Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

piątek, 8 czerwca 2012

08.06.2012 - Piątek

Centrum Wietnamu

W niedzielę wyleciałam z Hanoi do Da Nang, nadmorskiego miasteczka w centralnej części Wietnamu. W Da Nang mieszka moja znajoma Wietnamka z Couchsurfingu, którą poznałam jeszcze w Hanoi. Tao Uśmiechnięta pracuje jako tłumaczka przy budowie elektrowni. Tao bardzo chętnie by mnie przenocowała, ale niestety nie może. Właściciel mieszkania nie pozwala na sprowadzanie obcokrajowców do domu. W ten sposób chce uniknąć problemów z policją. Aby obcokrajowiec mógł zostać u kogoś w domu potrzebna jest specjalna zgoda policji. W końcu Wietnam to komunistyczny kraj. 

Ledwo wylądowałam a już nie mogłam się nadziwić jak bardzo Centrum różni się od Północy. 

Po pierwsze ludzie są o wiele milsi, nie krzyczą, nie robią wokół siebie takiego zamieszania jak w Hanoi (w Hue, dawnej stolicy, spotkałam się z kolejną Couchsurferką pracującą w hotelu i mówiła, że jeżeli mają gości z Północy to zawsze jest problem, ponieważ zachowują się jak buraki i cały czas się wydzierają). Gdy poszłyśmy zjeść kolację w jednej z knajp nikt nas nie poganiał, spokojnie przynosili nasze zamówienia i dokładnie podążali za naszymi wskazówkami i zachciankami. 

Po drugie: jest bezpieczniej. Postanowiłyśmy trochę popływać i zostawiłyśmy wszystkie nasze rzeczy przy barowym stoliku. Protestowałam do Tao mówiąc, że przecież mam przy sobie wszystko: pieniądze, paszport, komputer, aparat itp. i że lepiej, żeby zostawić torbę w jakimś bezpieczniejszym miejscu. Ona stwierdziła, że nie ma problemu, bo przecież każdy tak robi i nikt tego nie weźmie. Ostatecznie się zgodziłam. I rzeczywiście nikt nie ukradł. Nie chcę jednak tego powtarzać:P. 

Po trzecie: jest czyściej. Może to też zaleta mniejszego miasta, mniejszej społeczności, może większej kontroli społecznej. 
Oczywiście trafiałam też na przygłupów i naciągaczy, ale jakoś w mniejszym natężeniu. 

Ludzie z Centrum nie przepadają za ludźmi z Północy. Ngan, Couchsurferka z Hue, stwierdziła, że jeżeli kiedyś wyjdzie za mąż, to tylko za faceta z Południa. Jej kuzynka wyszła za mąż za Wietnamczyka z Północy i była w stanie z nim wytrzymać 6 miesięcy. Nie mogła dogadać się z teściową. Tak więc Wietnamczyk z Północy w świadomości pozostałej części kraju jest: arogancki, fałszywy i chciwy. Dziewczyny od razu zaczęły opowiadać historię jak to w Hanoi były ignorowane przez obsługę w restauracji ponieważ mają inny akcent, albo jak musiały przepłacać na targu ponieważ nikt nie chciał im sprzedać za niższą cenę. Okazuje się więc, że nie tylko obcokrajowcy mają ciężej na Północy, „swoi” również, a może i oni jeszcze bardziej. 

W Da Nang zostałam dłużej niż przypuszczałam ze względu na cudowną plażę. Jest spokojnie i względnie czysto. Nikt nie usiłuje ci wcisnąć okularów przeciwsłonecznych, bransoletek, lodów, nie proponuje masażu, depilacji czy też manicuru. Wietnamczycy pojawiają się na plaży już około 6 rano. Posiedzą na niej do około 9, pojawią się ponownie około 17. Chcą uniknąć  słońca. W końcu opalona skóra to obciach, świadczy o wiejskim pochodzeniu. Dlatego też wiele osób kąpie się w ubraniach, pozasłaniani od czubka głowy po stopy. Znam dokładnie 3 Wietnamki, które lubią się opalać. Jedna to Nga, żona Grześka. Jej mam ciągle na nią krzyczy, że nie dba o siebie i wygląda ohydnie (ugly). Druga jest Tao Uśmiechnięta, a trzecia jej znajoma Nga. Obie mają kontakt z obcokrajowcami i są „wyzwolone”. Nikt inny się nie odważy. 

Z innych zabawnych sytuacji: w Hoian uliczni sprzedawcy zachęcali do kupna pamiątek na straganach hasłami: „Hello Darling! Happy hour: looking for free!”

 Spijanie drinków w barze nieopodal plaży. Na środku Nga i Tao: Wietnamki, które uwielbiają się opalać! Nga nauczyła mnie jak jeść pestki arbuza, dzióbanie słonecznika przy nich to pestka! 

 Czegoż więcej chcieć od życia? Góry, morze, piaszczysta plaża i słońce!

 Olbrzymi posąg Buddy spoglądającego na miasto ze wzgórza.

 Wyłaniające się zza chmur góry.

 Widok z Małpiej Góry na Da Nang.


 Hoian: malownicze miasteczko, dawny portugalski port morski. Od 1999 roku wpisane na listę UNESCO. Wcześniej władze chciały wyburzyć zabytkowe domy twierdząc, że są zagrzybione i na ich miejscu wybudować bloki mieszkalne. Projektowi mocno sprzeciwiał się polski konserwator zabytków pracujący w Wietnamie: Kazimierz Kwiatkowski. Za jego namową odrestaurowano stare miasto. I na złe im to na pewno nie wyszło! Jest to obecnie jedna z głównych atrakcji turystycznych w regionie.

 W ścisłym centrum mogą poruszać się jedynie rowery.

 Wylewająca rzeka Thu Bon.

 Most japoński, można go zobaczyć na banknotach o nominale 20 000 Dongów.

 Uliczna sprzedawczyni zwierzątek piszczałek.

 Nga i Tao są na prawdę szalone. Mieszkają w Da Nang. W środę rano Nga pożyczyła mi swój skuter i pojechałam na nim do Hoian (około pół godziny drogi). Dziewczyny dojechały do mnie wieczorem. Pospacerowałyśmy po starym mieście w Hoian i rano wyruszyłam autobusem do Hue a laski na skuterze do pracy w Da Nang. 

 Lotos: święta roślina w buddyzmie, narodowy kwiat Wietnamu, Indii i Egiptu. Ma korzenie w brudnej wodzie, wyłania się z mułu, ale potrafi się wznieść wysoko i wydać przepiękny kwiat.

 Hue: do 1945 roku stolica Wietnamu. Mauzoleum cesarza Tu Duc z Dynastii Nguyen.

 Hue: Brama Hiển Nhân w imperialnym mieście. Jest to olbrzymia forteca otoczona 10 km murem, w której znajdował się pałac królewski Nguyenów z licznymi świątyniami i budynkami administracyjnymi. Kompleks wybudowano w XIX wieku nad brzegiem Rzeki Perfumowanej.

O wojnie wietnamskiej z perspektywy amerykańskiego ojca weterana
 
Da Nang jest niezwykle malownicze. Okalają je góry. Na jednej z nich znajduje się olbrzymi posąg Buddy, spoglądającego na miasto, prawie jak Jezus w Rio, albo i w Świebodzinie. Jeździliśmy na skuterze powoli wdrapując się na kolejne wzniesienia. Z „małpiej góry” [moneky mountain] można podziwiać niesamowity widok na zatokę. Rett (chłopak Tao, pochodzi ze Stanów) opowiadał mi historie związane z poszczególnymi plażami, przebiegiem desantów wojskowych. Jego ojciec jest wietnamskim weteranem i stacjonował podczas wojny w Da Nang. Miał wtedy zaledwie 21 lat, ale i tak był najstarszy ze swojej brygady. Nastoletni chłopcy bawili się w wojnę, ale tylko z jednym życiem. Po zastrzeleniu nie można było wznosić gry. Ojciec Retta po wojnie pracował jako terapeuta zajmujący się leczeniem zespołu stresu pourazowego [posttraumatic stress disorder]. Ojciec co jakiś czas organizuje dla weteranów wycieczki do Wietnamu. Okazuje się bowiem, że często jeden wyjazd jest w stanie zdziałać więcej niż lata terapii. Byli weterani dopiero w ten sposób są w stanie wyzwolić się z traumy, jaką przeżyli i zaakceptować swoją przeszłość. [Żołnierze przyjeżdżający z ojcem Retta do Wietnamu zachowują się przeróżnie. Dla niektórych jest to przełomowy moment w życiu, inni traktują go jako czystą rozrywkę i zabawiają się z młodymi Wietnamkami upijając się do granic możliwości w lokalnych pubach]. 

Patrząc na te dzikie plaże, góry gęsto porośnięte przeróżnymi drzewami i krzewami dziwiłam się, że można być tak bezmyślnym i brawurowym. Wyobraźcie sobie, że nagle zrzucają was na zupełnie obcy teren, nie macie pojęcia o warunkach naturalnych, po raz pierwszy w życiu stykacie się z tropikalną roślinności i każą wam walczyć z wrogiem. Wrogiem nr jeden okazuje się jednak nie człowiek, ale natura i ignorancja. Rett opowiadał, że często największym problemem nie były rany poniesione na polu walki, ale choroby wywołane przez pasożyty, będące konsekwencją np. kąpania się w górskim potoku [Oczywiście jest to przekaz z drugiej ręki, beware!].

Największym okrucieństwem, jakie Amerykanie zrobili Wietnamczykom (moje subiektywne zdanie) to prowadzenie wojny chemicznej. Będąc w Ho Chi Minh City (Sajgonie) odwiedziłam Muzeum Pozostałości Wojennych (War Remnants Museum). Wcześniej nosiło ono nazwę Muzeum Amerykańskich Zbrodni Wojennych (American War Crimes). Obejrzeć tam można setki zdjęć wojennych. Niezwykle okrutnych. Samo spoglądanie na nie wywołuje przerażenie na twarzach zwiedzających. Jedna z wystaw prezentuje konsekwencje broni chemicznej tzw. Agent Orange, rozpylanej przez Amerykanów. Na zdjęciach widnieją zdeformowani ludzie: podwójne twarze, kikutowate kończyny, zaburzone proporcje. Do tego autentyczne płody ludzkie, przypominające bardziej mutantów niż człowieka. Agent Orange niszczy DNA i do tej pory, w kolejnych już pokoleniach, rodzą się niepełnosprawne dzieci. Ofiary Agent Orange zbierają pieniądze na wejściu do muzeum sprzedając przeróżne wyroby z koralików, grając i śpiewając. Muzeum bardzo przytłacza. Być może jego przekaz nie jest obiektywny. Na pewno jest przerażający. Rett stwierdził, że żadna strona nie jest obiektywna. W Stanach pomija się kwestię ludności cywilnej, która zginęła z rąk Amerykanów. 

Według oficjalnych amerykańskich statystyk (które mogą być zaniżone) podczas wojny wietnamskiej rozpylono 72 mln litrów toksycznych substancji. [Żołnierze Amerykańscy biorący udział w wojnie dostawali książeczkę pt. „Nowy styl wojenny”. Na pierwszej stronie czytamy: „Przybyliśmy tutaj, aby pomóc ludności i zdobyć Południowy Wietnam. Przybyliśmy tutaj, aby uratować całą Azję Południowo – Wschodnią przed komunistyczną agresją i opresją. Dzięki tej akcji możemy wzmocnić bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych”. 

Ojciec jest przerażony budowaniem profesjonalnej armii z wyboru. Jego zdaniem pobór powszechny gwarantował różnorodność i przyczyniał się do hamowania ekstremalnych wizji. Do armii trafiali bowiem również przeciwnicy wojny, którzy za wszelką cenę chcieli uniknąć eskalacji przemocy i okrucieństwa.

Kolejny przystanek: Kuala Lumpur. Właśnie z balkonu zerkam na duży telebim, na którym wyświetlają mecz Polska - Grecja. Przerwa. Na razie 1 : 0 dla  Biało - Czerwonych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz