Jak wiele może się
wydarzyć w ciągu dwóch tygodni? Otóż bardzo wiele. Zaledwie dwa tygodnie temu
skończyłam kontrakt z moim starym przedszkolem (Horizon). Co więcej,
przeprowadziłam się: z Binh Than do Dzielnicy Drugiej. Zaczęłam też nową pracę.
Straciłam też nową pracę, dokładnie wczoraj a dzisiaj wróciłam do pierwszego
przedszkola (uczyć zacznę w nowym roku szkolnym, czyli od połowy sierpnia). I
prawdę powiedziawszy nawet się nie spodziewałam, że poczuję się tak cudownie w
momencie, gdy zostałam zwolniona.
Wiedziałam, że to się wydarzy. W wielu różnych powodów. Po pierwsze,
okazało się, że dyrektorka się przeliczyła i nie miała wystarczająco dużo
dzieci, żeby otworzyć grupę, której miałam zostać wychowawczynią. Po drugie,
kobieta (Holenderka od 17 lat mieszkająca w Wietnamie, nie mówiąca po
wietnamsku, wygląda na około 55 lat)jest psycholem i generuje fatalną atmosferę
w pracy. Po trzecie, nie podobał mi się sposób, w jaki dzieci są traktowane w
przedszkolu. I można powiedzieć, że wiedziałam na co się piszę, obserwowałam
ich wcześniej i w teorii zdawało się być wszystko w porządku. W praktyce wyszło
jak zawsze, czyli marnie.
Pod perfekcyjną fasadą
sypał się tynk (miesięczne czesne za dzieciaka: 1 200$). Już w pierwszym
tygodniu byłam mocno zaskoczona i rozczarowana. Nie potrafiłam się odnaleźć i wyobrazić
sobie, że sama będę musiała przejąć obowiązujący sposób pracy z dziećmi. Dzieci
w przedszkolu są tresowane. Niech tylko któreś spróbuje się wiercić, a to
podczas rozmowy w kółku czy też posiłków, od razu zostanie upomniane i to
bardzo stanowczym tonem. I uwierzcie mi, że jak nigdy musiałam siedzieć
wyprostowana i ani śmiałam się kręcić na krześle. Śpiewać też trzeba było
bardzo poprawnie. Jak dzieci się wydzierały, od razu dostawały reprymendę. Więc
wszystkie piosenki były nudne jak flaki z olejem i najgłośniej rozbrzmiewał
głos wychowawczyni. Do tego wychowawczyni była nieomylna. Jedna dziewczynka
była odpowiedzialna za opisanie pogody. Powiedziała, że jest pochmurnie (tak
też było). Jednakże pod tymi grubymi chmurami było przecież słońce! I dziecko
zostało poproszone (tonem nie znoszącym sprzeciwu), żeby sprawdzić jeszcze raz.
Poprawna odpowiedź brzmiała bowiem: „jest pochmurnie i słonecznie (cloudy and
sunny). Kaia, bardzo wrażliwe dziecko, dzielnie powstrzymała napływające do
oczu łzy. Dzieci, dosłownie co 5 sekund słyszały jakąś reprymendę. Oczywiście
to słyszą, to powtórzą. Same w taki sposób mówiły do siebie: „przestań się
wiercić!”, „skrzyżuj nogi!”, „ustaw się w linii!”.
Oczywiście w przedszkolu
było też sporo ciekawych zajęć, pozytywnych reakcji. Jednakże ja na pewno nie
osiągnęłam ich poziomu. Na każdym kroku dawałam plamę. I dlatego też zostałam
zwolniona, za mało jeszcze umiem. Gdy prowadziłam rozmowę w kółku
zaakceptowałam odpowiedź: „jest pochmurnie”, a przecież było to słońce za
chmurami, jakże bezmyślnie z mojej strony! Podczas posiłku, gdy nakładałam
owoce do swojej miseczki, trzymałam talerz ponad stołem, w ręce, a nie NA
stole. A przecież mam modelować pożądane zachowania. O dziwo, na placu zabaw
nauczyciele nie mieli już obowiązku nosić czapki przeciwsłonecznej. Kapelusz
nie był jedną z reguł. A reguł było setki, każda bardziej absurdalna od
drugiej. Np. w czasie posiłku dzieci mogą napić się tylko po tym, jak zjadły
owoce, a nie wcześniej. Mea culpa! Przyznaję się, cały czas zapominałam jakiejś
świętej reguły i prawidłowej kolejności. Podczas posiłku, gdy przyszło dziecko
z innej grupy i poprosiło o dodatkową porcję, odpowiedziałam: „tak, proszę” a
powinnam była powiedzieć : „jak ładnie poprosiłaś Tilly, proszę”. A już nie
wspomnę o tym, że jedno dziecko nie siedziało na środku krzesła (chłopiec nawet
nie ma czterech lat) tylko na rogu. Zupełny brak odpowiedzialności! Przecież
może z tego krzesła zlecieć (jakoś mu się to nie udało) więc trzeba go w porę
skorygować. Szczęściara ze mnie, że dzieciak nie nabił sobie guza! Może też im
się nie podobało moje opowiadanie bajek dzieciom, tego już wprost nie
powiedzieli. Przecież są takie nierealistyczne. Gdy dzieciak pokazał dyrektorce
renifera i zapytał się jej czy on umie latać, a ona na to, że „nie, tylko w
bajkach, ale bajki są nierealistyczne”. Mogła od razu uświadomić czterolatka,
że Święty Mikołaj nie istnieje. Pewnie już to zrobili w grudniu zeszłego roku. Najbardziej
podobało mi się hasło skierowane do czteroletniej dziewczynki, która zaczęła
płakać, bo wyliczanka nie padła na nią: „musisz się nauczyć radzić sobie z
rozczarowaniem” [you need to learn to deal with disappointment].
Do tego sposób
komunikacji zupełnie mi nie pasował. Pan i władca musiał wszystkim pokazać, kto
tam rządzi. I jak tylko wchodziła do klasy od razu wietnamskie asystentki zaczynały
śmiać się z dziećmi i wychwalać je pod niebiosa, jak to pięknie się bawią. Pozytywne
wzmocnienie ponad wszystko! Jak tylko wyszła, każdy oddychał z ulgą. Ze mnie marna
aktorka. We wtorek powiedziałam sobie: „stop, ja tam nie chcę pracować, zresztą
niedługo sama mnie wywali”. A zwłaszcza po tym, jak wyszłam z pracy o 4.30 (o
tej godzinie kończyłam) a nie zostałam 15 minut dłużej żeby przyglądać się zajęciom
pozaszkolnym, ach to moje ignoranckie podejście i brak inicjatywy [cytuję]. We wtorek
więc napisałam maila do starego przedszkola, że mogę wrócić (a bardzo chcieli
mnie zatrzymać). Zaczęłam kopiować materiały (mieli ciekawe audiobooki) i
czekałam na ścięcie. Wyrok zapadł wczoraj. Wreszcie odetchnęłam z ulgą. Alleluja!
Od nowego roku szkolnego (czyli sierpnia) wracam do starego przedszkola (w
lipcu jestem w Polsce).
I pewnie nie ma tego
złego, co by na dobre nie wyszło. W moim starym przedszkolu będę mieć święty
spokój i radość z tego, co robię. Co prawda, nie jesteśmy tak super
profesjonalni, ale przynajmniej nasze dzieci cały czas się śmieją. Nie muszą
być małymi robotami, być może zostaną nimi w przyszłości, teraz niech się
wygłupiają póki mogą. Przez te dwa tygodnie też podpatrzyłam sporo ciekawych
metod, które możemy wprowadzić też i u „NAS”. W dodatku, ja CHCĘ uczyć
wietnamskie dzieci. W byłym przedszkolu dumnie odcinali się od lokalnej
kultury, traktując ją z góry, podkreślając jej podrzędną pozycję. Tylko
panujące w przedszkolu zasady były godne przestrzegania. Nie było w nim
wietnamskich dzieci (co najwyżej wietnamskie urodzone gdzieś indziej, np. w
Australii, ale same o sobie mówiły: „I’m Australian”) ani wietnamskiego
jedzenia. Dominowały dzieciaki miejscowych ekspatów. Dzieci wiedziały, że żucie
jedzenia z otwartymi ustami jest „obrzydliwe, yucki i wstrętne” (robienie
osądów i wartościowanie było więc w porządku, reguła głosi: żuj z zamkniętą
paszczą!). I zgadnijcie, jak one kiedyś będą postrzegać wietnamską kulturę, w której
obowiązuje inna etykieta. Zresztą postrzegać co? One nie mają żadnego kontaktu
z miejscową kulturą. Żyją w białych gettach, nie mają wietnamskich kolegów, nie
mówią po wietnamsku, bo po co? Za dwa lata ojciec skończy kontrakt i wylądują w
Abu Dhabi w identycznym domu, jedząc to, co zawsze i chodząc do kolejnej „międzynarodowej”
szkoły. Tylko służba będzie nieco inaczej wyglądać. Niech żyje neokolonializm! (możecie
sobie myśleć, że jestem złośliwa, bo mnie wylali z pracy, otóż nie, socjologia
to stan umysłu;).
Tak więc cieszę się, że
wrócę do moich wietnamskich (i nie tylko, mamy też sporo mieszanych małżeństw) dzieciaków
i razem będziemy się bawić przez kolejny rok.
Ania, tak sobie myślę, że powinnaś zmienić swój opis profilowy, bo ten Sajgon to już żaden przystanek :P
OdpowiedzUsuńOj tam, ja sobie powtarzam, że przystanek ;) Jeszcze rok i autentycznie zmieniam kraj. W czerwcu 2014 powinnam ponownie przeczytać te deklarację. No co ja poradzę na to, że jest mi tutaj cały czas dobrze?
UsuńNo, jeszcze nigdzie Cię nie było ponad rok (poza Polską :]). A w Wietnamie za jakiś czas rozpoczniesz już trzeci. Może powoli osiadasz? :D
OdpowiedzUsuń