Wolna sobota. Nie
pracuję. Od rana sprzątałam, teraz czas na odpoczynek w pachnącym mieszkaniu.
Co prawda w Wietnamie bardzo popularne jest zatrudnianie pomocy domowej. Do nas
jednak sprzątaczka nie przychodzi . I dobrze, w przeciwnym razie zbytnio bym
się rozleniwiła. Wystarczy, że nie gotuję. Śniadania i obiady jem w szkole, na
kolacje głównie owoce, albo wychodzę z nowo poznawanymi ludźmi. Paradoksalnie jednak jednym z ważniejszych
czynników, dla których wybrałam obecne mieszkanie jest przytulna kuchnia, taka, w
której można gotować. Chodzi o możliwość, niekoniecznie o późniejsze z niej
korzystanie. W moim domu (rodzinnym, zaznaczam, tym w Budach Głogowskich) zawsze
wszyscy siedzą w kuchni (oczywiście największym wzięciem cieszy się lodówka).
Kuchnia to jedyna część domu, w której można spotkać wszystkich równocześnie.
Mamy w niej bielusieńki, kaflowy piec, w którym zapala się drewnem w czasie
pierwszych jesiennych chłodów. I ja za każdym razem szukam kuchni, w której
będzie „ciepło”.
Mam naprawdę świetny
widok z okna. Mieszkam naprzeciwko zoo i zaraz obok rzeki swoją zagrodę mają
słonie! Siedzę więc sobie na balkonie, wcinam owoce i podglądam słonie. To
chyba najbardziej absurdalne miejsce, w jakim do tej pory w życiu mieszkałam (bije na głowę nawet bar flamenco w Cordobie).
Słonie wydają przedziwne odgłosy. Musiałabym się dopytać pracowników zoo, ale
mnie się zdaje, że każdego wieczoru przed północą ostro kopulują. Ale żeby tak
każdego wieczoru? Nie wiem, ile mają tych słoni, ja z okna widzę około 4. Jednej
nocy słoń chyba chciał uciec z zoo (poczułam się jak w „Madagaskarze”) i z
wielkim hukiem uderzał o ogrodzenie a następnie z całej siły zadął w swą trąbę.
Hałas był niesamowity, spokojnie mógłby zbudzić całą dzielnicę. Bawią mnie te
zwierzęta, ale nieco się nie wysypiam. One mają rozrywkę, ja wstaję rano do
przedszkola, dlatego muszę się zaopatrzyć w zatyczki do uszu (i wcale nie kieruje mną zazdrość, a wiadomo, że Azja łatwym miejscem dla kobiety nie jest; i co ja robię tu?). Wiele jest więc powodów bezsenności. W moim przypadku to
kopulujące słonie!
Banalnie stwierdzam, że
życie jest piękne. Wszystko układa się świetnie. Pierwszy tydzień samodzielnie
uczyłam, każdego dnia poznaję nowe ulicę, zapamiętuję kolejne trasy. Wczoraj
spotkałam się z jedną znajomą znajomej z Hanoi (od czego ma się przyjaciół,
zawsze pomogą, nawet na odległość) i czekając na nią doszłam do wniosku, że mój
przyjazd do Sajgonu jest najdziwniejszą decyzją, jaką w życiu (zapewne tylko: „do
tej pory”) podjęłam. Przyjechałam do nowego miasta, de facto nie byłam pewna,
czy dostanę pracę czy nie, nie miałam mieszkania, pierwsze dni nocowałam u
dziewczyn z CouchSurfingu. Ląduję gdzieś na skraju Azji i zaczynam organizować
swoje życie. I to tak bez stresu, z przeświadczeniem, że przecież się uda, a
jak napotykam problem to powtarzam sobie: „oddychaj spokojnie, co teraz zrobisz?
Jak to rozwiązać, jaki jest pierwszy krok?”. Sama się dziwię. I naprawdę jest
dobrze! I będzie dobrze! A jak nie będzie, to wcześniej czy później, znów
będzie. Trzeba tylko oddychać [teraz powinnam przytoczyć anegdotkę, jak
dentystka wyrywała mi ósemkę i w pewnym momencie mówi do mnie: „ale proszę
oddychać!”. Byłam autentycznie tak przerażona, że ZAPOMNIAŁAM oddychać!].
Nguyen (ta znajoma
znajomej) zabrała mnie do przytulnej kawiarenki (wcześniej zjadłyśmy zupę rybną
z grubym makaronem ryżowym). Spokojnie rozmawiałyśmy i spijałam koktajl
truskawkowy (truskawki wietnamskie, a nie chińskie jak w Hanoi) nie mogąc
nadziwić się, jakie ja mam w życiu szczęście. Upał, koktajl, miłe towarzystwo, dobra
muzyka (chłopak grający na pianinie), estetyczne otoczenie, powoli oswajane
miasto.
Kopulujące słonie, serio? ;> Faktycznie bardziej hardkorowe niż ten słynny bar flamenco :]
OdpowiedzUsuń