultury materialnej. Tradycyjna wietnamska architektura jest bowiem urzekająca: zarówno swoją prostotą jak i funkcjonalnością. Ale żeby jeszcze coś zobaczyć, trzeba udać się na prowincję.

 Prawie jak ogrodzenie zakładu karnego. Paradoksalnie nie ma wyjścia. Trzeba się jakoś zabezpieczyć. Kradną bowiem wszystko i wszędzie, także w wietnamskich dzielnicach. I zapewne nakłada się na to wiele czynników: bieda, patologie (alkoholizm, hazard), mizerna wykrywalność sprawców, kulawy wymiar sprawiedliwości, korupcja i nepotyzm. W ten sposób niejako ludzie sami są zmuszeni do brania spraw we własne ręce. Albo dają ciche przyzwolenie na życie w ciągłym stanie zagrożenia.

 Olbrzymia brama, oczywiście zdobienia są w cenie. 

 A między tymi perfekcyjnymi bramami i ogrodzeniami od czasu do czasu trafia się jakiś pustostan, albo (ś)ciek wodny.

 W takim domu można się poczuć jak księżniczka (w wieży).

 Osiedle apartamentowców. W każdym z tych budynków będzie jeszcze ochroniarz i recepcjonistka.

 Drut nie tylko stwarza granicę fizyczną, ale i psychiczną. 

 A to moja brama :) Na bramie jest jeden ochroniarz a jak wjadę do środka to mamy jeszcze jednego za bramą naszego budynku (niską i bez drutu). Pewnie zarabiają mniej niż 200$ miesięcznie. Nasz śpi w hamaku zawieszonym pod wiatą dla skuterów i ogląda filmy i gra na komputerze, albo słucha melancholijnych wietnamskich ballad. Gdy przychodzę po skuter zawsze mu pokazuję, że sama sobie go wystawię i nie musi wstawać. Już poznał mój grafik i codziennie z rana honda już na mnie czeka przy bramie. Ot, robi mi taką niespodziankę :). W tle po prawej korty tenisowe.

 Poczwórne zabezpieczenie: ogrodzenie, dwa rodzaje drutu kolczastego i kaktus! 

 Sortownia śmieci zaraz przy nowiutkim domu.

 Ogrodzenie biodegradowalne z palmy kokosowej.

 Łowienie ryb między ogrodzeniami.

 Spacerowałam w niedzielne, słoneczne popołudnie i zza większości murów słychać było plusk wody i krzyki dzieci (bawiących się w basenie). 



 W sumie tak sobie myślę, że gdybym miała nieznośne dzieci w wieku nastoletnim to mogłabym w takim domu zamieszkać, przynajmniej nigdzie nie uciekną;).


 Drut wstążkowy?

 Kolejni amatorzy wędkarstwa. Pustą przestrzeń wykorzystaną tutaj również do składowania śmieci.

 Mam znajomą, która mieszkała w podobnym domu. I brama, druty, kamery i ochroniarz a mimo to ich okradli. Część domów wybudowanych jest od strony rzeki i złodzieje podpływają do nich łodziami. I nie jest lekko być zamożnym ekspatem. Ileż ja się nasłuchałam historii o każdorazowym chowaniu drogocenności do sejfu i zamykaniu się z dziećmi w jednym pokoju i zostawianiu zapalonych świateł w całym domu. Można przecież oszaleć! Albo popaść w paranoję. 

 Kontrasty uderzają na każdym kroku.

 Zwisające kable. Czasami byłam zbyt zaabsorbowana wypatrywaniem ciekawych budynków, żeby po prostu spojrzeć przed siebie i nie nadziać się na kabel. 

 Ta willa jest moim numerem jeden: số một! W Wietnamie mówisz "numer jeden" jeżeli chcesz powiedzieć, że coś jest najlepsze.

 I lew, i jednorożec!

 Pewnie drut kolczasty jest tańszy od tradycyjnej siatki.

 I wreszcie równo zasadzone palemki :) Ach, te tropiki! 

 Nie siadać, trawa była idealnie przystrzyżona.

 Znajdzie się nawet amorek przy basenie. Zdjęcie zrobione z boku, od frontu ogrodzenie jest przysłonięte. Ludzie tutaj mają tendencję do bacznego przypatrywania się. Czasami przejeżdżając przez most sajgoński nagle utknę w korku, bo wszyscy kierowcy zwalniają, żeby przyglądnąć się przepływającemu kontenerowcowi, albo zobaczyć jak robotnikom obok idzie budowa.

Numer dwa: số hai, dom sąsiadów. Ja bałabym się tego orła czy też sokoła czy myszołowa nad drzwiami. Już tyle razy w życiu narobiły mi ptaki na głowę, albo i na ramiona... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz