Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

wtorek, 5 czerwca 2012

06.06.2012 - Środa


Już dawno niczego nie napisałam. Głównie z powodu braku weny i czasu. Dokładnie 1 czerwca zakończyłam pracę w Hanoi. Musiałam się spakować i przenieść rzeczy do Ani. Do Polski wracam 1 lipca. Teraz jestem na wakacjach. W ubiegłą sobotę zrobiłam imprezę pożegnalną. Normalnie w ostatnim tygodniu czułam się nieco jakbym uczestniczyła we własnym pogrzebie. Ludzie byli dla mnie super mili, mówili ciepłe słowa i co poniektórzy tkliwie się żegnali. Tak jakbym nigdy już nie miała wrócić. I pewnie tak będzie, ale kto to wie?

Wcześniej brałam udział w zakończeniu roku szkolnego w przedszkolu. Miałam, wraz z moją asystentką, wręczyć dzieciom upominki. Postałam sobie więc całe 2 minuty na scenie. Jeszcze nigdy nie przeżyłam takiego szoku jak wtedy. Dzieci występowały przed rodzicami. W kolorowych sukienkach i hipsterskich okularach śpiewały piosenki i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie występ pt: "plaża". Na scenie pojawiły się trzyletnie dzieciaki w strojach kąpielowych i zaczęły rewię mody. Wszystkie były umalowane: róż na policzkach, pomadka i niebieskie cienie do powiek, również chłopcy bez wyjątku. Gdy zapytałam się asystentki czy tak zawsze mają, odpowiedziała, że tak, "w ten sposób dzieci wyglądają słodko" (cute). Cały show był dla mnie wulgarny i zupełnie nieodpowiedni dla takich szczyli. Wszystko przypominało tanie porno. Dziewczynki miały kręcić "biodrami" i wić się wokół chłopców. MASAKRA! Nie polecam. Wszyscy oczywiście mieli ubaw po pachy, rodzice kręcili filmiki i zabawa była przednia. A ja czułam się zgwałcona przez oczy, uszy zresztą też. Niech żyje techno! 

 Trzyletnie dziewczynki tańczyły przy plecach chłopca, do tego wymachiwały pośladami. Wszyscy rodzice zacieszali. BTW na plaży ludzie z Hanoi kąpią się w ubraniach!

Jakie to słodkie! Chłopczyk ma na sobie "anielski" makijaż, a do tego taki zabawny strój, hahaha, ubaw po pachy. Wybaczcie złą jakość zdjęć, ale mój aparat już nieco niedomaga. Oprócz tego było bardzo tłoczno i nawet dwóch fotografów zaczęło się przepychać i jeden drugiego uderzył z płaskiego w twarz, na samym środku przy wszystkich. No przecież mu zasłaniał!!! 

W ubiegłym tygodniu odwiedziłam również moją wietnamską rodzinę. Naprawdę miałam szczęście, że akurat do nich trafiłam. Bardzo życzliwi i gościnni ludzie. Moja host siostra uczyła mnie jak przechodzić przez ulicę, jeść pałeczkami, robić zakupy. Na początku wszystko było dla mnie wyzwaniem. Przyjechałam akurat na kolację. W Wietnamie niesamowite jest dla mnie wspólne spędzanie czasu podczas posiłków. Cała rodzina zjawia się na kolację, do tego przeróżni goście. Wszyscy razem rozmawiają i nakładają jedzenie do swoich miseczek z dużych talerzy ułożonych na środku stołu. Każdy więc je razem. Oznaką życzliwości jest wkładanie najlepszych kawałków potraw innym osobom przy stole do ich miseczek. Jedzenie jest ciągłą interakcją, każdego dnia, nie tylko od święta.

 W moim byłym wietnamskim domu z host siostrą Linh. Super dziewczyna, w dodatku ma krótkie włosy, co w Wietnamie jest rzadkością. To prawie taki symbol emancypacji i niezależności!

 Długie rozmowy po zakończonej kolacji. Po prawej mama Linh. Zawsze bardzo o mnie dbała i nigdy nie pozwalała mi wychodzić z domu bez śniadania. Gdy chciałam szybko zjeść banana stwierdzała, że tak nie wolno! Nie je się owoców na śniadanie, dlatego wiec przygotowała mi zupkę chińską!

Ojciec Linh wykłada w akademii policyjnej i w domu zawsze pełno jego uczniów, zwłaszcza w okresie zaliczeń. 

W sobotę spotkałam się ze znajomymi na imprezie pożegnalnej. Zupełnie nie miałam siły, aby tam pójść i jak zawsze potwierdziła się zasada, że jak na coś nie masz ochoty, to wychodzi najlepiej. 

 Od lewej: Mateusz - młody reżyser, Polak z Czikago (jeden z wietnamskich teledysków:), Marta (to z nią początkowo dzieliłam Ajsekową dole) i Luis (student na stypendium rządowym w zaprzyjaźnionym kraju z Kuby, nie może nigdzie wyjechać, albo jak to stwierdził Tito, również Kubańczyk: przecież mogą wyjeżdżać: "we can with t: we CAN'T!").

 Iwo, moja współlokatorka i Magda: studentki wietnamskiego z Bach Khoa



 Grzesiek z żoną Nga, a Nga z Janem:) Bawiliśmy się w miejscówce Nga "Hanoi Social Club".

 Znajomy Kubańczyk: właśnie się oświadcza!

Wspólnej przyszłości niestety nie będzie:P. Następnego dnia wyjechałam z Hanoi;)

Nasz wietnamski fryzjer Toni, Marta, Ania i Mateusz. Ania to dla mnie prawie starsza siostra. Zaprawiona w boju na azjatyckiej ziemi, zawsze chętnie służy radą, pomocą i kanapą:)

Zanim poszłam na imprezę poprowadziłam ostanie zajęcia z moją zaawansowaną grupą. Niesamowicie mnie zaskoczyli. Przynieśli tort z napisem: ""don't worry be happy" (ostatnio zapodałam im tę piosenkę). I jeszcze były na nim świeczki! 

 A teraz wszyscy mówią: "she said she should sit"!

 Tort był naprawdę pyszny:)

Zdjęcie z laskami z mojej grupy. Bo Wietnamki są naprawdę spoko!

Niestety nie dołączę zdjęć z ministerstwa.  Jeszcze mi nie przysłali. Tak, teraz mogę się przyznać. Udało mi się nie zaliczyć większej wpadki. Uczyłam angielskiego w Ministerstwie Informacji i Komunikacji. Na początku nie chciałam brać tego kursu, ale dzięki wsparciu Kołolskiego z Kirgistanu podjęłam wyzwanie. Kurs organizowała moja szkoła językowa i mój manager Robert stwierdził, że się doskonale do tego nadaję. Ja miałam więcej wątpliwości, ale na szczęście wyszło całkiem spoko. Nie licząc stresu i długich godzin przygotowań. Od tej grupy też dostałam prezent: kolczyki, bransoletkę i naszyjnik. Wszystko pod kolor mojej sukienki;). To tej grupie po raz pierwszy zapodałam "don't worry, be happy". Sami chcieli śpiewać. Kiedyś przyszłam nieco wcześniej na zajęcia i z jednej z sal konferencyjnych dochodziły śpiewy. Urzędnicy urządzili sobie karaoke w godzinach pracy. Pytałam, czy często tak mają. Usłyszałam odpowiedź: często. W końcu motto kraju to: "Vietnam: Independence - Freedom - Happiness" [Wietnam: niepodległość, wolność, szczęście]. Przynajmniej dla niektórych:P.

A Roberta (ze Stanów) poznałam kiedyś podczas rozmowy kwalifikacyjnej, gdy szukałam pracy jeszcze przed zerwaniem umowy z Ajsekiem (z tamtej roboty nic nie wyszło, po kilku miesiącach okazało się, że zaczął pracę w tej samej szkole, w której już uczyłam i został moim przełożonym). Robert zobaczył, że noszę medalik z Maryją i zapytał się czy jestem katoliczką i czy nie chce przypadkiem wolontariacko uczyć angielskiego zakonnic. Zgodziłam się. Prowadziłam zajęcia z nowicjuszkami w niedzielę rano. Nie do końca był to trafiony pomysł, ponieważ zazwyczaj w soboty wieczorem  balowałyśmy z Anią. Ania nie miała dla mnie litości i za każdym razem, gdy mówiłam: „ale Ania, ja już muszę wracać do domu, rano mam zakonnice” przynosiła mi kolejnego drinka. Kończyłyśmy zazwyczaj nad ranem, przesypiałam kilka godzin, a później pędziłam do zakonu. Hehe. Było wesoło! Zawsze przynosiłam jakąś religijną piosenkę. Podczas ostatnich zajęć zakonnice zaprosiły nas z Robertem na śniadanie, ponieważ nasze uczennice były jeszcze w kościele. Gdy wróciły od razu zapodały piosenki ode mnie i zaczęły śpiewać. Wtedy usłyszałam: „you made a difference here”. Jakie to miłe:). 


A na koniec trochę zdjęć z wietnamskimi dziećmi z Hi, szkoły językowej, gdzie pracowałam popołudniami: 





 Coś brakuje dynamiki w tym zdjęciu:P


I tak oto się skończyła moja wietnamska przygoda! Czas zacząć coś nowego! A gdzie i jak to jeszcze nie wiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz