Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

niedziela, 17 lutego 2013

17.02.2013 - Niedziela


Mission impossible: powrót

Utknęłam. Hasłem przewodnim ostatnich dni powinno być powiedzenie: "nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej". Wracam od piątku i wrócić nie mogę. A wszystko przez wietnamski Nowy Rok i fatalne drogi, a raczej ich brak. 

Wyruszyłam z Sajgonu do Phnom Penh (stolicy Kambodży) we wtorek (5.02). Na miejscu okazało się, że właśnie jestem w środku uroczystości pogrzebowych ku czci zmarłego (w październiku) króla. W stolicy spędziłam jedną noc i następnego dnia pojechałam do Kratie w poszukiwaniu słodkowodnych delfinów. Pojeździłam też trochę na rowerze po wyspie Koh Trong na Mekongu. 

Z Kratie minibusem dotarłam do prowincji Mondulkiri i głównego miasteczka Sen Monorom. I to był magiczny etap. Opis dwudniowego trekingu po dżungli wkrótce, muszę tylko wrócić do domu (a jeszcze to mi się nie udało). Z Sen Monorom chciałam przedostać się do Laosu. Musiałam wrócić do Kratie (brak dróg) a stamtąd do Stung Treng. Dalej niestety się nie dało. Konieczny był nocleg w tym małym, kambodżańskim miasteczku nieopodal granicy. Zazwyczaj z punktu A do B jeździ tylko jeden minibus dziennie a podróż nim zajmuje przynajmniej 5 godzin. Zejście z głównych turystycznych szlaków trzeba okupić sporym wysiłkiem i trzeba dysponować na to czasem.

We wtorek udało mi się przekroczyć granicę kambodżańsko - laotańską i trafiłam na 4 Tysiące Wysp w Laosie. Nocowałam na Dot Dot. Odpoczywałam, biegałam, jeździłam na rowerze, pływałam kajakiem i cieszyłam się świeżym powietrzem. W piątek zaczęłam "wracać". Są podróżnicy, których założeniem jest pokonywanie każdego kilometra lądem. Czy ja wiem, czy ja też do nich należę? Wczoraj przekroczyłam granicę laotańsko - wietnamską i nieco utknęłam. Musieliśmy przeprawić się przez góry. Autobus wspinał się po wąskich serpentynach, aby za kilkaset metrów wolno zjeżdżać ze stromych stoków nieustannie trąbiąc: ostrzegając w ten sposó kierowców z naprzeciwka. Widoki za oknem przepiękne: zielone, strzeliste pasma górskie. A w autobusie filmy akcji, które skutecznie przykuwały uwagę pasażerów (Mission Impossible: Ghost Protocol). 

Na granicy celnicy mieli niezłą łamigłówkę. Jechałam razem z Natalie i Octavio (pochodzą z Chile, ale mają hiszpańskie paszporty). W moim paszporcie widnieją głównie wizy wietnamski (chyba 5), do tego miałam już dwie laotańskie i jakoś niespecjalnie mogli się połapać, które są jeszcze ważne, a które już nie. Zostałam więc wezwana do przełożonego. On chyba też za bardzo nie wiedział o co chodzi. Wchodząc do pokoiku od razu zapytał: "What happened?" [co się stało?]. A ja na to, że nic, że mam aktualne wizy i wszystko powinno być w porządku [do Wietnamu można wjechać tylko posiadając wizę, nie ma opcji kupna na granicy, wyjątek stanowią lotniska, ale tam też wcześniej należy się zarejestrować]. Celnik poprzeglądał wizy i pożyczył powodzenia. Następnie celnicy musieli mnie wpisać do zeszytu. Poprzeglądali kilka, zanim znaleźli kod "POL". Na liście był wpisany tylko jeden chłopak. Ostatecznie jednak pomylili się i wpisali mnie "pod Hiszpanią" jako Anna Stanisława.

Dojechaliśmy więc z Natalie i Octavio (poznaliśmy się w minibusie z Kratie do Sen Monorom w pierwszym tygodniu mojej podróży. Okazało się, że robimy identyczne trasy a Natalie mieszka w Sajgonie) do Wietnamu. Wysiedliśmy w Kon Tum z nadzieją, że od razu wsiądziemy do nocnego autobusu do Sajgonu. Nici z planów. Taksówką dojechaliśmy do Pleiku, z którego, od samego rana, miały odjeżdżać minibusy. Dzisiaj więc zjawiliśmy się na dworcu o 6 rano a tam okazało się, że autobus do Sajgonu odjeżdża wieczorem i jest w całości zarezerwowany i nie możemy kupić biletu. Jedyną opcją, która nam została był minibus do Nha Trang, kurortowego miasteczka na wybrzeżu. Mieliśmy jechać po południu. Niestety dalej nie było wiadomo czy tam będziemy w stanie kupić jakikolwiek bilet. Wietnamska nauczycielka z mojego przedszkola właśnie wraca z Nha Trang i stanowczo odradzała ten punkt (wszyscy wracają do Sajgonu po Nowym Roku). I właśnie Tam wydostała nas z tarapatów. Jej koleżanka ze studiów mieszka w tym cudownym mieście Pleiku i cudem udało jej się zdobyć bilety do Sajgonu. Teraz czekamy. A ja chyba przy okazji nieco strułam się obiadem. Nałykałam się leków i planuję jakoś przetrwać 10 godzinną jazdę minibusem. Mamy dojechać około 6 rano (czyli pewnie około 8). Uczę od 8.30, ciekawe czy mi się uda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz