Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

poniedziałek, 13 lutego 2012

13.02.2012 - Poniedziałek

Szafranowy Laos, Luang Prabang cz. 2


Po czterech, a może i pięciu dniach (zupełnie zatraciłyśmy poczucie czasu w Laosie, pełen chillout) wraz z Iwoną (Marta odleciała do Ha Noi) wyruszyłyśmy na północ do Luang Prabang, dawnej stolicy Laosu. Pojechałyśmy nocnym autobusem VIP. Autobus był bardzo elegancki. Przed wejściem kierowca położył czerwoną wycieraczkę z napisem „welcome”. To na niej każdy ściągał buty i ochoczo wchodził do środka. Na siedzeniach ułożony był zafoliowany kocyk (zapewne był wyprany, ja zawsze wożę ze sobą malutki jedwabny śpiworek) do tego butelka wody mineralnej i ciasteczko. Jak zawsze znajdzie się jedno „ale”. Moim osobistym wskaźnikiem rozwoju poszczególnych społeczeństw jest stosunek do higieny, a dokładniej mówiąc do toalety. No i w autobusie na pewno takowa się znajdowała, nawet nie trzeba było jej szukać, można było poczuć. Podróż zajęła nam całą noc. Ponoć trasa jest bardzo niebezpieczna, musieliśmy pokonać góry. Na szczęście było zbyt ciemno, żebym mogła jakiekolwiek przepaści zobaczyć :P. Czułam tylko różnice wysokości w skaczącym ciśnieniu w moich uszach. 

 Autobus nocny: znajdują się w nim trzy rzędy siedzeń na dwóch poziomach.

 A ja spałam u góry na środku! Bujało jak na statku.

Luang Prabang to typowy kurort, chętnie odwiedzany przez turystów. Znajduje się na liście UNESCO, co równocześnie stanowi jego atut i wadę. Miasto jest przecudne, ale i tłoczne, zwłaszcza, gdy się podróżuje w chiński Nowy Rok. A gdzie jest dużo turystów tam nieco zatraca się unikatowość miejsca. Jak poczuć klimat i przyglądnąć się życiu mieszkańców, gdy otaczają cię same hotele, guesthousy, restauracje i biura podróży? Oczywiście w takiej sytuacji wystarczy tylko zejść z głównego deptaku i wybrać małą, wąską uliczkę. W takich właśnie zakamarkach życie toczy się swoim wyjątkowym rytmem. Tam można odnaleźć niesamowitą atmosferę i przyjrzeć się codzienności zwykłych mieszkańców. Andrzej Bursa napisał wiersz pt. „Sobota”, który kończy się kilkukrotnym powtórzeniem zdania: „mam w dupie małe miasteczka”. A ja powoli odkrywam, że „uwielbiam małe miasteczka”. Tam życie jest jakby bardziej realne. Odwiedzając małe miasteczka gość staje się ich częścią, nie jest anonimowy. Od razu stają się swojskie. Można się ich szybko „nauczyć”, po jednym już spacerze każde miejsce staje się znajome. Luang Prabang na szczęście jeszcze zachowało swój prowincjonalny charakter. W miasteczku można zakochać się od pierwszego wejrzenia, zwłaszcza, gdy zboczy się z głównej ulicy.

Spokojna ulica w Luang Prabang, przy chodniku (po którym można chodzić, a nie jest tak zagracony jak w Hanoi, stoją tuk-tuki, czyli lokalne taksówki)

Wąska, boczna uliczka

Domek dla duchów, parasolka ma chronić przed palącym słońcem. Duchy pewnie też mają bzika na punkcie białej skóry.

Hodować kury można wszędzie: na pewno nie uciekną spod bambusowego klosza.

Restauracja, a u góry powiewają sobie flagi.

Lokalne targowisko. Można na nim kupić praktycznie wszystkie artykuły spożywcze a nawet gotowe potrawy.
Pani sprzedawczyni w tradycyjnej laotańskiej spódnicy. Przy tej miejscówce zaopatrywałyśmy się w papaję.

Większość Laotańczyków (według statystyk 60%) to praktykujący buddyści. Życie codzienne przepełnione jest religijnymi rytuałami. Na każdym kroku można spotkać spokojnie przechadzających się „mnichów” w szafranowych szatach. Są bardzo pogodni i uśmiechnięci. Zazwyczaj są to nastoletni chłopcy. W Laosie panuje tradycja życia zakonnego. Praktycznie każdy chłopak powinien przez jakiś czas pomieszkać w klasztorze (życie zakonne wśród dziewcząt nie jest tak popularne, ponoć nie chcą wygolić sobie głowy). W ten sposób będzie sobie wyrabiał charakter i pozna nauczanie Buddy. 

Szkolne ławy w jednym z klasztorów: to tutaj można poznać filozofię buddyjską.

Nowicjusz zobowiązany jest przestrzegać 10 zasad:
  1. Nie zabijaj zwierząt (mnisi mogą jeść mięso, nie powinni jedynie jeść mięsa węża, lwa, tygrysa, psa i człowieka: w tradycji buddyjskiej istnieje historia o mężczyźnie, który chciał złożyć ofiarę mnichom, jednak był biedny i niczego nie posiadał więc postanowił odciąć sobie rękę)
  2. Nie kradnij 
  3. Nie cudzołóż (oczywiście nie wolno im się żenić)
  4. Nie kłam
  5. Nie odurzaj się (alkohol, narkotyki itp.: chodzi o zachowanie kontroli nad umysłem)
  6. Nie jedz po południu (o tak! W klasztorze ostatni posiłek mają w południe, później mogą tylko pić)
  7. Nie uprawiaj sportu (tego nieco nie rozumiem)
  8. Nie dekoruj swojego ciała (kolczyki, tatuaże, nie wolno im również używać perfum: ma być pokornie i skromnie)
  9. Nie zasiadaj na wywyższonych miejscach (każdy siedzi na tym samym poziomie)
  10. Nie zajmuj się biznesem
W klasztorach dominują nowicjusze. Chodzą oni do państwowych szkół średnich, gdzie zdobywają wykształcenie, dodatkowo uczą się w klasztornych ławach sanskrytu i zasad buddyzmu. Gdy kończą szkołę zazwyczaj występują z zakonu. Niektórzy zostają mnichami. Mnichów obowiązuje 227 reguł.

Nowicjusze idący zapewne do państwowej szkoły średniej. Po powrocie będą poznawać buddyjskie zasady w przyklasztornej szkole.


Mniszych szat, tak jak i samych mnichów, nie wolno dotykać
.
Codzienne obowiązki: zamiatanie podwórka.


Chłopaki, bo tak mawiałyśmy na młodych nowicjuszy, są bardzo chętni do rozmowy. W ten sposób ćwiczą angielski. W jednej z klasztornych galerii spotkałyśmy Langa. Spokojnie siedział w rogu sali. Jego zadaniem było liczenie odwiedzających i udzielanie informacji. Co więcej, z każdego takiego dyżuru musi napisać raport, oczywiście po angielsku. Lang jest z Luoang Prabang. Ma 20 lat i w klasztorze mieszka już 7. Jego starszy brat spędził w innym klasztorze 2 lata. Teraz ma już żonę i niedawno urodziły mu się bliźniaki. Młodszy brat też jest w klasztorze, w tym roku mijają już 4 lata. Ich ojciec TEŻ spędził kilka lat w klasztorze. W tym samym co Lang. Okazało się, że z klasztorem jest jak ze szkołą średnią. Nieco różnią się między sobą. Jedne są bardziej oblegane, inne mniej. Czasami brakuje miejsc, trzeba więc wybrać inny, albo jeszcze chwilę poczekać. Dla Langa największą trudnością, gdy zaczął życie zakonne, było przystosowanie się do posiłków. Mnisi nie jedzą po południu, mogą tylko pić. Po 4 tygodniach było już w porządku. Organizm zdążył się przyzwyczaić. Teraz Lang najbardziej trudzi się nad sanskrytem. Lang w przyszłości chcę zostać nauczycielem języka angielskiego. Na pytanie: „a dlaczego?” odpowiedział: „chcę pomagać innym”. Chłopaczek chce otwierać inne światy laotańskiej młodzieży. Czyli każdy zawód to jednak powołanie:). 
 
Dokarmianie mnichów,  zbieranie "dobrych uczynków"

W Luang Prabang buddyjskie świątynie znajdują się na każdym kroku, jak kościoły w Rzymie ;). Przechadzający się ulicami mnisi sprawiają, że Buddyzm „można poczuć w powietrzu” (pomimo, że nie używają perfum, jeje, suchar!!!). O świcie poranne bębny przerywają ciszę poranka. Mnisi ubrani w swoje szafranowe szaty wychodzą boso na zamglone jeszcze ulice. Mają przy sobie miski na jedzenie. Jest to tzw. pintabat, (Alm giving), czyli poranna procesja podczas której zbierają swój codzienny zapas jedzenia. Życie klasztorne jest ściśle związane z całą świecką wspólnotą. Te dwie grupy są wzajemnie zależne. Buddyści wierzą, że dzieląc się jedzeniem w tym życiu, w następnym nie będą głodować. Mnisi w milczeniu podstawiają miski ludziom, którzy prosto z ręki wrzucają do nich jedzenie. Najpopularniejszy jest tzw. „sticky rice”, czyli kleisty ryż.  Jest już ugotowany. Ludzie skubią małe kulki a następnie wrzucają je do mnisich misek. Każdy powinien być przepasany szalem przez lewe ramię. Mężczyźni mogą stać, kobiety zazwyczaj klęczą, powinny zdjąć buty. 

Wraz z Iwoną postanowiłyśmy wziąć udział w porannym „dokarmianiu mnichów”. Wstałyśmy przed świtem i od razu popędziłyśmy do centrum. Znalazłyśmy miejsce, w którym kupiłyśmy ugotowany kleisty ryż. Dostałyśmy go w specjalnym bambusowym pojemniczku przypominającym bębenek. Ryż był jeszcze gorący. Wcisnęłyśmy się między starsze Laotańskie kobiety i wyczekiwałyśmy mniszej procesji. Wszędzie było pełno turystów robiących zdjęcia, niektórzy, tak jak my, przygotowali jedzenie. W końcu z jednej z uliczek wyszła procesja mnichów. Szli powoli, jeden za drugim i nastawiali swoje miski. Każdemu wrzuca się coś do środka, prosto z ręki. Grzebałam więc w moim bębenku, parząc sobie paluszki, i wrzucałam im ryż garściami do misek. Po przejściu pierwszej grupy praktycznie nie miałam już ryżu:P. Zauważyłam po chwili, że miejscowe kobiety wrzucają po odrobinie, delikatnie skubiąc kleistą bryłę. No taki błąd początkującej :P. 

Tego samego dnia spotykałyśmy przeróżnych mnichów i wypytywałyśmy się ich, co lubią jeść. Okazało się, że wszystko, tylko nie ryż:P. Oczywiście z pokorą przyjmują każde pożywienie, nie mogą być wybredni. Wielu z nich cieszy się z owoców i chleba. Do rzadkich przysmaków należy mięso i słodycze. Stwierdziłyśmy więc, że następnego poranka też wybierzemy się na „dokarmianie mnichów”. Tym razem jednak zabierzemy ze sobą owoce i słodycze. Przywiozłam z Wietnamu dwa duże opakowania cukierków kokosowych. Poszłyśmy więc pod świątynię, w której gadałyśmy z chłopakami zaopatrzone w dwa duże wory z bananami i cukierkami. Stwierdziłyśmy, że wrzucimy im jedzenie na samym końcu, gdy już będą wracać do klasztoru, żeby cukierki nie roztopiły się od gorącego ryżu. Przyglądałyśmy się więc wymarszowi kolejnych grup z licznych świątyń. Założyłyśmy, że wrócą tą samą drogą, którą wyszli. Robiło się coraz jaśniej. Zbliżała się godzina 7. Chłopcy dzień wcześniej mówili, że o 7 jedzą już śniadanie, ale jakoś niespecjalnie przejęłyśmy się tym faktem. Okazało się, że do zakonu wrócili inną drogą. Gdy zorientowałyśmy się, szybko usytuowałyśmy się po przeciwległej stronie ulicy. Obdzieliłyśmy tylko jedną grupkę. Reszta weszła do środka. 

Zostało nam całkiem sporo jedzenia więc stwierdziłyśmy, że pójdziemy do klasztoru i damy im te worki. Na dziedzińcu stało jeszcze kilku chłopców, w tym jeden, z którym rozmawiałyśmy dzień wcześniej. Spytałyśmy się, czy możemy mu dać jedzenie tak po prostu w worze dla wszystkich. Stwierdził, że nie ma problemu. Tak też można. Chciałam mu dać do ręki worek z bananami. On stwierdził, że muszę położyć na misce. Jak już położę, to on wtedy go weźmie, gdyż nie może „brać niczego od dziewczyn”. Ważna zasada: mnisi nie mogą dotykać kobiet, nawet brać czegokolwiek od nich w bezpośrednim kontakcie :P.

Alm giving, czyli dawanie jałmużny, albo prościej: "poranne dokarmianie mnichów", zdjęcie: Wikipedia. 

Mnisi na bosaka przechodzą ulicami Luang Prabang.

W miskach dominuje kleisty ryż, banany, czasami trafia się kawałek chleba, jakieś mięso, słodycze a nawet pieniądze.

 Na procesji można też zarobić:P. W mieście porozklejane są plakaty, które proszą turystów, żeby uszanowali "prastary zwyczaj" i poprawnie zachowywali się podczas mniszych procesji.


Chcesz dokarmić mnicha? Nie ma problemu: tylko uklęknij, dostaniesz ryż i do tego szarfę na lewe ramię. I każdy jest zadowolony! Mnich nie będzie głodny, ty masz dobry uczynek a ktoś dzięki tobie mógł zarobić. Zwijanie porannego interesu.

Bliżej natury

Laos jest przepięknym miejscem. [Jeszcze] Pełno tutaj lasów (z których masowo [rabunkowo] wycinają drzewa. Najbogatszy człowiek w Wietnamie podobno handluje drzewem z Laosu. Na granicy stały dziesiątki samochodów obładowanych olbrzymimi pniami, o co najmniej metrowej średnicy). Na rowerach pojechałyśmy nad wodospadzik. Następnego dnia zafundowałyśmy sobie typowo turystyczną rozrywkę: jazdę na słoniu :P. Nie mogłam się oprzeć. W końcu czytam "W pustyni i w puszczy".

Chłodzenie stóp przy wodospadzie. Woda na pewno cieplejsza niż "Wodogrzmoty Mickiewicza" :P.

Przejażdżka rowerowa

A tak wygląda drzewko Papai!!!

Bambusowy most na rzece.


"Się wozimy" na słoniu. Trochę to kolonialna rozrywka, ale u nas jeździ się na koniu i jest ok.

Widoki "ze słonia"
Nasz słoń dzielnie przeszedł przez rzekę prawie cały zanurzając się w wodzie [ok, przyznaję, nieco się cykałam:P].

Zajazd słoniowy :).

Do słoni dojechałyśmy tuk- tukiem. Akurat budowali drogę, więc nieźle nas wytrzęsło :).


W Luang Prabang spędziłyśmy pewnie jakieś 4, albo i 5 dni. Też straciłyśmy rachubę. Nigdzie nie śpieszyłyśmy się. Spokojnie odwiedzałyśmy klasztory, słuchałyśmy mniszych śpiewów i zajadałyśmy się bananami!

Naszą główną rozrywką było odwiedzanie buddyjskich świątyń i zagadywanie mnichów. 


W budynku należącym do kompleksu pałacowego. W muzeum można było spotkać więcej Białasów niż Azjatów. A w Europie jest na odwrót!

Mam słabość do mostów. Uwielbiam znajdować się gdzieś pomiędzy niebem a ziemią.





Świątynka w skale w drodze na Phu Si, wzgórze, które uwieńczone jest stupą. 


Budda stojący: tzw. peace, zaprzestań sporów.

Widok ze wzgórza Phu Si. Na jego zboczach znajdują się liczne świątynie.

Mnisi na dachu: w swoich sukieneczkach i japonkach.

Moja nowa laotańska spódnica, jedna z dwóch, mam jeszcze niebieską z nieco innym wzorem.


Mnisi niczego nie posiadają dla siebie. Są bardzo skromni i pokorni. Za to mają bardzo bogato zdobione świątynie.

Stupa, czyli relikwiarz

A na ochłodę:

sok z trzciny cukrowej na balkoniku naszego drewnianego domku. Domek był cudny, tylko te myszy nie dawały mi spać!

Kolejny przystanek: Bangkok!

Zdjęcia: by Iwona 

4 komentarze: