Dzisiaj pojechałam na zakupy do Saigon Square, czyli miejscowego centrum
handlowego. Postanowiłam kupić kilka topów. Wróciłam do domu i zorientowałam
się, że zostały zapakowane w małą siatkę z „Delikatesów Centrum: na tydzień i
co dzień”. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Więc teraz za każdym razem, gdy
założę któryś z topów, będę się śmiać od ucha do ucha.
Z innych nowinek to w czwartek miałam stłuczkę. Wracałam z pracy do domu.
Droga zwykle zajmuje mi około 4 minut. Akurat lało jak z cebra. Jechałam
powoli: moja honda nie osiąga zawrotnych prędkości (na szczęście dla mnie), a
zwłaszcza, gdy ją zalewa woda. Nagle z malutkiej alejki wprost na mnie wyjechał
wietnamski kierowca, też na skuterze, i przeciął mi drogę. Jechał zdecydowanie
za szybko i jeszcze wymusił pierwszeństwo (co tutaj jest normą). Oczywiście nie
miałam szans, żeby wyhamować. A i tak zawsze jeżdżę środkiem. Tutaj nie warto
trzymać się pobocza: zazwyczaj jest pozastawiane przydomowymi punktami
serwisowymi, na nim dzieci grają w piłkę czy też służy jako tor do jazdy pod
prąd. W Wietnamie trzeba mieć oczy dookoła głowy i spodziewać się
niespodziewanego. I tak przez rok udało mi się uniknąć poważniejszego wypadku.
Czasami, gdy się gdzieś spieszę, albo zanadto wyprowadzam się z równowagi, powtarzam
sobie w myślach: „A co w dzisiejszym dniu jest takiego szczególnego, że właśnie
dzisiaj chcę się ślizgnąć po asfalcie?”. Na szczęście nic poważniejszego mi się nie stało. Mam
kilka siniaków na nogach. Za to mój skuter wygląda fatalnie. Przedziurawiony
błotnik, zerwany koszyk, strącone lusterko i pęknięta plastikowa obudowa. Trzeba
będzie się wybrać do mechanika. I całe życie nie przewinęło mi się jak film
przed oczyma. Pierwsza myśl: „O nie! Właśnie w niego uderzam, pewnie coś mi się
stanie, nie mam żadnych szans”. Druga myśl, a raczej obserwacja, bezpośrednio
po zderzeniu (z olbrzymim trzaskiem): „Ja ciągle jadę, muszę się zatrzymać”.
Odbiłam się od skutera Wietnamczyka i znalazłam się na drugiej stronie jezdni.
Zdążyłam wyhamować tuż przed metalową bramą. Nieustannie trzymałam kierownicę i
silnik nieprzerwanie działał. Zwróciłam się w stronę kierowcy. Zbierał się z
ulicy, musiał się wywrócić, nie wiem dokładnie. Nic nie powiedział. Krzyknęłam
na niego: „nói
xin lỗi!” (powiedz przepraszam!). Oczywiście nie powiedział. Widać jednak było, że
poczuwał się do winy. W takich sytuacjach de facto nie można nic zrobić. Jedyną
opcją był powrót do domu. Moja honda jest niezastąpiona. Dobrze, że ma taki
mały silnik :). Obiecuję jeszcze bardziej uważać. I Wy też uważajcie.
Gekony rozhulały mi się w domu. Ostatnio nawet nadepnęłam na jednego, gdy wchodziłam
do mieszkania. Często przepędzam malutkie z klamki, gdy chcę otworzyć drzwi.
Czują się u mnie dobrze, ponieważ unikam używania klimatyzacji. Nie mam nic
przeciwko niewielkim współlokatorom, przynajmniej wyżerają mi komary i drobne
owady.
Zawsze w soboty wybieram się na targ. Dzisiaj zaopatrzyłam się w trzy
rodzaje bananów:
- Duże Chuoi Cau: najpopularniejszy gatunek. Najlepiej smakują, gdy są... zielone! W środku są już dojrzałe i miękkie, ale nie za słodkie (oczywiście, gdy poleżą, maksymalnie 2-3 dni, skrobia zamieni się w cukier; raczej brunatnieją niż żółkną). Idealnie nadają się na koktajl. Moje ulubione, mają też najmniej kalorii.
- Duże Chuoi Cau: najpopularniejszy gatunek. Najlepiej smakują, gdy są... zielone! W środku są już dojrzałe i miękkie, ale nie za słodkie (oczywiście, gdy poleżą, maksymalnie 2-3 dni, skrobia zamieni się w cukier; raczej brunatnieją niż żółkną). Idealnie nadają się na koktajl. Moje ulubione, mają też najmniej kalorii.
- Damskie paluszki: Chuoi
Ngu (lady’s fingers): słodziutkie i bardzo aromatyczne. Mają cienką,
gładką skórkę.
- Grubaśne Chuoi Su: mają zwartą konsystencję i są raczej twarde. Trzeba poczekać, aż będą żółciutkie, w przeciwnym razie są cierpkie w smaku.
A na koniec zagadka: rozpoznaj banany na mojej tacy ;)
Banan bananowi w smaku nie równy. Każdy zupełnie inaczej pachnie, ma inną konsystencję i swoisty smak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz