Ostatnio zupełnie
zaniedbałam pisanie. A szkoda. To jest taki mój mały świat, który ciągle
stwarzam i przeżywam na nowo to, co z czasem nabiera szczególnej wartości. Otóż
wróciłam do Polski. Czuję się jak po skończonym balu, gdzie jeszcze szumi Ci w
głowie od całonocnej zabawy a beztroski świt nie zobowiązuje Cię do pójścia do
pracy. W takim momencie śmieję się na wspomnienie szalonych chwil i padam ze
zmęczenia nie mogąc doczekać się aż wreszcie wyląduję we własnym łóżku. Tylko co
będzie po przebudzeniu? W dodatku to łóżko też nie własne.
Wiele osób pyta się: „A
po co Ty właściwie wróciłaś?”. To mi wcale nie ułatwia życia. Wielokrotnie
powtarzając spójne powody, które zaważyły na mojej decyzji o powrocie, już
prawie udało mi się w nie uwierzyć. Z każdym dniem wiara ta jednak słabnie. Ale
mam też świadomość, że im dłużej zostałabym w Azji, tym trudniej byłoby mi odważyć
się na ten krok. Z pomocą przychodzi Ossendowski i jego książka: „Niewolnicy
słońca”. Opisuje w niej Francuza na obczyźnie: „Był to stary urzędnik
kolonialny, noszący na sobie wszystkie ślady długiego pobytu w Afryce, gdzie
nabył przyzwyczajeń, które niezawodnie postawiły go poza granicami istnienia w
warunkach życia europejskiego”. Zdanie przeczytałam niemalże z wypiekami na
twarzy. Święta prawda. Życie w Azji od strony technicznej jest bardzo lekkie.
Jako ekspata masz własne, przytulne mieszkanie w porządnym standardzie i nie
wydajesz na niego 80% pensji (o tak, zaczęłam rozglądać się za mieszkaniem we
Wrocławiu). W cenę wliczona jest zazwyczaj sprzątaczka. Ochroniarz przed domem
odbierze Twoją pocztę. Masz własny skuter a w wersji „na bogato” samochód z
kierowcą. Wieczorami możesz wyjść na kolacje i zaspokoić nawet najwybredniejsze
kubki smakowe. Po kolacji drinki z egzotycznymi owocami (ach żegnaj mojito z
liczi). Weekend poza miastem, nad morzem, albo kilka dni urlopu i możesz
polecieć do Tajlandii, Singapuru, Malezji czy gdzie tylko sobie zapragniesz.
Lot trwa maksymalnie 3 godziny. Wczoraj wracałam z Wrocławia do Rzeszowa
autobusem. Przejazd był niespełna godzinę krótszy od lotu z Sajgonu do Moskwy.
I właśnie z tych udogodnień najtrudniej zrezygnować.
Ale nie samym sushi żyje
człowiek. Zrezygnowałam z całej tej wygody, ponieważ wierzę, że w Europie mogę
się rozwijać. Teraz staram się skupiać na możliwościach, których nie miałam w
Wietnamie. Oddycham pełną piersią, na szczęście ilość tlenu w powietrzu jeszcze
mnie nie zabiła. Jeżdżę na rowerze, spaceruję. Jem egzotyczne owoce: maliny,
borówki, śliwki i czereśnie. Czekam na koniec wakacji aż otworzą teatry i
opery. W zimie nauczę się jeździć na nartach. Mam tylko nadzieję, że moje
kąciki ust nie poddadzą się prawu grawitacji i nie będą opadać. Będę się uśmiechać
na przekór tym znerwicowanym i poirytowanym przechodniom.
Zaraz po powrocie nie
chciałam przestawić czasu w telefonie. Chciałam sobie zostawić małą furtkę,
przez którą mogłabym doglądać mój wietnamski świat. Myśleć, co właśnie bym w
tej godzinie zrobiła, kogo bym spotkała i co moglibyśmy zjeść.
Moje wietnamskie
przyzwyczajenia są jednak silniejsze ode mnie i uparcie dają o sobie znać. W
sobotę, wraz z Aśką, poszłyśmy na rynek zobaczyć mianowanie na oficerów.
Siedziałam przy stoliku i beztrosko trwałam zanurzona we własnym bezmyśleniu
okazjonalnie popijając orzeźwiający koktajl z moich ulubionych malin. Aśka
stała obok. Było tłoczno i upalnie. Przydługawe przemowy wojskowych notabli
nużyły już zniecierpliwione rodziny i znajomych, którzy z dumą wypatrywali w równych
rzędach mundurów swojego syna, brata, przyjaciela czy też narzeczonego. Nagle
spostrzegłam, że na stoliku leży wpółotwarta torebka Aśki. Zajrzałam do środka.
Telefonów już nie było. I znów nas okradli a ja nawet tego nie zauważyłam. Podeszłam
do Aśki i zapytałam, czy ma komórkę. Trzymała ją w ręku. Poczułam ulgę.
Przynajmniej jedna jest. Moją przeboleję. Ale wtedy zorientowałam się, że
dzisiaj akurat mam swoją torebkę (jedną miałyśmy tylko w czasie imprezy) i mam w
niej swój telefon. Nie znam praktycznie nikogo, zarówno z Wietnamczyków jak ekspatów,
kto nie zostałby okradziony. Na skuterach grasowały bandy, które podjeżdżały do
chodnika i wyrywały telefony, albo też polowały na innych kierowców skuterów i
w czasie jazdy wydzierali torebki i plecaki. Zawsze trzeba było uważać. Nigdy
nie wolno było nosić torebki na jednym ramieniu czy też rozmawiać przez telefon
od strony ulicy (akurat moja stara Nokia była bezpieczna). Za każdym razem na
skuterze chowałam torebkę pod ubranie. Nie płakałabym za telefonem i portfelem,
ale bałam się o własne zdrowie i życie. W Sajgonie były przypadki odcinania rąk
i ramion maczetami. Gdy grasujący gang maczet został złapany a dwudziestokilkuletni
przywódca skazany na śmierć jego matka odgrażała się kobiecie, której odciął
ramię, winiąc ją za obnoszenie się bogactwem.
Przeżywam więc wtórny
szok kulturowy. Jestem wiecznie roztargniona i mylę nazwy ulic.
Mam za to masę nowych
książek! Od teraz patrzę tylko na to co mogę zrobić! A tych okazji jest
tysiące, trzeba się tylko nieco zmotywować i uciekać rutynie.
Jej, te odcinanie ramion maczetami... makabra!
OdpowiedzUsuńPowoli na nowo zaaklimatyzujesz się w kraju (Europie) i na pewno znajdziesz tu swoje miejsce. Azja będzie pewnie niezapomnianym i wyjątkowym przeżyciem, do którego będziesz wracać myślami. A kto wie, może jeszcze kiedyś tam zawitasz... Nigdy nie wiadomo, co się jutro zdarzy i gdzie nas rzuci los. Niemniej jednak, życzę Ci udanego lata w Polsce, a potem odnalezienia tej nowej drogi :-). Pozdrawiam serdecznie!
Dziękuję serdecznie :) Do Azji wrócę na pewno, na razie tylko dla naszego wspólnego dobra musimy od siebie odpocząć.
OdpowiedzUsuń