Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

niedziela, 19 października 2014

Wybiórczy język

Często jestem pytana czy „mówię po wietnamsku?”. Moja odpowiedź brzmi: „trochę”. A to trochę znaczy mniej więcej tyle, że potrafię zamówić sobie jedzenie, wytłumaczyć taksówkarzowi drogę do domu i targować się w sklepie. Wietnamski to język tonalny i każda sylaba może być wypowiedziana na sześć różnych sposobów, mając tym samym sześć różnych znaczeń. Dla porównania w chińskim są cztery tony. Na szczęście wietnamski bazuje na alfabecie łacińskim a poszczególne tony zaznacza się nad samogłoskami za pomocą kropek, kresek, fal i haczyków. Po pierwszym roku życia w Wietnamie powoli byłam w stanie usłyszeć różnice między tonami. Niestety nigdy w pełni nie udało mi się ich poprawnie wypowiedzieć. 

Na co dzień porozumiewałam się głównie po angielsku i za pomocą rąk. Nauczyłam się akceptować „nierozumienie”. Samoczynnie skupiałam uwagę na czymś innym, gdy znajomi w grupie przerzucali się na wietnamski. Dawałam im czas, żeby sobie porozmawiali i rzadko wnikałam z czego się tak zacięcie chichoczą czy też czym się tak teatralnie oburzają. Otóż tłumaczeniu unika wiele niuansów językowych. Wiele razy rezygnowałam z wcześniejszych planów właśnie dlatego, że nie byłam w stanie wytłumaczyć czego ja właściwie chcę. Machałam ręką myśląc, że może następnym razem z kimś innym będę się w stanie porozumieć.    

I życie w takiej wybiórczej przestrzeni językowej miało niewątpliwie swój nieodzowny urok. Rozumiałam tylko niewielki procent komunikatów. Sama mogłam więc tworzyć dialogi i dopasowywać je do czule szepczących par w czasie romantycznych kolacji, zaciętych rozmów gospodyń z sąsiedztwa, emocjonujących opowieści parkingowych czy też kategorycznych pouczeń rodziców odprowadzających swoje dzieci do szkoły. Wymyślałam więc własne slogany na gigantycznych billboardach i kreatywnie tłumaczyłam ulotki reklamowe. Słuchałam tylko tych informacji, które mnie bezpośrednio dotyczyły a cała reszta była tylko melodią w tle codziennych obowiązków i rozrywek. 

Rzecz ma się zupełnie inaczej w Polsce. Nagle rozumiem. W dodatku za dużo. Najwięcej wypowiedzi dociera do mnie w komunikacji publicznej. Niedawno zasłyszane: „Kurwa, gdzie ten autobus? Zaraz mnie szlag trafi!”. Jadąc Polskim Busem z Rzeszowa do Wrocławia siedziałam na końcu autobusu obok grupy pierwszorocznych studentów, którzy byli niesamowicie rozentuzjazmowani wyprawą na plener malarski. Było wcześnie rano i większość pasażerów kontynuowała swój przerwany sen. Studenci przeciwnie. Nieustannie ekscytowali się kolejnymi bagatelnymi historiami. Siedząca obok kobieta postanowiła zwrócić im uwagę wrzeszcząc, że „mają się zamknąć, bo inni chcą spać a sami nie są”. I w ten sposób rozpętała się pyskówka, że przecież „mogła jechać taksówką” itp. Byłam zaskoczona, że od razu było tak awanturniczo. Czy nie można ze sobą porozmawiać bez zbytecznych emocji? Jadąc busem do Świdnicy postanowiłam nieco przymknąć okno. Nagle zorientowałam się, że chłopak za mną (też wyglądający na pierwszoroczniaka) od razu je otworzył i zaczął wylewać z siebie słowotok obelg pod moim adresem. Zanim je zrozumiałam zdążył już skończyć a ja postanowiłam ich nie przyswajać. Mam wtedy lepsze samopoczucie. Skąd w ludziach ta agresja? 

Przez ostatnie lata miałam więc olbrzymie szczęście nie rozumieć i żyć w błogiej nieświadomości wolna od perswazyjnych przekazów, populistycznej paplaniny, agresywnych docinek i próżnych banałów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz