W niedzielę jechałyśmy z
Anią na skuterze i złapałyśmy gumę. Nie od razu było wiadomo, czy to opona, czy
coś z silnikiem, dopiero po chwili całkowicie zeszło powietrze. Dochodziła ósma
wieczorem, było już ciemno. Rozglądamy się dookoła i okazało się, że
zatrzymałyśmy się dokładnie przy mechaniku. Chłopak chciał wykorzystać okazję,
żeby więcej zarobić i uparcie przekonywał do wymiany i dętki, i opony (a było
to tylne koło, więc po pierwsze za długo musiałybyśmy czekać, po drugie nie
chciałyśmy płacić „niesprawdzonemu” mechanikowi). Ostatecznie delikatnie
wyperswadowałyśmy mu ten chytry plan i nakleił nam łatkę za niecałego dolara. [Na Północy trzeba być grzecznym. W przeciwnym razie chłopak mógłby strzelić
focha, tylko po to, żeby pokazać, że on tutaj rządzi i ma nad nami przewagę. W
konsekwencji mógłby odmówić naprawy, albo tak nakleić, że za pięć minut znów
musiałybyśmy szukać „serwisu”. Ja obwiniam system, który determinuje takie
relacje między ludźmi. Każdy pragnie udowodnić swoją nadrzędną pozycję i w ten
sposób poczuć nad kimś władzę].
Uwielbiam Wietnam właśnie
za „uliczne zawody”. Nie trzeba długo szukać, żeby znaleźć mechanika na rogu
ulicy. Gdy jechałam z Luanem poza Sajgon, żeby kupić moją hondę cub też
złapaliśmy gumę. Luan porozglądał się dookoła i akurat po przeciwnej stronie
ulicy starszy mężczyzna naprawiał skutery. Od razu przysunął nam krzesła, w
sklepie obok kupiliśmy napoje i rozpoczęliśmy konwersację. Mechanik mieszkał w swoim
warsztacie przy ulicy przez całe życie.
Między kluczami i oponami przechadzały się kury. Swoje grzędy miały na
bambusowych drabinkach podwieszonych przy suficie. W czasie takiego postoju nie
tylko naprawia się dętkę, ale również poznaje czyjąś historię życiową (oczywiście
trzeba być w towarzystwie wietnamskiego znajomego;).
Niestety miasto stara się
pozbyć ulicznych serwisantów i sprzedawców. W Sajgonie, który jest bardziej nowoczesny,
już jest ich znacznie mniej niż w Hanoi. Pewnie są oznaką zacofania i należy
ich jak najszybciej wyrzucić z komercyjnego centrum. Do tego właściciele nie
płacą podatków, ale co to za różnica w tym ekstremalnie skorumpowanym państwie?
W drodze do pracy często kupuję ananasy u niezwykle sympatycznego sprzedawcy.
Chłopak zawsze się uśmiecha na mój widok, mówi „hello, how are you today?” a na
koniec „goodbye”. Mogłabym kupić te ananasy u innych sprzedawców, ale ja lubię
właśnie tego skromnego chłopaka. Jednakże czasami nie ma go przy moście. I nie
dlatego, że postanowił „nie przyjść” do pracy, ale dlatego, że wzdłuż drogi
przejechała policja, która rekwiruje im towar i każe się wynieść z pobocza. W
przypadku większych stoisk, np. z ubraniami czy butami stosuje się jeszcze inną
metodę. Policyjna cysterna polewa wszystko wodą.
Mieszkam obok targowiska (a naprzeciwko zoo i
słonie;). Gdy przejeżdżam obok „sekcji rybnej” (czyli sprzedawców siedzących na
krawężnikach za misami, w których znajdują się ryby i płazy) muszę zwolnić, bo
zdarza się, że jakieś stworzonko ucieka z misy i wyskakuje na ulicę wprost pod
koła. Ostatnio musiałam hamować przed węgorzem! Czasami, gdy zobaczę ładne
owoce zatrzymuję się przy chodniku, nawet nie gaszę silnika, i wprost ze skutera
robię zakupy. Uwielbiam lokalne targowiska. Na moim wszystko zawsze jest
świeże, ponieważ mieszkam przy kanale. Wieczorami przypływają rolnicy z
okolicznych wiosek i z Delty Mekongu i wyładowują nowe dostawy bananów czy też
kokosów.
Wyobrazam sobie wszystko co opisujesz i czasem w mojej głowie wygląda to jak jakaś bajka :)
OdpowiedzUsuń