Pięć minut sławy
Wczoraj wzięłyśmy udział
z Rani i jej ciocią w spotkaniu rodzinnym mającym na celu uczczenie pamięci o
zmarłym wujku w setny dzień po jego śmierci. Gdy przyjechałyśmy impreza prawie
się kończyła. Na początku była modlitwa, później poczęstunek. W uroczystościach
brało udział ponad 100 osób. Już miałyśmy wrócić do domu, gdy jedna osoba
poprosiła o zdjęcie ze mną. I się zaczęło. Poczułam się prawie jak papież,
któremu kładziono dzieci na kolanach. To było moje pięć minut, a raczej ponad
dziesięć, sławy. Oczywiście entuzjastycznie pozowałam do wszystkich zdjęć, w końcu
gwiazdą mogę być tylko w Palu ;).
Na „stypie” spotkałyśmy
Ikiego, kuzyna Rani (tutaj do rodziny zalicza się nawet siódme i ósme
pokolenie). Mieszka w małym miasteczku nad morzem nieopodal Palu i wraz z
rodziną prowadzą restaurację, do której nas zapraszał.
Life’s sooo good! Kilka godzin w raju
Dzisiejszy dzień zaczął
się dość niepozornie. Rano pojechałyśmy do szkoły Wahdy, żeby odebrać jej
świadectwo. Dziesięciolatka jest bardzo wygadana i swoimi komentarzami jest w
stanie każdego doprowadzić do łez. Ze szkołą jednak nie jest za pan brat i
musiałyśmy zostać po rozdaniu cenzurek, żeby usłyszeć dodatkowe uwagi od jej wychowawczyni.
Przed południem Rani stwierdziła,
że jedziemy na plażę. Wsiadłyśmy więc, razem w Wahdą, na skuter i ruszyłyśmy do
Tanjung Karang. Nie ma na świecie nic piękniejszego od nietkniętej, albo
przynajmniej niezniszczonej, ludzką ręką przyrody.
Jeszcze nigdzie nie widziałam tak czystej wody i tylu różnych jej odcieni: od zieleni, po turkus i granat.
Płyniemy łodzią a w tle to nie basen, tylko morze!
Droga na plażę zajęła nam dokładnie godzinę. Zaparkowałyśmy skuter i zaczęłyśmy spacerować wzdłuż plaży, gdy nagle usłyszałyśmy wołanie: "Hey Anna!". Koleżanka ze szkoły cioci, z którą kilka dni wcześniej byłyśmy na spotkaniu nauczycieli, przyjechała na plażę z grupą swoich uczniów. Zaprosiła nas do swojego domku i oczywiście serdecznie zaczęła gościć. Nastolatki pływały w morzu. Każdy w ubraniach. Większość to muzułmanie. Poza tym słońce okropnie praży. Kilkadziesiąt sekund pozowania do zdjęcia poza cieniem i spływający pot z czoła gwarantowany.
"Rudziak" czyli owoce z cukrem palmowym z orzeszkami ziemnymi.
Z plaży odebrał nas kuzyn Iki i zabrał nas do "centrum" wszystkich mórz!
Rajska, pusta plaża z mięciutkim piaskiem.
Pierwsza próba i od razu zakończona sukcesem ;)
Zaraz przy brzegu morza znajduje się słodkowodne jeziorko, a raczej oczko wodne, które jest właśnie "centrum" wszelkich mórz i oceanów, przynajmniej tak twierdzą miejscowi.
Nie tylko Wahda cieszyła się jak dziecko.
Czasami nasz skuter ledwo wspinał się na kolejne wzniesienia, ale ostatecznie poradził sobie z każdą przeszkodą.
"Jedz, módl się i kochaj", cała życiowa kwintesencja. Niepozornie wyglądająca brunatna zupa okazała się być przebojem. Jackfruit z mlekiem kokosowym, mniam!!! A o grillowanych rybach nawet nie wspomnę czy też delikatnych krewetkach. Restaurację prowadzi rodzina Ikiego.
Przepyszna kolacja z widokiem na morze w cudownym towarzystwie. Czego od życia chcieć więcej?
Rani próbuje mnie skusić do zjedzenia deseru. Lane kluski ryżowe aromatyzowane liściem pandanowym w sosie z cukru palmowego.
Po skończonej kolacji spokojnie siedzimy, rozmawiamy i trawimy, gdy na horyzoncie ukazała się łódź. Brat Ikiego wracał do domu. Nie mogłyśmy przegapić okazji, żeby się z nim "przepłynąć".
Z tarasu restauracji zeszliśmy wprost do łodzi (przeskakując przez barierkę).
Mogliśmy obserwować powoli zachodzące słońce migoczące w spokojnej morskiej tafli.
Obok domu Ikiego znajduje się mała stocznia, w której budowane są nowe statki i złomowane stare ;).
Ach, co to był za dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz