Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

wtorek, 8 listopada 2011

08.11.2011 - Wtorek

Nie rozumiem sposobu, w jaki w mojej rodzinie robimy pranie. Niby mamy pralkę, ale wcześniej i tak muszę wszystko przeprać ręcznie, dopiero później mogę wrzucić do bębna (zostałam przeszkolona). I to urządzenie ma funkcję: wash, a nie tylko wirowania. Hmm??? O bieliźnie już w ogóle nie wspominam. Wszystko w rękach, nawet skarpetki! Wczoraj prałam przez godzinę! W dodatku pranie to też jakiś rytuał: ciągłe moczenie, płukanie itp. W sumie najchętniej wychodzę sama na taras, żeby nikt nie widział, że właśnie pominęłam jedno czy też dwa płukania:P. Wilgotność powietrza jest tutaj olbrzymia i nie ma opcji, że coś można dwa razy założyć. W akademiku, zwłaszcza na początku studiów, mieliśmy za mało pralek. Jak już się człowiek dorwał to mógł skakać ze szczęścia. Teraz okazuje się, że taka sytuacja jest tutaj dla mnie marzeniem. Hehe, jak się człowiekowi perspektywa zmienia. 

Z innych ciekawostek: całować się na ulicy nie wypada, od razu ktoś Cię skarci wzrokiem, ale sikający kolesie to już norma. Przecież wszystko jest względne! 

Byłam ostatnio na wietnamskim „party”, tym razem z alkoholem. Piłam wino ryżowe w kieliszkach do wódki. W sumie nie dziwię się za bardzo, swoją mocą jak dla mnie wódkę przypominało, ok. przynamniej mocnego drinka. Przyjechałam na imprezę z jednym Wietnamczykiem, którego planem na najbliższe lata jest „get married”. Ma już 27 lat i wszyscy naciskają, większość znajomych jest już pożenionych. Często robię za „maskotkę” i wiele osób chce mnie „pokazać”, pochwalić się, że mają „international friend”. Na imprezie, wbrew mojemu nastawieniu, było naprawdę spoko. Zakolegowałam się z jedną Wietnamką pracującą w Ernst and Young, korpo dziewczyna, zaledwie 22 letnia, ale nad swój wiek dojrzała. Wszyscy siedzieliśmy na podłodze wokół niskiego stolika, na którym w kociołkach gotowały się potrawy. Wszyscy dokładali warzywa, pili, jedli i gadali. Było naprawdę miło: opcja wspólnego jedzenia, gotowania jest naprawdę niesamowita. Na początku co prawda musiałam zgrywać twardziela i zjadłam jakąś dziwną potrawę. Nie wiedziałam co to jest, a podali mi miseczkę i nie chciałam wyjść na mięczaka. Okazało się, że właśnie jadłam jakąś galaretkę z kaczą krwią! I to taką czerwoną, płynną, masakra! Nigdy więcej. Oczywiście nie chodzi o fakt, że mi nie smakowało, chodzi o mój opór psychiczny. Do domu miał mnie odwieźć Lu, koleś, z którym przyjechałam, ale stwierdziłam, że z nim nie wracam, ponieważ za dużo wypił. Ostatecznie wróciłam z Mai, korpo laską, która wypiła jakieś 2 kielony. Wszyscy pili pomimo faktu, że przyjechali na skuterach. Nikt nie widział w tym niczego dziwnego, przecież potrafią siebie kontrolować. Korpo laska nawet zaskoczona zapytała się mnie: „ to w jaki sposób jeździcie na imprezy?”, jakby niemożliwa była do pomyślenia sytuacja, że można wrócić inaczej niż własnym środkiem transportu. Gdy im tłumaczyłam, że w Polsce zabierają prawko i ma się proces sądowy, płaci karę itp. to nie mogli uwierzyć. Lu zapytał: „to ile możecie wypić?” Powiedziałam, że nic. Wszyscy byli wielce zaszokowani: normalnie jak chcesz jechać, to nie możesz się napić alko! 

W miseczce potrawa z kaczej krwi: 



Wino ryżowe: mot hai ba joł!!! Czyli wietnamskie na zdrowie!

Troszkę innych zdjęć:
Po lunchu każdy musi się zdrzemnąć, w tym uliczni sprzedawcy:
 





3 komentarze:

  1. Jestem pod wrażeniem tego, że nie boją się przewozić tylu jajek! Ja z dwunastoma mam problem...
    A ten wietnamski Casanova jest całkiem spoko.:D Tak dla Twojej wiadomości, Andź, to romans ze skośnookim też jest trendi.:D

    OdpowiedzUsuń
  2. Czasami nawet przewożą jajka w takim olbrzymim drucianym koszu, jedne na drugich, bez opakowania, to jest dopiero hardcore!
    Wiesz, że ja nigdy trendi nie byłam:P Nie żebym była hipsterem!

    OdpowiedzUsuń
  3. no w końcu były jakieś prawdziwe toasty... bo myślałam, że zostaniesz tam abstynentką ;)

    OdpowiedzUsuń