Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

piątek, 21 czerwca 2013

21.06.2013 - Piątek

Nama saya Anna. Saya dari Polandia. Saya guru teka. 

Po tygodniu mieszkania w Palu jestem w stanie więcej powiedzieć po indonezyjsku niż po wietnamsku (po niemalże dwóch latach spędzonych w Hanoi i w Sajgonie). Język jest prosty. Podczas normalnej konwersacji bez większego wysiłku można wyłapać pojedyncze słowa i je prawidłowo powtórzyć, w jednym tonie na szczęście. Mamy więc z Rani niezły ubaw, gdy przypadkowo spotykani ludzie na ulicy, w sklepie czy też na targu pytają się jej kim jestem i skąd pochodzę a ja im odpowiadam w „bahasa Indonesia”. Oprócz indonezyjskiego lokalnym językiem jest tutaj „kaili”.  Dzisiaj miałam za zadanie egzaminować nastolatków w szkole, w której uczy kolejna „ciocia”, i czasami tłumaczyłam im moje pytania po indonezyjsku. Gdyby tylko wietnamski tak łatwo mi przychodził… 

Wczoraj zrobiłam kolejne podejście do europejskiego gotowania: klopsy w sosie pomidorowym (w sumie miały być meatballs, skończyło się na „sosie z mięsem”, bo wszystkie się rozleciały;) z puree ziemniaczanym i surówką z marchewki i jabłka. Kolejna nowość dla całej rodziny. Większość składników kupujemy na targu. Jak się okazało Rani pierwszy raz udała się na targ właśnie ze mną! Dla mnie zakupy na targu to kwintesencja lokalnej kultury i możliwość żywej interakcji z ludźmi. To na targu możesz zobaczyć ich zaangażowane twarze, usłyszeć barwne głosy nawołujące do kupna, masz okazję wymienić kilka prostych zdań i zdajesz się ufać, że starannie wybierane przez nich owoce  czy też warzywa, są najświeższe i najsmaczniejsze. Targ jest jak ul, w którym nieustannie jest głośno i gwarno. Targ zarazem przyjemnie pachnie, przytłacza i dusi. Czujesz słodki zapach ananasów wymieszany z potem, uderza cię gorące powietrze z parzonych kur, które dopiero co dopełniły swojego żywota. Wchodząc w kolejne alejki i sekcje możesz poczuć wędzoną rybę czy też świeżą krew bawoła. Oprócz ludzkich rozmów i krzyków usłyszysz gdaczące kury, brzęczące nad surowym mięsem muchy, odgadanie przy pomocy plastikowych siatek przywiązanych do kawałka bambusa, brzdęk ostrzonych noży czy też hałaśliwe melodyjki dziecięcych zabawek. 

Został mi dokładnie tydzień wakacji w Palu. Raczej nie zwiedzam okolicy. W przeciwieństwie do miejsc, aktywnie odwiedzam ludzi. Do tego trochę uczę. Miałam zajęcia ze studentami Rani, Wahda co kilka dni zbiera grupę dzieciaków i bawimy się w domu, dzisiaj przeprowadzałam test kwalifikacyjny z szkole „gimnazjalnej”. Dla większości jestem pierwszym obcokrajowcem, z którym mieli okazję porozmawiać czy też pewnie zobaczyć „na żywo”. Oprócz uśmiechania się moim kolejnym zajęciem jest jedzenie. Wagi stojącej w salonie unikam jak ognia. W kolejny piątek wylatuję do Dżakarty i spotkam się z Sheillą. 

Właśnie odwróciłam głowę od ekranu komputera i zobaczyłam leniwie spacerującego po framudze drzwi gekona. Pewnie zaczaja się na jakiegoś komara. Przeszedł na ścianę i schował się za zdjęciem. Za każdym razem, gdy wchodzę do kuchni kolejne gekony uciekają w popłochu ze stołu. Są malutkie i szaro zielone, niedużo większe od palca wskazującego. 

Trochę się rozchorowałam. Czuję się osłabiona i mam chyba nieco podwyższoną temperaturę. Zdaje mi się, że jednym z powodów jest pogoda. Jest tutaj upalnie, zbyt upanie. Pierwsze słowo, które można wyłapać w codziennych konwersacjach to: „panas”, czyli upał. Słońce praży od wczesnych godzin porannych aż do 17. Lepiej wtedy nie wychodzić poza zacienione miejsca, a najlepiej schować się w domu. Kolejny powód nazwijmy eufemistycznie: „swobodnym stosunkiem do higieny”. Czasami nie ma szans, żeby wymyć ręce przed posiłkiem więc dodatkowo zjadam całą lokalną florę bakteryjną. Zresztą jadam wszystko i wszystko też piję bez większych ograniczeń czy też selekcji. I ostatnia przyczyna to nasza łazienka z zimną wodą i wiecznie mokrą podłogą. Zanim obleję się „czerpakiem” liczę w myślach do trzech, brrr!!! Aspiryna na noc i rano będę jak nowonarodzona :).

Dzisiaj jest piątek. W piątek mężczyźni chodzą do meczetu, żeby się modlić. Spędzają tam około godziny. Kobiety zostają w domu. Podczas zajęć ze studentami Rani jeden chłopak napisał na kartce zdanie o sobie (jedno z ćwiczeń-gier, które robiliśmy): "I like Fridays because it's a day of prayer" [lubię piątki ponieważ to dzień przeznaczony na modlitwę].  

 Praktycznie każdego wieczoru wychodzimy na jakieś desery: lokalny naleśnik z bananami i czekoladą. Siedzimy na podłodze. W "naszym" domu nie mamy stołu ani krzeseł, tylko matę na podłodze i każdy siedzi ze skrzyżowanymi nogami. Na macie można położyć poduszki i zdrzemną się podczas popołudniowych upałów.

 Sala do modlitwy "Mushollah" obok bankomatu na stacji benzynowej. Modlić należy się 5 razy dziennie w dokładnie wyznaczonych godzinach więc wszędzie stworzona jest ku temu infrastruktura. Sale do modlitwy są w miejscach pracy, szkołach, na dworcach, lotniskach czy też restauracjach i kafejkach. Masz do modlitwy prawo i możesz w tym celu przerwać pracę. Na uniwersytecie Rani nie ma zajęć np. w południe, bo wiadomo, że trzeba się wtedy modlić.

 Po mieście poruszamy się na skuterach. Palu to małe, prowincjonalne miasteczko. Ruch jest tutaj względnie uporządkowany. Ponad sygnalizacją świetlną znajdują się głośniki a z nich płynące informacje dotyczące bezpieczeństwa ruchu drogowego. 

 Oczywiście czekamy na jedzenie ;). Nawet w maleńkim Palu, gdy rozejrzysz się wokół siebie zobaczysz ludzi siedzących przy jednym stoliki z wpatrzonymi głowami w swoje telefony i Ipady. Welcome to modern Asia!

 Łazienka. Wodę czerpiesz ze zbiornika.

 Kuchnia 

 Zlew na naczynia.

 Grupa nastolatków ze szkoły w mundurkach. Na koszulach "Batik", czyli tradycyjny indonezyjski sposób ozdabiania tkanin. 

 Dziewczyna bez chusty jest zapewne chrześcijanką. W Indonezji musisz być wierzący. Jedno z 5 wyznań wpisujesz do dowodu. Nie ma opcji "ateista" (muzułmanin, katolik, protestant, hinduista, buddysta)/ 

Z Rani śmiejemy się, że jest moją manadżerką. Wraz z "ciocią" ustaliły, że pomogę w jej szkole przeprowadzić testy kwalifikacyjne (oczywiście za moją zgodą, ale pytanie: "czy chcesz pomóc" jest raczej retoryczne). Miałam przepytać kilkoro uczniów, skończyło się na ponad dwóch godzinach z prawie czterdziestką nastolatków. Niektóre były nieźle podekscytowane i zdenerwowane, w końcu z "bule" (obcokrajowiec) rozmawiały po angielsku. Wstawiałam głównie dobre oceny;).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz