Często jestem pytana czy „mówię po wietnamsku?”.
Moja odpowiedź brzmi: „trochę”. A to trochę znaczy mniej więcej tyle, że
potrafię zamówić sobie jedzenie, wytłumaczyć taksówkarzowi drogę do domu i
targować się w sklepie. Wietnamski to język tonalny i każda sylaba może być
wypowiedziana na sześć różnych sposobów, mając tym samym sześć różnych znaczeń.
Dla porównania w chińskim są cztery tony. Na szczęście wietnamski bazuje na
alfabecie łacińskim a poszczególne tony zaznacza się nad samogłoskami za pomocą
kropek, kresek, fal i haczyków. Po pierwszym roku życia w Wietnamie powoli
byłam w stanie usłyszeć różnice między tonami. Niestety nigdy w pełni nie udało
mi się ich poprawnie wypowiedzieć.
Na co dzień porozumiewałam
się głównie po angielsku i za pomocą rąk. Nauczyłam się akceptować „nierozumienie”. Samoczynnie skupiałam uwagę na czymś innym, gdy znajomi w grupie przerzucali się
na wietnamski. Dawałam im czas, żeby sobie porozmawiali i rzadko wnikałam z
czego się tak zacięcie chichoczą czy też czym się tak teatralnie oburzają. Otóż
tłumaczeniu unika wiele niuansów językowych. Wiele razy rezygnowałam z
wcześniejszych planów właśnie dlatego, że nie byłam w stanie wytłumaczyć czego
ja właściwie chcę. Machałam ręką myśląc, że może następnym razem z kimś innym
będę się w stanie porozumieć.
I życie w takiej
wybiórczej przestrzeni językowej miało niewątpliwie swój nieodzowny urok.
Rozumiałam tylko niewielki procent komunikatów. Sama mogłam więc tworzyć
dialogi i dopasowywać je do czule szepczących par w czasie romantycznych
kolacji, zaciętych rozmów gospodyń z sąsiedztwa, emocjonujących opowieści parkingowych
czy też kategorycznych pouczeń rodziców odprowadzających swoje dzieci do
szkoły. Wymyślałam więc własne slogany na gigantycznych billboardach i kreatywnie
tłumaczyłam ulotki reklamowe. Słuchałam tylko tych informacji, które mnie
bezpośrednio dotyczyły a cała reszta była tylko melodią w tle codziennych
obowiązków i rozrywek.
Rzecz ma się zupełnie
inaczej w Polsce. Nagle rozumiem. W dodatku za dużo. Najwięcej wypowiedzi
dociera do mnie w komunikacji publicznej. Niedawno zasłyszane: „Kurwa, gdzie
ten autobus? Zaraz mnie szlag trafi!”. Jadąc Polskim Busem z Rzeszowa do
Wrocławia siedziałam na końcu autobusu obok grupy pierwszorocznych studentów,
którzy byli niesamowicie rozentuzjazmowani wyprawą na plener malarski. Było
wcześnie rano i większość pasażerów kontynuowała swój przerwany sen. Studenci
przeciwnie. Nieustannie ekscytowali się kolejnymi bagatelnymi historiami.
Siedząca obok kobieta postanowiła zwrócić im uwagę wrzeszcząc, że „mają się
zamknąć, bo inni chcą spać a sami nie są”. I w ten sposób rozpętała się
pyskówka, że przecież „mogła jechać taksówką” itp. Byłam zaskoczona, że od razu
było tak awanturniczo. Czy nie można ze sobą porozmawiać bez zbytecznych
emocji? Jadąc busem do Świdnicy postanowiłam nieco przymknąć okno. Nagle
zorientowałam się, że chłopak za mną (też wyglądający na pierwszoroczniaka) od
razu je otworzył i zaczął wylewać z siebie słowotok obelg pod moim adresem.
Zanim je zrozumiałam zdążył już skończyć a ja postanowiłam ich nie przyswajać. Mam
wtedy lepsze samopoczucie. Skąd w ludziach ta agresja?
Przez ostatnie lata
miałam więc olbrzymie szczęście nie rozumieć i żyć w błogiej nieświadomości
wolna od perswazyjnych przekazów, populistycznej paplaniny, agresywnych docinek
i próżnych banałów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz