Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

piątek, 28 grudnia 2012

28.12.2012 - Piątek

Jutro wracam do Sajgonu. Już się umówiłam z Maraj na niedzielne opalanie i pływanie. I sauny też nie przepuszczę. Teraz siedzę skulona pod kołdrą. Przynajmniej mogłam poczuć ducha świąt. 

 Moja zimowa nora w Hanoi. 

W tym roku również byłam w ambasadzie. Było bardzo przyjaźnie (alkoholu też nie zabrakło). Ambasador jest niesamowicie ciekawym człowiekiem, w dodatku bardzo „normalnym” (to zazwyczaj ludzie na niższych stanowiskach kompensują sobie marną samoocenę traktując innych z góry). Żona opowiadała o latach spędzonych w Korei Północnej. Gdy przyjechali do Phenianu musieli spać w skarpetkach i w czapkach, ponieważ było tak zimno, a nie mieli ogrzewania. Dopiero z czasem wywalczyli własny agregat prądotwórczy i wodociąg. Mieli więc prąd i wodę niezależnie od przypadkowych miejskich dostaw. Mieszkali w dzielnicy ambasad (zaledwie dwudziestu kilku z całego świata). Za każdym razem, gdy chcieli wyjść „na zewnątrz” musieli napisać oficjalne podanie do władz i czekać na ich zgodę. Ambasador pochodzi ze środowiska wojskowego. Wyobraźcie sobie „rasowego” dyplomatę śpiącego w czapce, ponieważ do mieszkania zawiewa śnieg, nie ma opcji. Pani Ambasadorowa poprzez swoją opowieść chciała nam pokazać, że w Wietnamie można prowadzić spokojne i bezpieczne życie. Wszystko zależy od układu odniesienia. I podejścia.  Ambasador podawał przykłady dyplomatów, którzy po przyjeździe do Wietnamu nie są w stanie odczuć niczego innego poza frustracją. Wynika ona z niemożliwości osiągnięcia swoich założeń i celów. W takiej sytuacji należy je jak najszybciej przedefiniować. Tylko wtedy można uniknąć rozczarowania i rozgoryczenia. Trzeba więc zacząć od „siebie”, a i tak zazwyczaj obwinia się cały świat dookoła. Pod latarnią najciemniej. 

 Wigilijny stół w ambasadzie. Były śledzie, bigos, pierogi, sałatki, schab ze śliwką, makowiec i sajgonki!

Lubię te świąteczne wizyty w ambasadzie. W ubiegłym roku właśnie tam poznałam Anię i Grześka z Nga (a teraz nocuję u Ani). W tym roku właśnie tam mogłam poczuć atmosferę świąt i spróbować polskich potraw (każdy przynosi jakąś potrawę, my poszłyśmy na łatwiznę i zamówiłyśmy barszcz w ukraińskiej knajpie). I miodóweczkę też uwielbiam! 

Przeżywam typowe polskie święta, czyli robię dokładnie „nic” i jem (mając nadzieję, że po powrocie uda mi się wcisnąć w sportowe dresy;). Do tego odwiedzam znajomych. Wczoraj byłam u rodziny. Część mnie już pewnie na zawsze w Hanoi pozostanie. Niesamowicie  jest wrócić i nadal czuć się „jak w domu”. Pamiętam ulice, potrafię bez problemów poruszać się po mieście. Ale też cieszę się, że już mnie tutaj nie ma. Lubię pogodę na Południu. Nie muszę marznąć i nie muszę aż tyle użerać się z ludźmi. Znajomy, który kiedyś mieszkał w Sajgonie, stwierdził, że mój „miesiąc miodowy” niedługo się skończy i dopadnie mnie szara rzeczywistość, jeszcze gorsza niż ta na Północy. Nie wierzę. Przekonywał mnie, że powinnam wyjechać do Ameryki Południowej, tam będę miała okazję poczuć się jak mężczyzna w Azji;). Kusząca opcja! Na koniec stwierdził, że nieważne, gdzie zamieszkam, bo pewnie i tak będę zadowolona. Biorę to za komplement. 

 Słit focia z ręki z host siostrą.

Podstawa to być wymagającym w stosunku do własnego sposobu myślenia. Zawsze najłatwiej jest myśleć negatywnie, nie trzeba się wysilać, wystarczy tylko dać się ponieść złości. Nie trzeba szukać rozwiązań, tylko zrzucić całą winę na otoczenie. Najwygodniej zrobić z siebie ofiarę (i oczekiwać od innych współczucia). Powtarzam sobie, że wiele rzeczy w życiu nie da się zmienić. Jedyne co mogę zmienić to MOJE nastawienie. Wczoraj musiałam użerać się z kierowcami Xe Omów, czyli taksówek motocyklowych. Wracałam od rodziny i wysiadłam z autobusu i chciałam wziąć xe oma i wrócić do domu (ok. 3km). Mówię więc do kierowcy adres i pytam się, ile chce za kurs. Oczywiście mnie nie zrozumiał. Pieszy obok powtórzył mu dokładnie to samo, co ja mówiłam i dopiero wtedy zrozumiał. Ok., nie ma problemu. Kierowcy od razu zaiskrzyły oczka, bo oto wyczuł okazję, aby zarobić na Białej. Podał więc zupełnie absurdalną cenę [bardzo mnie męczy, że Wietnamczycy cały czas próbują mnie oszukać. Zdarza się to wszędzie, ale na Północy jakby z większym prawdopodobieństwem]. Podziękowałam więc i poszłam dalej. On zaczął mnie wołać, ale ja przywykłam do pracy w przedszkolu i potrafię być konsekwentna (pomimo faktu, że było zimno i nie chciało mi się szukać kolejnej taksówki). Przeszłam około 500 metrów a on nadal za mną jechał i zachęcał. No trudno, nie lubię, gdy ktoś robi ze mnie idiotę. Niestety byłam w centrum, w dzielnicy turystycznej i ciężko znaleźć kogoś uczciwego [z wczorajszej gazety: do Wietnamu ponownie przyjeżdża zaledwie 5% turystów]. Ostatecznie na rogu stał kolejny xe om i zgodził się na moją cenę. Problem pojawił się przy płaceniu. Kolejny cwaniak. Daję mu 40 (czyli dwie dwudziestki) a miałam zapłacić 30. Od razu stwierdził, że nie ma wydać, i żebym mu dała souvenir. Daję napiwki, gdy kogoś lubię a cwaniaków nie znoszę. Szukam więc drobnych i znalazłam tylko piątkę, ale oczywiście mniej nie weźmie i nadal żąda (oj tak, żąda, a nie grzecznie prosi) o souvenir. Pokazuję więc na sklep i mówię, że pójdę rozmienić. Kierowca od razu znalazł portfel a w nim kilka dziesiątek. Tak to tutaj wygląda. Nie można odpuszczać, ale też nie ma co się denerwować. Wreszcie wróciłam do domu. Po drodze minęłam kierowcę xe oma, który wiózł mnie rano. Uczciwy i sympatyczny. Z daleka powiedział „hello” i się uśmiechnął. Bo szklanka jest, albo do połowy pusta, albo do połowy pełna.

1 komentarz: