Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

wtorek, 7 lutego 2012

07.02.2012 - Wtorek

Szafranowy Laos, Vientian: część 1 

Postanowiłam w końcu uciec z Wietnamu i wyjechać do Laosu. Zmiana miejsc dobrze mi robi. Mam naturę nomada. Muszę się ciągle przemieszczać. Poszukuję pożywienia, nie tylko dla ciała, ale nade wszystko dla ducha. Laos okazał się być idealnym miejscem, aby zaspokoić obydwie potrzeby.
Blisko dwa tygodnie nie było mnie w Ha Noi. Wykorzystałam długą przerwę świąteczną z okazji Nowego Roku, czyli Tet.

Wyjechałam z Martą i Iwoną, w środę, 18 stycznia. Ruszyłyśmy z Ha Noi do Vientian (stolicy Laosu) nocnym autobusem. Był to tzw. „sleeping bus”, czyli autobus sypialny, bardzo popularny środek transportu w Azji. Podróż zajęła nam praktycznie 20 godzin. W autobusie było pół na pół Azjatów (nie odróżniam Laotańczyków od Wietnamczyków) i turystów. Kierowca jednak wcale nie zważał na pasażerów i niespecjalnie chciał się zatrzymywać. Podczas jednego z „pseudo postojów” postanowił nam odjechać.  No cóż. Standardowe uczucie azjatyckiego absurdu: czyli: „o co c’mon?”. Wysiadłam z autobusu wraz z innymi lasencjami, więc razem było jakoś raźniej „tropić autobus”.  Koleś ostatecznie zatrzymał się za mostem. My, 4 blond gwiazdy, chcąc pokazać, że też mamy na niego wyrąbane, powolnym krokiem podążałyśmy w jego stronę (około 0,5km). Tylko musiał dłużej czekać, no ale to jeszcze nie ten poziom abstrakcyjnego myślenia. Oczywiście kierowca nasz pan. W środku nocy do autobusu wnieśli jakieś metalowe pudła. Okazało się, że była to maszyna do produkcji makaronu. Zamocowali ją sznurkami na górnych siedzeniach i pojechaliśmy dalej. 

 Autobus sypialny: przed wejściem należy zdjąć buty! Można spać na górze lub też na dole.

W całym Laosie mieszka tyle samo ludzi, co w samym tylko Hanoi (ok. 6,5 mln). Powierzchnią natomiast przypomina Rumunię. Nieprzerwanie, od 1975 roku, krajem rządzą komuniści. Na każdym rogu można zauważyć powiewające flagi z sierpem i młotem. 

 Kolejne komunistyczne państwo.

W Laosie obowiązuje zakaz zgromadzeń, wszelkie opozycyjne zagrywki są tłumione w zarodku. Taki obraz przynajmniej przedstawili nam spotkani w podróży ludzie. Waluta Laosu to kip (LAK). Jeden dolar to osiem kipów. Pismo laotańskie oparte jest na tzw. alfabecie sylabicznym, są to „szlaczki”, zupełnie odmienne od alfabetu łacińskiego. 

 W Vientian kierowcy przestrzegają zasad ruchu drogowego :)

W Vientian przeżyłam prawdziwy szok kulturowy, albo i kulturalny. Ludzie byli niesamowicie życzliwi i uprzejmi. Od razu można było nauczyć się dwóch podstawowych słów: „Sabadi” (dzień dobry) i „Kapciaj laj laj” (dziękuję bardzo). Obcy ludzie na ulicy mówili radośnie „sabadi”. Na początku nie mogłam w to uwierzyć. Często malutkie dzieci na nasz widok składały rączki i też nas pozdrawiały (taki zwyczaj, składanie rąk). Do tego ruch uliczny był uporządkowany. Nikt nie jeździł pod prąd, nie wymuszał pierwszeństwa. Pierwszego dnia wynajęłyśmy rowery i muszę przyznać, że nieco bałam się jeździć. W Hanoi jestem prawdziwym piratem. Łamię wszelkie możliwe zasady. Nagle musiałam na nowo nauczyć się jeździć w „kontrolowanych” warunkach. Na szczęście po kilku godzinach nie miałam już większych problemów. Do pełni szczęścia należy jeszcze dodać zakupy: sprzedawcy nie skubali nas tak okrutnie jak w Hanoi. Nie trzeba było zbijać 50% ceny. No i jeszcze "czyste" jedzenie, a nie w brudzie i na małych taborecikach :P.

Na początku postanowiłyśmy swobodnie pojeździć po mieście i wzdłuż Mekongu. Zatrzymywałyśmy się, gdy zobaczyłyśmy buddyjską świątynię. Chodziłyśmy po klasztornych podwórkach przypatrując się mniszym obowiązkom. Obchodziłyśmy stupy (strzelista budowla pełniąca funkcję relikwiarza) i wchodziłyśmy do pomieszczeń sakralnych. W każdym rogu można było zauważyć posąg Buddy, w różnych pozycjach: stojący, siedzący itp. Ściany budynków pokryte były zazwyczaj malowidłami przedstawiającymi życie Buddy.

 Tuk tuk: czyli motocykl przerobiony na samochód: lokalna taksówka


 Przydrożny sklepik



Kaczki rzuca się wszędzie :)
 
 Domek dla duchów. Jeżeli ktoś buduje dom, musi zapewnić również mieszkanie dla duchów okupujących tę działkę. O duchy należy dbać. Należy im zostawiać napoje (np Fanta ze słomką w środku) i pokarmy (głównie owoce i kleisty ryż).

 Przerwa: kokos nad Mekongiem. Najpierw należy się do niego dostać! 

 W środku znajduje się "przezroczysty" napój o słodkawym smaku, jednak zupełnie innym niż suszone wiórki :P.



Buddyjskie świątynie, czyli WAT

 Klasztorny dziedziniec. Mnisi są bardzo życzliwi i z daleka już nas zapraszali do środka.

 Strzeliste, nakładane dachy


 Modły



 Stupa królewska, symbol narodowy Laosu

 Kwiat bananowca

Widok na Vientiane z Patuxay: pomnika zwycięstwa, upamiętnia poległych w czasie wojny o niepodległość przeciwko Francji a wzorowany jest na....
 [Patuxay] ... paryskim łuku triumfalnym :P  

 Patuxay

 Malowidła przedstawiające życie Buddy



 Medytujący Budda i Budnianka (taki suchar, moja rodzinna miejscowość to Budy Głogowskie) 

Wchodząc do świątyni zawsze należy zdjąć buty.


 Medytujący Budda osłaniany przed deszczem przez nagę.


Wybrałyśmy się też do tzw. Budda Parku, zbudowanego w latach 50. XX wieku. Wypełniony jest hinduistycznymi i buddyjskimi posągami. Po drodze wstąpiłyśmy do tzw. muzeum etnograficznego. Było to jedno z bardziej absurdalnych miejsc, jakie w życiu widziałam. Bardzo zaniedbane i jakieś takie opuszczone z mrocznymi betonowymi posągami. Trochę jaj z horroru. Po drodze mijałyśmy pola ryżowe i okoliczne wioski: w sumie przejechałyśmy około 50km:).

 Sadzenie ryżu: jak to mawiała moja nauczycielka geografii: ryż ma nogi w wodzie a głowę w słońcu :P.


 Nie mam pojęcia co to jest :P



 Muzeum etnograficzne, w którym chałupy zrekonstruowane są z betonu!!!

Budda Park:


 Aby do niego wejść, należy "porządnie" wyglądać. Na wejściu laski, które mają za krótkie spodenki dostają laotańskie spódnice.



 Wychodzenie na punkt widokowy, typowo azjatyckie rozmiary :P




 W Budda Parku zagadali nas "mnisi" a raczej kandydaci na mnichów. Ten z prawej wstąpił do klasztoru w wieku 12 lat, teraz ma już 18. Od 6-ciu lat nie widział swojej rodziny. Wstąpił do klasztoru, aby zdobyć wykształcenie, to jedyna szansa dla niego, żeby pójść do szkoły średniej (za edukację w Laosie trzeba płacić) a może nawet na studia. gdyby został w domu to zapewne musiałby już się żenić. Do Budda Parku przyjechali z Vientiane, żeby podszkolić swój angielski na turystach.

 W drodze powrotnej zatrzymałyśmy się na krótką przerwę. Od razu podbił do nas Laotańczyk z piwem :).  

A teraz jedzenie:) Żywiłyśmy się głównie bananami (niezliczonymi gatunkami: małe, duże, grube, cienkie, zielone, żółte, wpadające w pomarańcz) i kleistym ryżem z innymi lokalnymi potrawami. 

 Tamarynd, rośnie sobie na drzewie, po zebraniu należy go wysuszyć. W smaku przypomina daktyle. 

 Nocny market z jedzeniem, które kupuje się "na woreczki". Na prawdę pycha. I wszystko tak ładnie wygląda: czyste i świeże:)



 Sajgonki :P

 Nasza ulubiona poranna buła z dworca:).


 W Vientiane udałyśmy się również na bazar, gdzie zakupiłyśmy materiał i uszyłyśmy tradycyjne spódnice. Mam dwie: niebieską i zieloną! 

Zdjęcia by Marta i Iwona (jestem zbyt leniwa, żeby wyciągać aparat:P). 

3 komentarze:

  1. Andź, koniecznie pokaż spódnice!!!:)

    OdpowiedzUsuń
  2. super wycieczka, jest czego pozazdrościć :) Medytujący Budda i Budnianka - genialne zdjęcie, powinnaś się tam zapisać na Yogę :)

    OdpowiedzUsuń