Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

poniedziałek, 2 stycznia 2012

2.01.2012 - Poniedziałek

Nowy Rok przywitałam w jednej z lokalnych dyskotek: Hanoi Rock City. Wcześniej była mała domówka, na której piliśmy "nosorożcówkę". Jest to polska "żubrówka", tylko nieco słabsza, made in Vietnam (na etykiecie zamiast żubra widnieje nosorożec: a co z prawami autorskimi?!). Ponoć koleś, który ją produkuje przywozi trawę z Polski, tak przynajmniej mówił ambasador, który go zna (polskie tematy rozmów niezależnie od miejsca i wieku są zawsze takie same:P). Dwie walizki stanowią roczny zapas :P. Do mojego mieszkania wróciłam przed 6. Miałam dosłownie chwilkę, aby zmyć makijaż, nałożyć nowy, założyć sukienkę i wpakować pieniądze do koperty, ponieważ już o 7 wyjeżdżaliśmy na wesele z Ha Dong (pierwsza dzielnica, w której mieszkałam z wietnamską rodziną). Jakoś nie ogarnęłam tego wesela wcześniej, sama nie wiedziałam czy mam tam jechać czy też nie. 


Sylwester: domówka z innymi nauczycielami Inglisza i impreza w Hanoi Rock City.

Droga na wesele zajęła nam blisko 4 godziny. Udało nam się nawet przebić oponę. Przejeżdżaliśmy przez liczne wioski, w których produkują cegłę. Ogólnie były bardzo zaniedbane, zakurzone i brudne (wszędzie pełno dzikich wysypisk śmieci). Mieszkańcy nie przykładają większej wagi do ich estetyki (a ja z Podkarpacia jestem: może być ubogo, ale NA ZEWNĄTRZ ma być elegancko i czysto:P). Na początku pojechaliśmy do rodzinnej miejscowości Linh, gdzie nadal mieszka jej babcia. Zaraz po wejściu wszyscy rzucili się na ołtarzyk dziadka. Dokładali jedzenie, ciastka, alkohol i zapalali kadzidełka. To tak jak polska wizyta na cmentarzu: usuwasz zeschnięte kwiaty, stare znicze zastępujesz nowymi. Ołtarzyk ku czci zmarłego jest umiejscowiony w każdym domu w jego centralnej części (zwłaszcza w wioskach, Ha Noi to już inna bajka). Na drewnianym stole znajduje się zdjęcie zmarłego, otoczone kadzidełkami, wazami i darami. W ten sposób nie ma możliwości zapomnieć, że ktoś „odszedł”. Już zawsze będzie brał udział w życiu rodziny. Na ścianach wisiały liczne dyplomy dziadka, które otrzymał za walkę z Amerykaninami, Francuzami i Chińczykami. 

Po szybkiej wizycie (zdążyłam zjeść ugotowanego batata) od razu pojechaliśmy dalej. Około 11 zjawiliśmy się w rodzinnej miejscowości Giooca (Pan Młody). 

 Symbol informujący o imprezie weselnej.

Nawet nie przypuszczałam, że aż tak się ucieszy na mój widok. Moja obecność na weselu wywołała furorę. Nawet rodzice Pana Młodego dziękowali mi, że przyszłam, dumnie stwierdzając, że jeszcze się nigdy nie zdarzyło, żeby ktoś z miasteczka miał obcokrajowca na weselu. Będą ludzie gadać! Mama Pana Młodego zapraszała starsze ciotki, aby przesiadły się do domu, w którym było cieplej, ale odmówiły, ponieważ na zewnątrz mogły mi się przyglądać. Oczywiście dla wszystkich byłam „bjutiful, piękna, blond, biała itp.”. Nadal takie sytuacje są dla mnie krępujące. Byłam jedną z ważniejszych osób, zaraz po Panu Młodym, co nie było wcale takie trudne, ponieważ na imprezie nie było Panny Młodej :P. W tym samym czasie była na imprezie w rodzinnej miejscowości ze swoimi gośćmi. Wspólną imprezę zaplanowano na następny dzień. W sumie to raczej wspólny obiad, a może po prostu „obiad weselny”, bo też nie do końca jest wspólny. Nie było określonej godziny, o której należy się zjawić. Goście więc przychodzili o różnej porze. Pan Młody musiał więc ich od razu przywitać i doprowadzić do stolika (i tak w kółko, więc był już nieźle zmęczony). Kopertę można wręczyć Panu Młodemu osobiście, lub dać jego rodzicom, bądź też istnieje trzecia opcja: wrzucasz do „skarbonki”.

 Weselna skarbonka: nie musisz martwić się o prezent, zawsze zmieści się w kopercie.

Imprezę zaczyna się piciem herbaty i drobnymi przekąskami. Na przykład pofarbowanymi na czerwono pestkami arbuza, które mają niby przynieść szczęście. Jak dla mnie to była rozrywka na przeczekanie (gra na zwłokę;): zanim uda ci się otworzyć jedną pestkę zejdzie ci przynajmniej minutę! Więc w tym czasie można przygotować jedzenie :P (wszelkie resztki zrzucasz na ziemię).

Czerwone pestki arbuza, oczywiście "na szczęście"!

Następnie przesiedliśmy się do innego pomieszczenia. Tam przynieśli nam talerzyki z potrawami i alko: ryżowy bimber powlewany do butelek po wodzie mineralnej i innych słodkich napojach. Wszyscy jedli i pili. W tym i ja! To samo działo się przy innych stolikach, z których dość regularnie dobiegały krzyki toastów: mot – hai – ba – jo!  

 Ryżowy bimber. Na początku myślałam, że to na prawdę jest woda mineralna :P Dobrze, że popiłam wprost z butelki! 

Wspólne jedzenie: każdy wybiera po kawałku do swojej miseczki z talerzy ułożonych na środku stołu. 

Siedzieliśmy na zewnątrz (na tzw. „polu”:P) pod prowizorycznym dachem. W ubiorze gości dominował styl codzienny (może nieco bardziej elegancki), większość osób siedziała w kurtkach. Trochę pochodziłam i pogadałam z innymi gośćmi (wiele osób chciało zagadać). Ludzie raczej się nie integrowali, tylko jedli i pili we własnym towarzystwie. 

 Dróżka prowadząca do głównej "sali".



 Koledzy Pana Młodego ze szkoły policyjnej, pełnią funkcję "parkingowych".

 W obsłudze wesela pomaga głównie rodzina i sąsiedzi, Pani ze zmywaka.

Nagle okazało się, że wracamy! Normalnie nie byliśmy tam ani dwóch godzin! Dochodziła godzina 13, a więc czas na popołudniową drzemkę. Goście już pojedli i popili więc zaczęli się chwiejnym krokiem rozchodzić. Większość z nich to okoliczni mieszkańcy (rodzina, znajomi ze szkoły). Trochę było mi szkoda wychodzić, ale tak naprawdę impreza nie trwałaby już długo. Na koniec wspólne zdjęcie z Panem Młodym, jego rodzicami i moją wietnamską rodziną. Mój aparat był jedynym na całej imprezie (w sumie każdy ma tutaj iPhona czwórkę:P, chociaż na wiosce to nie wiadomo). Para Młoda była już po licznych sesjach: swoje zdjęcia już mieli. Piękne i obrobione. Jedno z nich widniało na wydrukowanym plakacie (w lewym górnym rogu). 

 Od lewej: kolo (były student ze szkoły policyjnej), kuzynka, brat Linh, Linh (rodzeństwo, z którym mieszkałam przez pierwsze 2 miesiące), Białas, Giooc (Pan Młody), rodzice Pana Młodego i mama Linh.
 
 Sesyjne zdjęcie Pary Młodej w lewym górnym rogu. 

Ojciec Linh wykłada w szkole policyjnej. Giooc to jeden z jego byłych studentów. W okolicy mieszkali też inni uczniowie więc zaraz po opuszczeniu wesela zaczęliśmy objeżdżanie wiosek i składanie krótkich wizyt na herbatę (nie trwały dłużej niż 10 min). Każda taka wizyta kończyła się podarunkiem. Owoce, warzywa i inne wiejskie przetwory szybko wypełniały bagażnik. Zawsze proszono nas do salonu, w którym znajdował się ołtarzyk, liczne dyplomy wojenne i  zdjęcia dzieci. 

Na koniec pojechaliśmy odwiedzić kuzynkę, która też była na weselu. Sama wychodzi za mąż w lutym. Sesje zdjęciowe mieli już w ubiegłym miesiącu. Oczywiście jestem zaproszona na obiad weselny. Jej babcia aż się ze mną pokumplowała i kilka razy powtórzyła, żebym przyszła na imprezę. Mieszkają w miasteczku oddalonym o dwie godziny jazdy od Ha Noi. Obok ich domu znajdują się restauracje serwujące psie mięso. Widziałam więc psy pozamykane w klatkach i krew na chodniku. Z innych obserwacji: często w wioskach domy były ogrodzone betonowymi murami. Na sam ich szczyt powciskano kawałki szkła, w ten sposób skutecznie uniemożliwiając wspięcie się na górę. 

Ogólnie dałam radę! Jeszcze nie jestem taka stara, mogę więc nie spać całą noc i następnego dnia nadal być gwiazdą :P. Ok., nie wspomnę, o której się dzisiaj obudziłam :P. Na szczęście przedszkola mają wolne! 

1 komentarz:

  1. Heh robisz furorę w Wietnamie. Oby tak dalej! Pomyśl o karierze w szoł biznesie :)

    OdpowiedzUsuń