Wczoraj
umówiłam się z Nguyen „na kawę”, czyli w moim wypadku na sok, tudzież herbatę.
Nie mogę pić kawy, a zwłaszcza wietnamskiej, pomimo mojego wielkiego
zamiłowania do jej smaku i aromatu. Od razu zaczynam się trząść, zapewne od
nadmiaru kofeiny, a w nocy nie mogę zasnąć (nawet gdy wypiję kawę o poranku).
Jadę
więc na skuterze, mojej starawej hondzie z przerdzewiałą rurą wydechową (muszę
w końcu wybrać się do mechanika!). Aby wyjechać z mojej dzielnicy drugiej w
kierunku centrum muszę dotrzeć do mostu sajgońskiego. Prowadzi do niego wąska,
a bardzo ruchliwa ulica. Sporo na niej skrzyżowań z jeszcze mniejszymi,
osiedlowymi dróżkami i ostrych zakrętów o marnej widoczności. Przejeżdżam
między stłoczonymi, małymi domkami zbudowanymi niemalże wprost na jezdni. O
poboczu można tylko pomarzyć. Nagle na środek drogi wchodzi dziecko, około
półtoraroczne, mające jeszcze problemy ze stabilnym chodzeniem. Zwalniam, nigdy
nie wiadomo, czy nie wpadnie mi zaraz pod koło. Za nim podąża babcia. Myślę
więc sobie: „O, dobrze! Złapie dzieciaka i zgarnie na pobocze”. Otóż marzenie
ściętej głowy. Babcia zamiast zabrać dziecko ze środka jezdni (tej oto bardzo
ruchliwej drogi z mnóstwem skuterów i samochodów, gdzie wyczynem godnym medalu
jest minięcie się z innymi pojazdami) postanawia je dokarmić. W jednej ręce ma
miskę z papką a w drugiej łyżkę, którą dopycha, już otyłego, dzieciaka. Nigdy
nie wątpiłam, że jedzenie i picie są w tym kraju jedynymi słusznymi
priorytetami.
Wreszcie
dojechałam do kawiarenki „Prince”. Spijamy nasze soki i spokojnie rozmawiamy.
Siedzimy na zewnątrz, na chodniku, przyglądając się przechodniom (dzielnica
turystyczna więc sporo turystów, Wietnamczycy raczej nie korzystają z chodników,
są przecież zmotoryzowani) i zatrzymującym się na skrzyżowaniu pojazdom.
Parkingowy z kawiarenki postanowił powalczyć z karaluchami, które wychodziły ze
studzienki. Spryskiwał je środkiem owadobójczym a one w popłochu uciekały we
wszystkich możliwych kierunkach. Na szczęście siedziałyśmy na wysokich,
barowych krzesłach. Cały ten widok nas rozbawił. Im bardziej pryskał, tym
więcej karaluchów wychodziło ze studzienki, niemalże całymi koloniami (a
karaluchy są tutaj znacznie większe niż jelonki rogacze;). Później próbował je jeszcze
wykopać na jezdnię. Karaluchów nie należy rozdeptywać, ponieważ wtedy
rozsiewają jaja i się mnożą. A najzabawniejszy w całej tej sytuacji był podkład
muzyczny. W momencie spryskiwania Lauryn Hill śpiewała Killing me softly
[zabijał mnie delikatnie]!
Po
sokach nadszedł czas na kolacje. W tym celu należało się przemieścić do
lokalnej restauracji. Jedziemy więc na skuterach, jest już ciemno. O każdej
porze roku słońce zachodzi przed 18. Tradycyjnie podążałam za Nguyen. Przed
nami jechał dostawca lodu. Na tylnym siedzeniu skutera miał wrzucone 5 worków z
lodem. Oczywiście nie były w żaden sposób zabezpieczone. I jak się można
domyślić nagle worki się obsunęły i spadły na jezdnie, wprost pod koła
taksówki. Kierowca samochodu nie miał szans wyhamować i w nie uderzył, prawie
jak Titanic w górę lodową! W tym przypadku w tropikach ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz