Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

niedziela, 8 stycznia 2012

08.01.2012 - Niedziela

Dzisiaj odkryłam słodkie, kokosowe krakersy! Co prawda Wietnamczycy jedzą je tylko do gorzkiej zielonej herbaty, a ja preferuje je „na sucho”. W końcu uwielbiam słodycze! I już sama nie wiem, czy one są smaczne, czy mój organizm już jest tak zdesperowany, że z radością przyjmie każdą ilość cukru!
 Kokosowe krakersy, mniam!

Kokosową przekąską poczęstowała mnie Q, która dzisiaj zaprosiła mnie na obiad. Wraz z siostrą przygotowała przepyszne sajgonki. A nie ma nic lepszego niż domowe sajgonki! Można je przygotować na wiele różnych sposobów. Dzisiejsze były z wieprzowiną, krewetkami, makaronem ryżowym i kiełkami fasoli. Całe nadzienie zawija się w papier ryżowy a następnie smaży na wolnym ogniu. 

[Kiedyś z inną znajomą, Tao, gotowałyśmy nieco inaczej:
 Sajgonki a la Tao Uśmiechnięta
Nadzienie:
Mięso mielone
Makaron ryżowy  
Grzyby mun
Kolendra
Szczypiorek
Czosnek
2 jajka
Sól pieprz

Papier ryżowy

Do miski wrzucić makaron połamany na drobne kawałki, mięso mielone, drobno pokrojoną kolendrę, szczypiorek, czosnek i grzyby mun (wcześniej wymyć i zaparzyć w gorącej wodzie). Całość przyprawić solą i pieprzem, dodać 2 jajka. Wymieszać. Nadzienie zawijać w papier ryżowy.
Osobiście preferuję zioła w sajgonkach :)]. 

Sajgonki przygotowuje się tylko na specjalne okazje, ponieważ są bardzo pracochłonne. Niech spróbują pierogi polepić :P

Na obiedzie z Q standardowo wszystkie potrawy podane były na dużych talerzach i miskach ułożonych na środku stołu. Każdy ma swoją małą miseczkę, do której wybiera sobie kawałeczki potraw. Nigdy nie napełnia się całej miseczki, bierzesz tylko kawałeczek, od razu go zjadasz i ponownie sięgasz po kolejny ze środka stołu. Tutaj nie ma się własnego „talerza”, tak jak to działa w Polsce. Jemy wszyscy razem, miseczka ma raczej funkcję pomocniczą, żeby zanadto nie naciapać, żeby móc w niej np. coś wymieszać. Jestem już przyzwyczajona do takiego jedzenia. Na początku napełniałam sobie swoją miseczkę i nie za bardzo „integrowałam się” z innymi przy stole. Teraz sięgam po małe porcje. Nie specjalnie zwracam uwagę na higienę. W końcu każdy wybiera kawałki swoimi pałeczkami, które wcześniej włożył do ust i zostaje na nich ślina. No bywa. Tao (ta od sajgonek z kolendrą) mówiła, że pracowała kiedyś w restauracji i jeden z klientów (Australijczyk) poprosił ją o porcję na oddzielnym talerzu. Była wtedy bardzo zaskoczona, że musi mieć własny talerz i nie może jeść z innymi. Później przyzwyczaiła się do takich sytuacji. Wietnamskie jedzenie na pewno integruje. Często ludzie wciskają kawałki do mojej miseczki, w ten sposób wyrażają niejako troskę i chcą, żebym spróbowała czegoś dobrego. Potrawy są zawsze pokrojone tak, aby je można było łatwo złapać pałeczkami. Nie chcę się przechwalać, ale jedzenie pałeczkami już nieźle mi wychodzi! 

Po obiedzie nadszedł czas na picie herbaty. Naparza się ją w porcelanowym czajniczku i następnie rozlewa do maluteńkich filiżanek. Cały czas trzeba doparzać i na nowo dolewać, dzięki czemu nieustannie można adorować wspólne picie. Na początku też mnie ten rytuał dziwił. W filiżance mieści się nieduży łyk, na pewno nie wystarczy, żeby człowiek poczuł się usatysfakcjonowany. Cały urok tkwi jednak w ciągłych dolewkach. Serdecznie proponujesz kolejną porcję. Herbata z czajniczka zawsze jest przyjemnie ciepła. Celebruje się chwilę, nic na szybko, po prostu spokojnie siedzisz i delektujesz się smakiem. Od razu można się poczuć jakoś tak dostojniej. I nieprzerwanie dzielisz ten moment z innymi. 

Po piciu herbaty oglądaliśmy zdjęcia siostry Q - Czi, która końcem grudnia wyszła za mąż (jest w moim wieku. Q od dwóch lat jest mężatką, ma 30 lat, niedawno zaszła w ciążę, tym samym uspokajając rodzinę i otoczenie). Oczywiście oglądaliśmy tzw. zdjęcia „przedślubne”, bo sesje odbyły się już w październiku. Czi wypożyczyła ze studia fotograficznego 4 sukienki. Ciekawe ile lasek przed nią wybrało ten sam zestaw? Plenery miały miejsce nad morzem i w górach. Para Młoda była oczywiście cudna i piękna. Photoshop to podstawa. Twarz Panny Młodej przypominała raczej białą kulkę ze sztucznymi rzęsami (biała cera jest najważniejsza! Tutaj nikt się nie pyta czy nie mam anemii, tylko się zachwycają:P). Czi dzwoniła specjalnie do studia, żeby nie retuszowali tak bardzo ich zdjęć. Pan Młody ma na prawym policzku pieprzyk, który został wycięty. A Czi chciała, żeby ten pieprzyk był widoczny.

Para Młoda miała de facto dwie imprezy. Jedną w Da Nang, w centralnej części Wietnamu. Stamtąd pochodzi Pan Młody. Zaproszono rodzinę, znajomych i sąsiadów: w sumie 500 osób!!! Wszyscy zjedli uroczysty obiad, powznosili toasty i po dwóch godzinach rozeszli się do domów. Drugą imprezę mieli trzy dni później, już w Hanoi, mieście Panny Młodej. Na tej imprezie było 600 osób!!! Scenariusz ten sam. W sumie w tych dwóch obiadach weselnych wzięło udział ponad 1 000 osób! Masakra! (kwoty z kopert pokryły koszty obiadu). Para Młoda musiała podejść do każdego stolika, aby wznieść toast i na chwilkę zagadać. Wietnamskie wesele to nie taka błahostka:P. 

Wesele (a raczej wesela) Chi było bardzo eleganckie. Moje (tzn. to, na którym byłam ostatnio) miało zupełnie inny klimat. 

Z innej beczki:
Weryfikuję nieco swoją strategię targowania się. Zawsze należy dodawać niewinny, spokojny uśmiech:P Działa!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz