Pamiętam, gdy pierwszy raz odwiedziłam Anię w jej mieszkaniu w Hanoi. Wtedy
miała przytulną kawalerkę. To było niecałe dwa lata temu. Byłam totalnym
świeżakiem w Azji. I tak sobie pomyślałam, że też tak chcę mieszkać. Mieć
własne cztery kąty, różne rodzaje herbaty na stole i już nie musieć gnieść się
po małych pokoikach. I teraz taki szczyt komfortu udało mi się wreszcie
osiągnąć. Właśnie skończyłam sprzątać i robić pranie. Wszystko sama, co jest
raczej moją fanaberią. Odmówiłam serwisowania mieszkania i pani sprzątająca do
mnie nie przychodzi. Z kilku powodów (a na pewno nie jest nią cena, 25$
miesięcznie, sprzątanie 2 razy w tygodniu łącznie z praniem): po pierwsze chcę
się czuć jak w domu a nie pokoju hotelowym a po drugie nie lubię, gdy ktoś obcy
wchodzi w moją prywatną przestrzeń i dotyka moich rzeczy (już nie wspominając
faktu, że żyję w zorganizowanym chaosie, którego struktur nie wolno naruszyć:
wtedy dopiero bym się pogubiła i niczego nie byłabym w stanie znaleźć). Rano byłam
na targu. Wreszcie mam pełną owoców lodówkę. W ciągu tygodnia niestety na nic
nie mam czasu. Jeżdżę na mój „stary” targ naprzeciwko zoo. W ekspatowym Beverly
Hills dominują ekskluzywne restauracje, ciężko o świeże, dobrej jakości owoce. Dzisiaj zostałam przeszkolona przez
panią sprzedającą pomarańcze (które tutaj są zielone, tylko na sok), żebym
wybierała te małe, bo są bardziej soczyste. I nawet zrozumiałam. Eureka! Dwa lata w
Wietnamie.
Kiedyś, będąc jeszcze na studiach, myślałam, że człowiek po ich ukończeniu umiera
i już nic ciekawego go w życiu, poza bezbarwną codziennością, nie spotka.
Okazuje się jednak, że nie. Dwa lata temu zakończyła się moja przygoda z
uniwersytetem. I każdy kolejny dzień zdaje się zaskakiwać ten wcześniejszy i
przynosi niekończące się emocje, spotkania, doświadczenia i refleksje. Ach,
życie jest piękne. Jakie to banalne!
Lubię mojego szefa. Jak to mawiają: „szanuj majstra swego, bo możesz mieć
gorszego”. I ja właśnie takim przypadkiem jestem. Po jakże krótkim epizodzie w
nowym przedszkolu przekonałam się, a może tylko utwierdziłam, że w pracy
potrzebuję dużo swobody i tylko wtedy będę w stanie efektywnie i energicznie
spełniać swoje zadania. W przedszkolu niewypale każda, nawet najdrobniejsza
czynność, była uregulowania nieskończoną liczbą wytycznych i zasad. Totalnie
się gubiłam w tych wszystkich oczekiwaniach i skryptach tracąc zdrowy rozsądek
oraz intuicję. Przez zaledwie dwa
tygodnie dusiłam się jak w za ciasnym i za wysokim kołnierzu (prawie takim,
jaki ma mój ao dai, czyli tradycyjna wietnamska tunika). W dodatku, dla mnie
zbyt wiele rzeczy jest względnych i brak mi przeświadczenia o posiadania
monopolu na „prawdę”. I znów jestem w Horizonie (tak się nazywa moje
przedszkole, dostałam nawet własne wizytówki, de facto z literówką w nazwie
szkoły, jakież to wietnamskie!). Ale tym razem już mniej się irytuję i staram
się skupić tylko na swojej pracy i nie wnikać w cały system organizacyjny. Bo
po co? I jest całkiem spoko. A najważniejsze, że dają mi wolną rękę i mogę robić co mi się tylko podoba.
Jestem typem, który nieustannie musi być w ruchu, w przeciwnym razie rutyna
mnie zabija. Uwielbiam się uczyć, niekoniecznie na własnych błędach, ale
czasami chyba nie da się inaczej. I otóż mogę teraz pewnie stwierdzić, że „pora
deszczowa nie nadaje się na wysiew ziaren”. Przywiozłam z Polski torebeczki z
ziołami. Dwa tygodnie temu zasiałyśmy je z Hoai wcześniej kupując ziemie i
donice. Postanowiłam je przykryć folią, żeby je ochronić przed deszczem. Na
początku wyglądały całkiem obiecująco, ale niestety chyba je zakisiłam. Gdy
odkryłam folię było już za późno na ratunek i obfite opady deszczu dokończyły
dzieła zniszczenia. I dzisiaj rano dosiałam kolejną partię. Ostatnim razem
zostawiłam sporo nasion, w końcu znam siebie i mój początkujący talent
ogrodniczy. Tytułu działkowca miesiąca raczej nie mam szans uzyskać. Tym razem
wstawiłam skrzynki do domu na parapet, przy okazji powylewały się z nich
hektolitry wody. Może coś wyrośnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz