Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

wtorek, 15 listopada 2011

15.11.2011 - Wtorek

Do pewnych rzeczy zdążyłam już się tutaj przyzwyczaić. Na przykład do poznawania nowych Wietnamczyków i odpowiadania na ich pytania. Niby to takie normalne, tylko kolejność pytań jest nieco inna niż mój dotychczasowy europejski standard. Do tej pory zawsze było mniej więcej tak: jak masz na imię? skąd jesteś? co tutaj robisz? podoba Ci się? z kim mieszkasz? Itp., pytania ze sfery publicznej, można je tak nazwać. Ogólne, nieingerujące w Twoją prywatność. W Wietnamie natomiast jest inaczej. Sekundę wcześniej poznani ludzie zaczynają od razu z grubej rury. Nie musisz przechodzić całego rytuału neutralnych pytań, rzucasz prosto z mostu. Kolejność jest następująca: jak masz na imię? skąd jesteś? ile masz lat? masz męża?(bo przecież w tym wieku to już należy), masz chłopaka? (bo dowiadują się, że nie mam męża). Czasami jeszcze dochodzi: chcesz mieć wietnamskiego męża? Na trzy ostatnie pytania zawsze odpowiadam: „nie”, czym wzbudzam zadziwienie. 

Niby jestem już tutaj blisko 2 miesiące, ale pewne zachowania nadal mnie dziwią, zwłaszcza te w ruchu ulicznym. Nie ogarniam krótkowzroczności kierowców. Rano w godzinach szczytu (czyli od 6-9) całe miasto jest zakorkowane i to tak porządnie, nie ma opcji, wszyscy stoją, w tym ja na rowerze, bo nigdzie nie można się przecisnąć. Moja poranna jazda rowerem przypomina raczej jazdę na hulajnodze: głównie odpycham się nogą od jezdni, bo nie ma sensu nawet pedałować (za bardzo bym się rozpędziła a zaraz trzeba hamować). Więc całe miasto stoi, kilometry ulic. Dzisiaj w korku w pewnym momencie stał obok mnie samochód, którego kierowca trąbił tak co 10 sekund, w sumie nie wiadomo po co? Bo przecież nie da się pojechać do przodu, bo oni też stoją i kolejne ulice też stoją. To tak, jakby ten kierowca widział tylko kilka skuterów i samochodów przed sobą i był przeświadczony, że właśnie dzięki jego trąbieniu posuwają się do przodu. A uszy bolą! 

Widziałam też dzisiaj złodzieja, próbującego okraść Białasa. Na początku nie zakumałam o co chodzi. Normalnie na szerokim, niezatłoczonym chodniku szedł za starszą parą i otwierał kobiecie plecak. Wszyscy naokoło tylko się patrzyli i czekali na rozwój akcji. Ja wstałam i zaczęłam iść w jego kierunku, żeby ostrzec laskę, że chce ją skubnąć, ale ona rychło w czas zgarnęła plecak do przodu a po złodzieja od razu podjechał wspólnik i pojechali skuterem szukać nowych ofiar. W sumie mogłam jakoś krzyknąć wcześniej, ale naprawdę zanim się zorientowałam co się dzieje chwilę minęło, a wiadoma, że złodzieje są szybcy. Najbardziej mnie zaskoczyła bierność innych Wietnamczyków. To tak jakby było normalne, że Białas jest po to, żeby go okraść i oszukać. Taka jego funkcja w świecie: nastąpiła dziejowa zmiana: Białas już nie okrada, teraz jest okradany.

Ostatnio trochę chorowałam (już jest spoko), więc nie opisałam imprezki u ambasadora, wszakże mieliśmy 11. Listopada. Postanowiłam więc wprosić się na wszelkie uroczystości, kierowana raczej ciekawością niż poczuciem patriotyzmu. W środę odbył się koncert jazzowy w akademii muzycznej. Zagrał „Śmietana Quartet”. Show zrobili nieziemski, brakowało mi tylko piwka. Wtedy też sobie pomyślałam, jak życie mnie nieustannie zaskakuje. Siedziałam sobie na widowni (na której znajdowało się również kilku moich znajomych miałam się więc do kogo zacieszać), słuchałam polskiego jazzu na imprezie zorganizowanej przez ambasadora gdzieś na końcu świata i miałam z tego niesamowitą radość. I ja tam właśnie byłam, ciemna blond z małej podkarpackiej wioski. W życiu piękne są chwile! Powtarzam więc sobie:).

Następnego dnia (czyli w czwartek 10 listopada) ambasador zorganizował spotkanie u siebie na chacie. Przeznaczone było głównie dla wietnamskich absolwentów polskich uczelni. Oczywiście podczepiłam się pod grupę polskich studentów w Wietnamie;). Poszliśmy się tam najeść polskich potraw. Było całkiem przyjemnie. Był alko i bigos (podejrzewam, że właśnie tym bigosem się strułam, ale luz:P, pewnie za mało wypiłam: wracałam rowerem). Ambasador zachęcał do wskakiwania do basenu, który oficjalnie nosił nazwę zbiornika przeciwpożarowego. Płacimy więc podatki na praktyczne cele. Ambasada jest bezpieczna, w razie pożaru woda jest pod ręką, a że przy okazji można się wykąpać to tylko Polak tak wymyśli: dwie pieczenie na jednym ogniu (na uniwerku przedstawialiśmy kwesturze fakturę pt. „usługa gastronomiczna” z lokalnego browaru Spiż i też każdy był zadowolony). Niby z imprezą było wszystko spoko, ale został poczyniony jeden niefart: nie było Ferrero Rocher, a przecież najlepsze imprezy są u ambasadora właśnie z Ferrero Rocher! (dla niewtajemniczonych była taka reklama w latach 90.:P).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz