Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

wtorek, 27 grudnia 2011

27.12.2011 - Wtorek

Święta, święta i po świętach…

Mogę z dumą powiedzieć, że spędziłam święta w typowo polski sposób: czyli totalnie się obżerałam! W sobotę, 24 grudnia, wraz z innymi studentami z Polski i z Rosji (plus Czech i Węgierka: w sumie ponad 15 osób) zorganizowaliśmy kolację wigilijną w ruskiej knajpie. Były więc pierogi, barszcz ukraiński, schabowy, naleśniki, czerwona kapusta. Może niezbyt to wigilijny zestaw, zwłaszcza to mięso, ale liczy się wschodnioeuropejski smak, którego na co dzień nie mamy. Po kolacji wybrałam się do kościoła na pasterkę o 20. 


[Chodzę dość regularnie do kościoła na Cua Bac, w którym odbywa się jedyna msza po angielsku. Przychodzą do niego obcokrajowcy, ale i nie brakuje Wietnamczyków. Po niedzielnej mszy można napić się kawy lub herbaty, przekąsić jakieś ciacho i pogadać z innymi ludźmi. W ten sposób poznałam niesamowite środowisko „ekspatów”, które mnie bardzo serdecznie przyjęło i teraz opiekują się mną jak młodszą siostrą:P. Wielu z nich wykłada w collegu czy też pracuje w innych wietnamskich firmach. W Hanoi jest kilka kościołów katolickich. Najważniejsza jest neogotycka katedra p.w. św. Józefa, umiejscowiona w centrum miasta. Jej fasada przypomina katedrę Notre Dame. W końcu to Francuzi w XIX wieku kolonizowali tereny obecnego Wietnamu (wtedy Indochiny), wkroczyli na to terytorium pod pretekstem ochrony francuskich misjonarzy:P.  W katedrze w niedzielę odprawianych jest 6 nabożeństw, w tym jedno po francusku, reszta oczywiście po wietnamsku]. Już przed kościołem panował okropny ruch i zamieszanie. Pełno Wietnamczyków przyszło zobaczyć co ci katolicy właściwie świętują, a raczej porobić sobie zdjęcia przy przyozdobionych światełkami choinkach. Do środka były wpuszczane jedynie osoby, które chciały wziąć udział w mszy. Tam tłoku nie było.

Po mszy wracałam do domu na rowerze. Przeciętnie ta trasa zajmuje mi około 30 minut. Było już około godziny 22, więc wszyscy masowo wracali do domów. Większość bram wejściowych jest zamykanych właśnie przed 23. Jeszcze nigdy nie widziałam tak zakorkowanego miasta. Wpakowałam się w wąskie uliczki starego miasta, które zazwyczaj są względnie przejezdne. Tego dnia jednak wszyscy utknęli. Poruszałam się z prędkością jakichś dwóch centymetrów na minutę. I to na rowerze. Przede mną widziałam tylko morze skuterów, balony z Mikołajem i gęste, falujące od spalin powietrze. Dziwię się, że jeszcze się tutaj nie udusiłam. Nawet nie chcę się zastanawiać, co ja właściwie mam po tych trzech miesiącach w płucach i w całym organizmie. Na szczęście po jakimś czasie udało mi się odbić w wąską uliczkę i znalazłam mały objazd, oczywiście też mocno zakorkowany, ale przynajmniej nieco szybciej się poruszałam. Święta, to okazja dla Wietnamczyków, żeby wyjść w miasto, zwłaszcza dla nastolatów (czyli też ludzi po 20. roku życia:P). Większego znaczenia nie posiadają. W końcu ludzie żyją w kulturze, która zupełnie jest oderwana od Chrześcijaństwa. Buddystami też nie są. Ja (upraszczając) jestem zdania, że hanojską religią jest interes własnej rodziny, poparty kultem przodków. Wracając kipiącymi od ludzi ulicami obserwowałam więc grupy młodzieży spacerujące w czapkach św. Mikołaja, albo w porożach reniferów, psikających po sobie sztucznym śniegiem. 

Główną rozrywką wieczoru było odwiedzenie miejsc, w których można było zrobić zdjęcie ze świątecznymi ozdobami w tle. Dużą popularnością cieszyły się więc „zachodnie” centra handlowe i kościoły. Po prostu wsiadacie ze znajomymi na skuter i jedziecie, cykacie focie, i jedziecie dalej. Wersja ekskluzywna przewiduje jeszcze wspólne picie herbaty i kolację w ulicznej knajpie. Wszystko wpisywało się w klimat Walentynek, albo imprezy Halloween: puste, nic nie znaczące, nastawione na konsumpcje wydarzenie. Tak czy owak: Merry Christmas! A co to znaczy? No właśnie: zdjęcie z choinką i Mikołajem, na przykład takie jak poniżej, ściągnięte z fejsa mojej wietnamskiej znajomej, z folderu: Garden Shopping Center: 


Na szczęście nie padłam na ulicy i udało mi się wrócić do domu! Następnego dnia, w niedzielę, byłam na świątecznym obiedzie w ambasadzie. Myślałam, że będzie sztywno i nudno, i że się zmyję po dwóch godzinach. Okazało się być zupełnie inaczej! Naprawdę nasza placówka dyplomatyczna, a zwłaszcza jej gospodarze, niesamowicie mnie zaskoczyli. Na spotkanie zostali zaproszeni pracownicy ambasady i Polacy mieszkający w Ha Noi (w sumie nie wiem, jakie było kryterium, ja się zarejestrowałam przed wyjazdem na e-konsulacie, ale też w sumie kiedyś się wprosiłam na obchody Święta Niepodległości). Pewnie cała grupa liczyła jakieś 20 osób. Stół uginał się od przeróżnych świątecznych potraw (każdy musiał coś przynieść, ja poszłam na łatwiznę i znalazłam słodycze z Mieszka w moim osiedlowym sklepiku:P), w sumie kieliszki też nigdy nie były puste. Autentycznie czułam, że się przejadłam! Chciałam wyjść wcześniej, bo miałam jeszcze w planach odwiedzić moją wietnamską rodzinę, ale ambasador był nieugięty i skutecznie mnie przekonał, żeby jeszcze poświętować. 

W poniedziałek musiałam dość długo walczyć ze sobą, żeby wstać do pracy. W dodatku jestem nieustannie chora, ale mam nadzieję, że już wkrótce będzie lepiej!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz