Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

piątek, 7 czerwca 2013

07.06.2013 - Piątek

Jak wiele może się wydarzyć w ciągu dwóch tygodni? Otóż bardzo wiele. Zaledwie dwa tygodnie temu skończyłam kontrakt z moim starym przedszkolem (Horizon). Co więcej, przeprowadziłam się: z Binh Than do Dzielnicy Drugiej. Zaczęłam też nową pracę. Straciłam też nową pracę, dokładnie wczoraj a dzisiaj wróciłam do pierwszego przedszkola (uczyć zacznę w nowym roku szkolnym, czyli od połowy sierpnia). I prawdę powiedziawszy nawet się nie spodziewałam, że poczuję się tak cudownie w momencie, gdy zostałam zwolniona.  Wiedziałam, że to się wydarzy. W wielu różnych powodów. Po pierwsze, okazało się, że dyrektorka się przeliczyła i nie miała wystarczająco dużo dzieci, żeby otworzyć grupę, której miałam zostać wychowawczynią. Po drugie, kobieta (Holenderka od 17 lat mieszkająca w Wietnamie, nie mówiąca po wietnamsku, wygląda na około 55 lat)jest psycholem i generuje fatalną atmosferę w pracy. Po trzecie, nie podobał mi się sposób, w jaki dzieci są traktowane w przedszkolu. I można powiedzieć, że wiedziałam na co się piszę, obserwowałam ich wcześniej i w teorii zdawało się być wszystko w porządku. W praktyce wyszło jak zawsze, czyli marnie. 

Pod perfekcyjną fasadą sypał się tynk (miesięczne czesne za dzieciaka: 1 200$). Już w pierwszym tygodniu byłam mocno zaskoczona i rozczarowana. Nie potrafiłam się odnaleźć i wyobrazić sobie, że sama będę musiała przejąć obowiązujący sposób pracy z dziećmi. Dzieci w przedszkolu są tresowane. Niech tylko któreś spróbuje się wiercić, a to podczas rozmowy w kółku czy też posiłków, od razu zostanie upomniane i to bardzo stanowczym tonem. I uwierzcie mi, że jak nigdy musiałam siedzieć wyprostowana i ani śmiałam się kręcić na krześle. Śpiewać też trzeba było bardzo poprawnie. Jak dzieci się wydzierały, od razu dostawały reprymendę. Więc wszystkie piosenki były nudne jak flaki z olejem i najgłośniej rozbrzmiewał głos wychowawczyni. Do tego wychowawczyni była nieomylna. Jedna dziewczynka była odpowiedzialna za opisanie pogody. Powiedziała, że jest pochmurnie (tak też było). Jednakże pod tymi grubymi chmurami było przecież słońce! I dziecko zostało poproszone (tonem nie znoszącym sprzeciwu), żeby sprawdzić jeszcze raz. Poprawna odpowiedź brzmiała bowiem: „jest pochmurnie i słonecznie (cloudy and sunny). Kaia, bardzo wrażliwe dziecko, dzielnie powstrzymała napływające do oczu łzy. Dzieci, dosłownie co 5 sekund słyszały jakąś reprymendę. Oczywiście to słyszą, to powtórzą. Same w taki sposób mówiły do siebie: „przestań się wiercić!”, „skrzyżuj nogi!”, „ustaw się w linii!”. 

Oczywiście w przedszkolu było też sporo ciekawych zajęć, pozytywnych reakcji. Jednakże ja na pewno nie osiągnęłam ich poziomu. Na każdym kroku dawałam plamę. I dlatego też zostałam zwolniona, za mało jeszcze umiem. Gdy prowadziłam rozmowę w kółku zaakceptowałam odpowiedź: „jest pochmurnie”, a przecież było to słońce za chmurami, jakże bezmyślnie z mojej strony! Podczas posiłku, gdy nakładałam owoce do swojej miseczki, trzymałam talerz ponad stołem, w ręce, a nie NA stole. A przecież mam modelować pożądane zachowania. O dziwo, na placu zabaw nauczyciele nie mieli już obowiązku nosić czapki przeciwsłonecznej. Kapelusz nie był jedną z reguł. A reguł było setki, każda bardziej absurdalna od drugiej. Np. w czasie posiłku dzieci mogą napić się tylko po tym, jak zjadły owoce, a nie wcześniej. Mea culpa! Przyznaję się, cały czas zapominałam jakiejś świętej reguły i prawidłowej kolejności. Podczas posiłku, gdy przyszło dziecko z innej grupy i poprosiło o dodatkową porcję, odpowiedziałam: „tak, proszę” a powinnam była powiedzieć : „jak ładnie poprosiłaś Tilly, proszę”. A już nie wspomnę o tym, że jedno dziecko nie siedziało na środku krzesła (chłopiec nawet nie ma czterech lat) tylko na rogu. Zupełny brak odpowiedzialności! Przecież może z tego krzesła zlecieć (jakoś mu się to nie udało) więc trzeba go w porę skorygować. Szczęściara ze mnie, że dzieciak nie nabił sobie guza! Może też im się nie podobało moje opowiadanie bajek dzieciom, tego już wprost nie powiedzieli. Przecież są takie nierealistyczne. Gdy dzieciak pokazał dyrektorce renifera i zapytał się jej czy on umie latać, a ona na to, że „nie, tylko w bajkach, ale bajki są nierealistyczne”. Mogła od razu uświadomić czterolatka, że Święty Mikołaj nie istnieje. Pewnie już to zrobili w grudniu zeszłego roku. Najbardziej podobało mi się hasło skierowane do czteroletniej dziewczynki, która zaczęła płakać, bo wyliczanka nie padła na nią: „musisz się nauczyć radzić sobie z rozczarowaniem” [you need to learn to deal with disappointment]. 

Do tego sposób komunikacji zupełnie mi nie pasował. Pan i władca musiał wszystkim pokazać, kto tam rządzi. I jak tylko wchodziła do klasy od razu wietnamskie asystentki zaczynały śmiać się z dziećmi i wychwalać je pod niebiosa, jak to pięknie się bawią. Pozytywne wzmocnienie ponad wszystko! Jak tylko wyszła, każdy oddychał z ulgą. Ze mnie marna aktorka. We wtorek powiedziałam sobie: „stop, ja tam nie chcę pracować, zresztą niedługo sama mnie wywali”. A zwłaszcza po tym, jak wyszłam z pracy o 4.30 (o tej godzinie kończyłam) a nie zostałam 15 minut dłużej żeby przyglądać się zajęciom pozaszkolnym, ach to moje ignoranckie podejście i brak inicjatywy [cytuję]. We wtorek więc napisałam maila do starego przedszkola, że mogę wrócić (a bardzo chcieli mnie zatrzymać). Zaczęłam kopiować materiały (mieli ciekawe audiobooki) i czekałam na ścięcie. Wyrok zapadł wczoraj. Wreszcie odetchnęłam z ulgą. Alleluja! Od nowego roku szkolnego (czyli sierpnia) wracam do starego przedszkola (w lipcu jestem w Polsce). 

I pewnie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W moim starym przedszkolu będę mieć święty spokój i radość z tego, co robię. Co prawda, nie jesteśmy tak super profesjonalni, ale przynajmniej nasze dzieci cały czas się śmieją. Nie muszą być małymi robotami, być może zostaną nimi w przyszłości, teraz niech się wygłupiają póki mogą. Przez te dwa tygodnie też podpatrzyłam sporo ciekawych metod, które możemy wprowadzić też i u „NAS”. W dodatku, ja CHCĘ uczyć wietnamskie dzieci. W byłym przedszkolu dumnie odcinali się od lokalnej kultury, traktując ją z góry, podkreślając jej podrzędną pozycję. Tylko panujące w przedszkolu zasady były godne przestrzegania. Nie było w nim wietnamskich dzieci (co najwyżej wietnamskie urodzone gdzieś indziej, np. w Australii, ale same o sobie mówiły: „I’m Australian”) ani wietnamskiego jedzenia. Dominowały dzieciaki miejscowych ekspatów. Dzieci wiedziały, że żucie jedzenia z otwartymi ustami jest „obrzydliwe, yucki i wstrętne” (robienie osądów i wartościowanie było więc w porządku, reguła głosi: żuj z zamkniętą paszczą!). I zgadnijcie, jak one kiedyś będą postrzegać wietnamską kulturę, w której obowiązuje inna etykieta. Zresztą postrzegać co? One nie mają żadnego kontaktu z miejscową kulturą. Żyją w białych gettach, nie mają wietnamskich kolegów, nie mówią po wietnamsku, bo po co? Za dwa lata ojciec skończy kontrakt i wylądują w Abu Dhabi w identycznym domu, jedząc to, co zawsze i chodząc do kolejnej „międzynarodowej” szkoły. Tylko służba będzie nieco inaczej wyglądać. Niech żyje neokolonializm! (możecie sobie myśleć, że jestem złośliwa, bo mnie wylali z pracy, otóż nie, socjologia to stan umysłu;). 

Tak więc cieszę się, że wrócę do moich wietnamskich (i nie tylko, mamy też sporo mieszanych małżeństw) dzieciaków i razem będziemy się bawić przez kolejny rok.

3 komentarze:

  1. Ania, tak sobie myślę, że powinnaś zmienić swój opis profilowy, bo ten Sajgon to już żaden przystanek :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tam, ja sobie powtarzam, że przystanek ;) Jeszcze rok i autentycznie zmieniam kraj. W czerwcu 2014 powinnam ponownie przeczytać te deklarację. No co ja poradzę na to, że jest mi tutaj cały czas dobrze?

      Usuń
  2. No, jeszcze nigdzie Cię nie było ponad rok (poza Polską :]). A w Wietnamie za jakiś czas rozpoczniesz już trzeci. Może powoli osiadasz? :D

    OdpowiedzUsuń