Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

niedziela, 1 grudnia 2013

Sobotnie absurdy

Wczoraj umówiłam się z Nguyen „na kawę”, czyli w moim wypadku na sok, tudzież herbatę. Nie mogę pić kawy, a zwłaszcza wietnamskiej, pomimo mojego wielkiego zamiłowania do jej smaku i aromatu. Od razu zaczynam się trząść, zapewne od nadmiaru kofeiny, a w nocy nie mogę zasnąć (nawet gdy wypiję kawę o poranku). 

Jadę więc na skuterze, mojej starawej hondzie z przerdzewiałą rurą wydechową (muszę w końcu wybrać się do mechanika!). Aby wyjechać z mojej dzielnicy drugiej w kierunku centrum muszę dotrzeć do mostu sajgońskiego. Prowadzi do niego wąska, a bardzo ruchliwa ulica. Sporo na niej skrzyżowań z jeszcze mniejszymi, osiedlowymi dróżkami i ostrych zakrętów o marnej widoczności. Przejeżdżam między stłoczonymi, małymi domkami zbudowanymi niemalże wprost na jezdni. O poboczu można tylko pomarzyć. Nagle na środek drogi wchodzi dziecko, około półtoraroczne, mające jeszcze problemy ze stabilnym chodzeniem. Zwalniam, nigdy nie wiadomo, czy nie wpadnie mi zaraz pod koło. Za nim podąża babcia. Myślę więc sobie: „O, dobrze! Złapie dzieciaka i zgarnie na pobocze”. Otóż marzenie ściętej głowy. Babcia zamiast zabrać dziecko ze środka jezdni (tej oto bardzo ruchliwej drogi z mnóstwem skuterów i samochodów, gdzie wyczynem godnym medalu jest minięcie się z innymi pojazdami) postanawia je dokarmić. W jednej ręce ma miskę z papką a w drugiej łyżkę, którą dopycha, już otyłego, dzieciaka. Nigdy nie wątpiłam, że jedzenie i picie są w tym kraju jedynymi słusznymi priorytetami. 

Wreszcie dojechałam do kawiarenki „Prince”. Spijamy nasze soki i spokojnie rozmawiamy. Siedzimy na zewnątrz, na chodniku, przyglądając się przechodniom (dzielnica turystyczna więc sporo turystów, Wietnamczycy raczej nie korzystają z chodników, są przecież zmotoryzowani) i zatrzymującym się na skrzyżowaniu pojazdom. Parkingowy z kawiarenki postanowił powalczyć z karaluchami, które wychodziły ze studzienki. Spryskiwał je środkiem owadobójczym a one w popłochu uciekały we wszystkich możliwych kierunkach. Na szczęście siedziałyśmy na wysokich, barowych krzesłach. Cały ten widok nas rozbawił. Im bardziej pryskał, tym więcej karaluchów wychodziło ze studzienki, niemalże całymi koloniami (a karaluchy są tutaj znacznie większe niż jelonki rogacze;). Później próbował je jeszcze wykopać na jezdnię. Karaluchów nie należy rozdeptywać, ponieważ wtedy rozsiewają jaja i się mnożą. A najzabawniejszy w całej tej sytuacji był podkład muzyczny. W momencie spryskiwania Lauryn Hill śpiewała Killing me softly [zabijał mnie delikatnie]! 

Po sokach nadszedł czas na kolacje. W tym celu należało się przemieścić do lokalnej restauracji. Jedziemy więc na skuterach, jest już ciemno. O każdej porze roku słońce zachodzi przed 18. Tradycyjnie podążałam za Nguyen. Przed nami jechał dostawca lodu. Na tylnym siedzeniu skutera miał wrzucone 5 worków z lodem. Oczywiście nie były w żaden sposób zabezpieczone. I jak się można domyślić nagle worki się obsunęły i spadły na jezdnie, wprost pod koła taksówki. Kierowca samochodu nie miał szans wyhamować i w nie uderzył, prawie jak Titanic w górę lodową! W tym przypadku w tropikach ;). 

Dostawca lodu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz