Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

czwartek, 7 lutego 2013

07.02.2013 - Czwartek

 Dzisiaj dzień spędzam w Kratie. To tutaj w Mekongu pływają słodkowodne delfiny. Po około 9-cio godzinnej podróży autobusem dojechałam do małego miasteczka. Delfiny widziałam, potwierdzam więc ich obecność, wyobraźcie sobie, ze jeden właśnie pływa sobie w tej rzece. Są niemalże czarne.

Na rzece było kilka łodzi z turystami. Delfiny co jakiś czas wynurzały się ponad taflę wody.

 Nasz kierowca łodzi Kat budujący zamek z piasku. Miał przy tym niezły ubaw. Bawić się można w każdym wieku (on ma 28 lat). Metoda była dość nietypowa: z dna wybierał błoto i przepuszczał po palcach budując wieże.

 Efekt końcowy: Angkor Wat. Kat nigdy w Siem Reap (tam mają kompleks świątyń Angkor) nie był. Za pewne zaznajomiony jest z budowlą z etykiety piwa. Logo piwa Angkor to właśnie trzy świątynne wieże.

 Obecnie trwa pora sucha. W porze deszczowej ta maleńka wysepka nie istnieje. 

 Uwaga, uwaga! Chodzę po Mekongu! Wiara czyni cuda;) Prawie jak suchar.


 Przy wejściu satelita, czasami przed domem zaparkowany samochód.

 Drewniane domy mijane po drodze. Stoją na stopkach. Pod podłogą zazwyczaj siedzą krowy, albo też składowane są maszyny rolnicze. Oczywiście nie może zabraknąć hamaków. Nawet w przydrożnych sklepikach sprzedawcy bujają się w hamakach.

 Czas na lunch. I niestety zapomniałam, że zamawiając kurczaka nie dostaje się piersi, tylko skórę, chrząstki i kości. Tym razem trafiłam nawet na pióro. Zaskoczyła mnie miseczka z ryżem, z której sama mogłam sobie dokładać. 

 Lokalny punkt przyszpitalny. Idę sobie chodnikiem, a tu leżą sobie chorzy podłączeni do kroplówek.

Plakat edukacyjny (przyklejony do drzewa) pokazujący, że nie należy wyrzucać śmieci do rowu, tylko do kosza.

 W oczekiwaniu na odpłynięcie łodzi łączącej miasteczko z niewielką wyspą na Mekongu.

 Brzeg rzeki, pustynny krajobraz, piasek palił w stopy. 


Moja złota myśl: podróżować należy „za młodu”. Wydaje mi się, że w pewnym wieku już ciężej jest znieść kilkugodzinną jazdę autobusem po wyboistych drogach czy też jazdę na rowerze w kambodżańskim słońcu gdzieś na wyspie na Mekongu. A na pewno warto nieco się potrudzić, chociażby po to, żeby zobaczyć uśmiechnięte dzieciaki krzyczące „hello”.

 Dzieciaki pędzące plewić szkolny dziedziniec. 

 Leniwe popołudnie. 

 Dzisiaj na wyspie był dzień "czynu społecznego". Mijałam grupy dzieciaków z motykami, które karczowały i oczyszczały pobocza.

Oczywiście siłę napędową stanowią woły, czy też krowy;)

 Stodoły, ze słomą ryżową. Już po żniwach.

 Krowy na głównej drodze. 

 Radosne dzieciaki na bosaka biegające "po ulicy". Od razu do mnie podbiegły krzycząc "heljoł".

I sądzę, że te dzieci mają szczęśliwe dzieciństwo. Na pewno nie są zmanierowane i pretensjonalne. Bawią się suchymi gałązkami bambusa czy też kamieniem próbują trafić w butelkę. I mają z tego ubaw, razem się śmieją, trochę przepychają, żeby w końcu pobiec z całej siły przed siebie. 

Za wszelką cenę nie wprowadzałabym „modernizacji”. Niczym Rousseau mogłabym napisać o „szczęśliwym dzikim”. Pomagać należy mądrze i warto być świadomym konsekwencji a może jeszcze wcześniej zweryfikować motywy. Może naczytałam się za dużo Noama Chomskiego. Opisywał, w jaki sposób „Stany” pomagają Ameryce Południowej. Otóż wielkie korporacje w poszukiwaniu taniej siły roboczej (i nieskomplikowanych warunków pracy, czyli braku związków zawodowych, ograniczeń dotyczących produkcji odpadów i ochrony środowiska) przenoszą się na Południe. Tam zakładają swoje fabryki, stwarzając  nowe miejsca pracy. W dodatku jakże szlachetnie dostarczają pomoc humanitarną, wypuszczając na rynek tony (oczywiście genetycznie zmodyfikowanej) żywności. W ten oto sposób sprawiają, że miejscowi rolnicy nie mogą konkurować z amerykańskimi plonami i są zmuszeni zaprzestać uprawy ziemi i przenieść się do miast. A tam zasilą szeregi robotników amerykańskich fabryk, dzięki czemu cena siły roboczej może być nieustannie utrzymywana na niskim poziomie. 

I ja niestety nieco przyczyniam się do utrwalenia podziału między bogatymi a biednymi. Wszystkie moje ubrania sportowe to „najki”, wyprodukowane albo w Wietnamie, albo w Kambodży. Robotnicy na pewno nie zarobią w nich więcej niż 150 dolarów miesięcznie. I ciężko uciec przed masowymi korporacjami. Nawet tutaj większość produktów należy do Unilevera czy też P&G. Staram się wyszukiwać lokalnych marek, co jest de facto syzyfową pracę. Do tego ubrania. Kupuję głównie u lokalnych krawców, ale i tak nie można „nie – konsumować” wielkich marek. I pewnie skończę tak marnie jak i Syzyf, ale przynamniej będę próbować.  


 Cała naprzód, hiszpańskie "todo recto" czyli hasło przewodnie Camino Santiago. Strzałka wskazująca kierunek do maleńkiego portu. 

 Chłopcy pozowali z olbrzymią chęcią. Na koniec dzieci sprawdziły zdjęcie.

 Słit focia z kaktusami w tle. Było naprawdę upalnie, spiekłam się jak rak.

 Kaktusowe ogrodzenie

 komisariat 

 Do zdjęcia kazała im zapozować mama.

Po zdjęciu dzieciaki podekscytowane popiekły z całej siły przed siebie. 

 Zwożenie słomy.

Grupa nastolatków porządkująca pobocze. Koreańskie pozy, przy okazji śpiewali gangnam style!

Pierwsze dwa dni mogłabym opisać słowami: „czytaj znaki”. W Phnom Penh dzieliłam pokój z Portugalką, która twierdzi, że powinnam się przenieść do Kolumbii. W Kratie natomiast z Francuską, której ulubionym krajem jest również Kolumbia. Brakuje tylko Shakiry w autobusie. Albo kolejnej osoby, która coś napomknie o Kolumbii.

1 komentarz: