Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

środa, 26 grudnia 2012

26.12.2012 - Środa

W niedzielę jechałyśmy z Anią na skuterze i złapałyśmy gumę. Nie od razu było wiadomo, czy to opona, czy coś z silnikiem, dopiero po chwili całkowicie zeszło powietrze. Dochodziła ósma wieczorem, było już ciemno. Rozglądamy się dookoła i okazało się, że zatrzymałyśmy się dokładnie przy mechaniku. Chłopak chciał wykorzystać okazję, żeby więcej zarobić i uparcie przekonywał do wymiany i dętki, i opony (a było to tylne koło, więc po pierwsze za długo musiałybyśmy czekać, po drugie nie chciałyśmy płacić „niesprawdzonemu” mechanikowi). Ostatecznie delikatnie wyperswadowałyśmy mu ten chytry plan i nakleił nam łatkę za niecałego dolara. [Na Północy trzeba być grzecznym. W przeciwnym razie chłopak mógłby strzelić focha, tylko po to, żeby pokazać, że on tutaj rządzi i ma nad nami przewagę. W konsekwencji mógłby odmówić naprawy, albo tak nakleić, że za pięć minut znów musiałybyśmy szukać „serwisu”. Ja obwiniam system, który determinuje takie relacje między ludźmi. Każdy pragnie udowodnić swoją nadrzędną pozycję i w ten sposób poczuć nad kimś władzę]. 

Uwielbiam Wietnam właśnie za „uliczne zawody”. Nie trzeba długo szukać, żeby znaleźć mechanika na rogu ulicy. Gdy jechałam z Luanem poza Sajgon, żeby kupić moją hondę cub też złapaliśmy gumę. Luan porozglądał się dookoła i akurat po przeciwnej stronie ulicy starszy mężczyzna naprawiał skutery. Od razu przysunął nam krzesła, w sklepie obok kupiliśmy napoje i rozpoczęliśmy konwersację. Mechanik mieszkał w swoim warsztacie przy ulicy przez całe życie.  Między kluczami i oponami przechadzały się kury. Swoje grzędy miały na bambusowych drabinkach podwieszonych przy suficie. W czasie takiego postoju nie tylko naprawia się dętkę, ale również poznaje czyjąś historię życiową (oczywiście trzeba być w towarzystwie wietnamskiego znajomego;). 

Niestety miasto stara się pozbyć ulicznych serwisantów i sprzedawców. W Sajgonie, który jest bardziej nowoczesny, już jest ich znacznie mniej niż w Hanoi. Pewnie są oznaką zacofania i należy ich jak najszybciej wyrzucić z komercyjnego centrum. Do tego właściciele nie płacą podatków, ale co to za różnica w tym ekstremalnie skorumpowanym państwie? W drodze do pracy często kupuję ananasy u niezwykle sympatycznego sprzedawcy. Chłopak zawsze się uśmiecha na mój widok, mówi „hello, how are you today?” a na koniec „goodbye”. Mogłabym kupić te ananasy u innych sprzedawców, ale ja lubię właśnie tego skromnego chłopaka. Jednakże czasami nie ma go przy moście. I nie dlatego, że postanowił „nie przyjść” do pracy, ale dlatego, że wzdłuż drogi przejechała policja, która rekwiruje im towar i każe się wynieść z pobocza. W przypadku większych stoisk, np. z ubraniami czy butami stosuje się jeszcze inną metodę. Policyjna cysterna polewa wszystko wodą.

Mieszkam obok targowiska (a naprzeciwko zoo i słonie;). Gdy przejeżdżam obok „sekcji rybnej” (czyli sprzedawców siedzących na krawężnikach za misami, w których znajdują się ryby i płazy) muszę zwolnić, bo zdarza się, że jakieś stworzonko ucieka z misy i wyskakuje na ulicę wprost pod koła. Ostatnio musiałam hamować przed węgorzem! Czasami, gdy zobaczę ładne owoce zatrzymuję się przy chodniku, nawet nie gaszę silnika, i wprost ze skutera robię zakupy. Uwielbiam lokalne targowiska. Na moim wszystko zawsze jest świeże, ponieważ mieszkam przy kanale. Wieczorami przypływają rolnicy z okolicznych wiosek i z Delty Mekongu i wyładowują nowe dostawy bananów czy też kokosów.

1 komentarz:

  1. Wyobrazam sobie wszystko co opisujesz i czasem w mojej głowie wygląda to jak jakaś bajka :)

    OdpowiedzUsuń