Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

środa, 19 lutego 2014

Powrót do codzienności

Ostatnio zaniedbałam pisanie, dziękuję więc za nawoływanie i motywację. Obiecuję w tym tygodniu nieco nadrobić. Wypadłam z formy i trudno wrócić. Obwieszczam więc po raz kolejny, że żyję a Birma to jedno z cudowniejszych miejsc na ziemi. Przez kilka dni miałam nawet okazję poczuć się niemalże jak mała Nel w pustyni i w puszczy, a raczej jak Panna Anna w tropikach. Co prawda febry nie dostałam i Staś nie musiał zdobywać dla mnie chininy.

Wydaje mi się (a pewna to ja nigdy w życiu niczego nie jestem), że miałam zatrucie pokarmowe połączone z udarem słonecznym. Razem z Tao wyruszyłyśmy na trzydniowy trekking do Jeziora Inle. Miałyśmy lokalnego przewodnika. Już pierwszego dnia na szlaku, przed południem, źle się czułam (a przyczyną było zapewne śniadanie) i zaczęłam wymiotować. Mimo kilku lat spędzonych w Azji i jadania tu i ówdzie mój żołądek nie dawał rady. Do tego doszła gorączka. Słońce mocno prażyło a ja przez ostatnie miesiące bardzo rzadko byłam wystawiona na jego promieniowanie. Zbliżaliśmy się do wioski, w której przewidziany był postój na obiad. Ledwo weszłam schodkami na pierwsze piętro drewnianej chałupki o bambusowych ścianach a od razu położyłam się na macie. Miejscowe kobiety przykryły mnie kocami. Na dworze panował skwar. Wyszło więc, że "Biała Blond" jest w grupie najsłabszym ogniwem. Nie miałam siły dalej iść. Przed nami zostały przecież ponad dwa dni na szlaku prowadzącym przez pozbawione prądu i bieżącej wody małe osady zamieszkałe przez birmańskie grupy etniczne.

Mo Mo, nasz przewodnik, zorganizował dla mnie skuter. Kierowca odwiózł mnie do wioski, w której mieliśmy nocować. Po przyjeździe na miejsce od razu zasnęłam. Wieczorem miałam coraz wyższą gorączkę. Okazało się, że leki zostały w torbie nadanej do Inle. Na szczęście w okolicy byli też inni turyści i Thao przyniosła mi jakieś tabletki. Trochę się obawiałam, że temperatura ciała może szybko wymknąć się spod kontroli. Mo Mo zmuszał mnie do jedzenia. Na próżno. Wszelkie próby kończyły się fiaskiem a dokładniej mówiąc kolejnymi wymiotami. Spałam jak zabita (nie mylić z "martwa", chociaż powiedziałam już Thao, że może sobie zabrać moje zakupione kilka dni wcześniej birmańskie pamiątki, w tym przepiękny serwis herbaciany) i rano obudziłam się nieco w lepszej formie. W naszej grupie był jeszcze Izraelczyk Yagon. "Ana" po hebrajsku oznacza "proszę". Od tego słowa zaczynają się liczne modlitwy. Jedną z nich słuchałam wieczorem dygocząc się z zimna w bambusowej chacie pod niebem usłanym tysiącem migoczących gwiazd.

Drugiego dnia głównie patrzyłam na swoje buty i odliczałam kroki. Praktycznie niczego nie przełknęłam (poza ćwiartką awokado i bananem). Trzeciego dnia trekkingu "odżyłam" i byłam gotowa wyruszyć a był to już ostatni dzień na szlaku. Nic chyba nas bardziej ze sobą nie zintegrowało jak te nasze słabości. Thao z kolei miała problem z chodzeniem więc przynajmniej potrafiłyśmy sobie dotrzymać kroku. 

Zdjęcia i szersza relacja z Birmy, kraju uśmiechniętych ludzi, nastąpi wkrótce! 

PS. Proszę o niczym nie wspominać mojej mamie, na blogu tylko przegląda zdjęcia, bo za bardzo nie ma czasu czytać ;).

2 komentarze:

  1. No, uderz w stół a nożyce się odezwą ;-). Witaj Anno ponownie i dzięki za relację... z choroby. Dobre i to, ale jak czytam, widzę że wesoło nie było! Teraz cierpliwie czekamy na zdjęcia i opowieści o tym, jak piszesz, wspaniałym kraju uśmiechniętych ludzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za motywację :) Jutro zaopatrzę się w czekoladę i zacznę pisać!

      Usuń