W listopadzie mieliśmy
dzień nauczyciela. Dostałam wtedy masę kosmetyków. W tym żel pod prysznic i
balsam do ciała „Baylis&Harding”. Nigdy wcześniej nie znałam tej marki
(Brytyjska, ale oczywiście made in China). Kosmetyki są naprawdę świetne!
Prawie skończył mi się balsam więc podałam Cherry liścik do jej matki (to ona
podarowała mi kosmetyki) z zapytaniem, gdzie mogę je kupić, bo nigdzie ich nie
mogłam znaleźć. Ona odpisała, że bardzo się cieszy, że mi się podobają. Kupuje
je w Spa w Singapurze. Ma w domu jeszcze
jeden różany balsam, który mi daje. Przywiezie mi kolejny zestaw, jak będzie w
Singapurze. Matka jest niedużo starsza ode mnie. Nigdy nie przychodzi po
dzieci. Zawsze odbiera je niańka. Nawet na dzień nauczyciela przyszła tylko po
to, żeby dać nam prezenty i od razu odjechała. Pięć minut później po dwie córki
przyszła opiekunka. Matka wygląda idealnie: młoda, zadbana i szczupła (trophy
wife). Ojcem jest 52-letni Koreańczyk. Tak więc sobie myślę, czy nie powinnam
zastosować podobnej strategii. Tylko wybrałabym jeszcze starszego męża. Będę miała
za zadanie pachnieć i jeździć do Spa w Singapurze. Jeszcze chyba mam jakieś
szanse, taka stara nie jestem!
„Gotowanie w restauracji”
Wietnamczycy uwielbiają
jeść. A jedzenie najlepiej im smakuje w grupie i wtedy, gdy się je samemu
przyrządzi. Wszelkie imprezy kończą się wtedy, gdy na stole pozostają tylko
puste miski. To znak, aby wrócić do domu, albo pójść do kawiarni. Zamiłowanie
do wspólnego biesiadowania przejawia się m.in. w wyjściach na tzw. kociołek
(hot pot). Dla Europejczyka idea raczej obca. Spotykasz się ze znajomymi w
restauracji i kelner stawia na środku stołu garnek z bulionem. Pod garnkiem
zapala ogień. Może to być palnik elektryczny, gazowy, na węgiel albo parafinę. Z
menu wybierasz, co chcesz jeść. Gotuje się głównie owoce morza, ryby, grzyby i warzywa.
Na stół trafiają surowe potrawy. Zawartość talerzy wrzuca się do wrzącego
rosołu i samemu gotuje tak długo, aż poszczególne składniki będą gotowe do
spożycia. Czasami kociołek nadzoruje jedna osoba, czasami wszyscy wedle uznania
mieszają i wykładają krewetki, małże czy też grzyby do swoich miseczek i
miseczek pozostałych gości. Wszystko można maczać w przeróżnych sosach.
W kociołku mieszają się ze sobą przeróżne smaki. Należy zacząć od mięs, ryb i owoców morza, a na końcu dodawać warzywa.
Kociołek może mieć różne formy: od prostego, metalowego garnka, garnka z szerokim rondem niczym kapelusz czy też glinianej misy.
Równie popularne jest
wspólne grillowanie w restauracji. Różnica polega jedynie na tym, że zamiast
garnka na środku stołu znajduje się grill. Oczywiście najlepszy jest węglowy.
Kelner przynosi surowe mięso: może to być np. wieprzowina, baranina, wołowina i
warzywa (w Azji nigdy nie obędzie się bez warzyw). Pałeczkami przewraca się
małe kawałeczki i czeka, aż się zrumienią.
Grillowanie. Podstawa to nie spalić mięsa.Gotowe kawałki macza się w sosach: w Wietnamie najpopularniejszy jest rybny, potem sojowy oczywiście z dodatkiem chilli.
Dym szczypie w oczy i unosi się w całej restauracji. Zazwyczaj grilluje się na tarasach.
Pytałam się znajomej,
dlaczego tak bardzo lubi „gotowanie w restauracji”. Stwierdziła, że kociołek,
albo grill zamawia się zawsze w dużej grupie i wtedy jest weselej a jedzenie
jest świeże i ciepłe. Przy stole panuje nieustanny ruch. Cały czas coś się
wrzuca na ruszt, obraca, zdejmuje i tak przynajmniej przez godzinę. Każdy może
wnieść swój wkład w takie „gotowanie”.
Osobiście na początku nie
wiedziałam, w jaki sposób należy gotować
i kiedy wiadomo jest, że jedzenie jest już gotowe. Z czasem po prostu
zaczęłam naśladować innych. I też dorzucam, przekręcam i wyjmuję do swojej
miseczki (innym pozostawiam możliwość wyboru i nigdy niczego im nie podsuwam). Jeżeli tego nie robisz, to Wietnamczycy zawsze się o Ciebie
zatroszczą i „od serca” dostaniesz najtłuściejsze kawałki. Po grillu zawsze wracam
okopcona do domu i muszę uważać, żeby nie opalić sobie moich długich rzęs, gdy
sięgam po kawałek mięsa.
Dzisiaj jakoś nie mam
szczęścia (albo ręki czy też wyczucia) do jazdy na skuterze. Urwałam błotnik! I
to na parkingu. Lepiej nie będę opisywać jak to się stało. Wyjdzie, że i
blondynka, i że nie potrafi jeździć. Będę musiała go wymienić, bo teraz ma
około 10cm wyrwę. Pewnie nie znajdę takiego samego koloru. Przemaluję więc cały
skuter. Tylko jeszcze nie wiem na jaki kolor. Może czerwony albo fioletowy? Widziałam kiedyś żółtą i też ślicznie wyglądała, pasują
do niej pastelowe odcienie. Jakieś pomysły? Trochę się boję zanadto
przywiązywać, jeszcze okaże się, że nigdy stąd nie wyjadę. Kontrakt kończę w
maju. We wtorek idę na pierwsze zajęcia z tanga. To taki przedsmak Argentyny.
Daję sobie dwa lata. Kolejne postanowienie noworoczne, których i tak nigdy się
nie dotrzymuje. W ubiegłym roku brzmiało ono następująco: „wyjeżdżam i już nie
wracam do Wietnamu”.
Fioletowy! A najlepiej taki, który zmienia kolor zależnie od kąta patrzenia - są takie lakiery do paznokci, nie wiem czy na pojazdy mechaniczne też:P
OdpowiedzUsuńile ja się tu dni nasiedziałam, żeby przeczytać całego bloga! wpisów niby niedużo, ale treściwe i pełne zdjęć! pisz, pisz, pisz, Kobieto, więcej! :)
OdpowiedzUsuńDaj znać jak było na zajęciach z tanga :)
OdpowiedzUsuńRóżowy oczywiście ;)
OdpowiedzUsuńUhmm.. tango, taki zmysłowy taniec, my z Adaskiem tez sie chcielismy przed weselem nauczyc, ale dwie lewe nogi szału nie zrobiły ;p
OdpowiedzUsuńA kolor- nie wiem czemu ale wyjątkowo tez bym była za tym zółtym, swietna będzie taka pogodna cytrynka!