Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

sobota, 5 stycznia 2013

6.01.2013 - Niedziela

W listopadzie mieliśmy dzień nauczyciela. Dostałam wtedy masę kosmetyków. W tym żel pod prysznic i balsam do ciała „Baylis&Harding”. Nigdy wcześniej nie znałam tej marki (Brytyjska, ale oczywiście made in China). Kosmetyki są naprawdę świetne! Prawie skończył mi się balsam więc podałam Cherry liścik do jej matki (to ona podarowała mi kosmetyki) z zapytaniem, gdzie mogę je kupić, bo nigdzie ich nie mogłam znaleźć. Ona odpisała, że bardzo się cieszy, że mi się podobają. Kupuje je w  Spa w Singapurze. Ma w domu jeszcze jeden różany balsam, który mi daje. Przywiezie mi kolejny zestaw, jak będzie w Singapurze. Matka jest niedużo starsza ode mnie. Nigdy nie przychodzi po dzieci. Zawsze odbiera je niańka. Nawet na dzień nauczyciela przyszła tylko po to, żeby dać nam prezenty i od razu odjechała. Pięć minut później po dwie córki przyszła opiekunka. Matka wygląda idealnie: młoda, zadbana i szczupła (trophy wife). Ojcem jest 52-letni Koreańczyk. Tak więc sobie myślę, czy nie powinnam zastosować podobnej strategii. Tylko wybrałabym jeszcze starszego męża. Będę miała za zadanie pachnieć i jeździć do Spa w Singapurze. Jeszcze chyba mam jakieś szanse, taka stara nie jestem! 

„Gotowanie w restauracji” 

Wietnamczycy uwielbiają jeść. A jedzenie najlepiej im smakuje w grupie i wtedy, gdy się je samemu przyrządzi. Wszelkie imprezy kończą się wtedy, gdy na stole pozostają tylko puste miski. To znak, aby wrócić do domu, albo pójść do kawiarni. Zamiłowanie do wspólnego biesiadowania przejawia się m.in. w wyjściach na tzw. kociołek (hot pot). Dla Europejczyka idea raczej obca. Spotykasz się ze znajomymi w restauracji i kelner stawia na środku stołu garnek z bulionem. Pod garnkiem zapala ogień. Może to być palnik elektryczny, gazowy, na węgiel albo parafinę. Z menu wybierasz, co chcesz jeść. Gotuje się głównie owoce morza, ryby, grzyby i warzywa. Na stół trafiają surowe potrawy. Zawartość talerzy wrzuca się do wrzącego rosołu i samemu gotuje tak długo, aż poszczególne składniki będą gotowe do spożycia. Czasami kociołek nadzoruje jedna osoba, czasami wszyscy wedle uznania mieszają i wykładają krewetki, małże czy też grzyby do swoich miseczek i miseczek pozostałych gości. Wszystko można maczać w przeróżnych sosach. 

 W kociołku mieszają się ze sobą przeróżne smaki. Należy zacząć od mięs, ryb i owoców morza, a na końcu dodawać warzywa.

 Kociołek może mieć różne formy: od prostego, metalowego garnka, garnka z szerokim rondem niczym kapelusz czy też glinianej misy.

Równie popularne jest wspólne grillowanie w restauracji. Różnica polega jedynie na tym, że zamiast garnka na środku stołu znajduje się grill. Oczywiście najlepszy jest węglowy. Kelner przynosi surowe mięso: może to być np. wieprzowina, baranina, wołowina i warzywa (w Azji nigdy nie obędzie się bez warzyw). Pałeczkami przewraca się małe kawałeczki i czeka, aż się zrumienią. 

 Grillowanie. Podstawa to nie spalić mięsa.Gotowe kawałki macza się w sosach: w Wietnamie najpopularniejszy jest rybny, potem sojowy oczywiście z dodatkiem chilli.

 Dym szczypie w oczy i unosi się w całej restauracji. Zazwyczaj grilluje się na tarasach. 

Pytałam się znajomej, dlaczego tak bardzo lubi „gotowanie w restauracji”. Stwierdziła, że kociołek, albo grill zamawia się zawsze w dużej grupie i wtedy jest weselej a jedzenie jest świeże i ciepłe. Przy stole panuje nieustanny ruch. Cały czas coś się wrzuca na ruszt, obraca, zdejmuje i tak przynajmniej przez godzinę. Każdy może wnieść swój wkład w takie „gotowanie”. 

Osobiście na początku nie wiedziałam, w jaki sposób należy gotować  i kiedy wiadomo jest, że jedzenie jest już gotowe. Z czasem po prostu zaczęłam naśladować innych. I też dorzucam, przekręcam i wyjmuję do swojej miseczki (innym pozostawiam możliwość wyboru i nigdy niczego im nie podsuwam). Jeżeli tego nie robisz, to Wietnamczycy zawsze się o Ciebie zatroszczą i „od serca” dostaniesz najtłuściejsze kawałki. Po grillu zawsze wracam okopcona do domu i muszę uważać, żeby nie opalić sobie moich długich rzęs, gdy sięgam po kawałek mięsa. 

Dzisiaj jakoś nie mam szczęścia (albo ręki czy też wyczucia) do jazdy na skuterze. Urwałam błotnik! I to na parkingu. Lepiej nie będę opisywać jak to się stało. Wyjdzie, że i blondynka, i że nie potrafi jeździć. Będę musiała go wymienić, bo teraz ma około 10cm wyrwę. Pewnie nie znajdę takiego samego koloru. Przemaluję więc cały skuter. Tylko jeszcze nie wiem na jaki kolor. Może czerwony albo fioletowy? Widziałam  kiedyś żółtą i też ślicznie wyglądała, pasują do niej pastelowe odcienie. Jakieś pomysły? Trochę się boję zanadto przywiązywać, jeszcze okaże się, że nigdy stąd nie wyjadę. Kontrakt kończę w maju. We wtorek idę na pierwsze zajęcia z tanga. To taki przedsmak Argentyny. Daję sobie dwa lata. Kolejne postanowienie noworoczne, których i tak nigdy się nie dotrzymuje. W ubiegłym roku brzmiało ono następująco: „wyjeżdżam i już nie wracam do Wietnamu”.

5 komentarzy:

  1. Fioletowy! A najlepiej taki, który zmienia kolor zależnie od kąta patrzenia - są takie lakiery do paznokci, nie wiem czy na pojazdy mechaniczne też:P

    OdpowiedzUsuń
  2. ile ja się tu dni nasiedziałam, żeby przeczytać całego bloga! wpisów niby niedużo, ale treściwe i pełne zdjęć! pisz, pisz, pisz, Kobieto, więcej! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Daj znać jak było na zajęciach z tanga :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Różowy oczywiście ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Uhmm.. tango, taki zmysłowy taniec, my z Adaskiem tez sie chcielismy przed weselem nauczyc, ale dwie lewe nogi szału nie zrobiły ;p
    A kolor- nie wiem czemu ale wyjątkowo tez bym była za tym zółtym, swietna będzie taka pogodna cytrynka!

    OdpowiedzUsuń