Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

wtorek, 27 września 2011

26.09.2011 – Poniedziałek

Wczoraj jadłam kolacje z całą rodziną i oczywiście czułam się nieco nieswojo, oprócz tego byłam zmęczona. Oczywiście chciałam jeść pałeczkami, ale gdy widzieli moje powolne ruchy dostałam łyżkę:P.  Spoko, będę ćwiczyć. Później udaliśmy się do jakiegoś urzędu, czy komendy policji, w sumie ciężko powiedzieć, aby zgłosić mój przyjazd. Oczywiście pojawiły się jakieś problemy i trzeba będzie jeszcze raz spróbować. Przez ulicę byłam przeprowadzana jak niewidoma. Wszyscy jeżdżą na oślep motocyklami i samochodami, nieważne, że czasami pod prąd. Nigdy nie zwalniają na widok pieszego czy innych zmotoryzowanych, po prostu starają się ich jakoś ominąć. Chcę przeżyć! Dzisiaj udało mi się samej przejść przez ulicę! Podstawa to iść powoli. Przed wyjazdem spotkałam się z Agnieszką, która byłą przede mną w Hanoi i udzieliła mi kilku dość przydatnych rad, np.: nigdy się nie cofaj:)

Droga obok mojego domu: ponoc to pikus, bo jeszcze nie było wtedy "dużego" ruchu:)



 
Dzisiaj na śniadanie jadłam zupkę chińską, pewnie muszę odrobić czasy studenckie: nigdy nie jadłam zupek :P. Jak na razie mam wolne, może jutro pojadę do szkoły językowej, ale jeszcze nic nie wiadomo. W domu, gdzie mieszkam, tylko Linh, inaczej zwana Sui, mówi po Ingliszu (chociaż czasami mam problem, żeby ją zrozumieć), reszta rodziny raczej mnie nie rozumie. Mieszkamy kilkadziesiąt metrów od głównej drogi (czyli na uboczu) ale i tak w domu panuje straszny hałas. Słychać ruch uliczny i sąsiadów. Nad ranem z kolei obudził mnie jakiś ptak, a potem pianie koguta. Jak na razie jest całkiem spoko, ale już nie mogę się doczekać, kiedy zacznę pracować i poznam innych ludzi. Teraz czuję się nieco jak inwalida, nie za bardzo mogę gdzieś wyjść, nie mam jeszcze mapy, w domu traktują mnie jak świętą krowę i nawet naczyń nie mogę pozmywać itp. 

Z ciekawych obserwacji to byłam w supermarkecie. Nic specjalnego, normalny supermarket z identycznymi markami (Unilever, Nestle itp.). Zanim jednak weszłam do sklepu ochroniarz zaczął pokazywać na moją torebkę i trzymał w ręce zrywkę (taki slang częstochowski:P). W sumie nie wiedziałam o co mu chodzi więc otworzyłam torebkę, żeby mu pokazać, że nic nie mam. Dopiero po chwili zorientowałam się, że mam włożyć całą torbę do tej foliówki. Jak już się udało (na styk) to zakleił ją taśmą, hehe. Aż zaczęłam poszukiwać innych kobiet w sklepie, aby zobaczyć, czy też mają tak zaklejone torby, no i miały:)
 
Rozumiem, że jedzenie (chodzi mi o czynność) to kwestia kulturowa, ale mam z tym mały problem. Fakt, że nie osiągnęłam jeszcze poziomu „master” w używaniu pałeczek (i pewnie długo będzie poza moim zasięgiem: cały czas ze mnie polewają), ale jakoś ciężko mi się przełamać do sposobu, w jaki ludzie tutaj jedzą. Można (a może i należy): chlipać, siorbać, mlaskać itp. Przyznaję, że taki sposób jest dość funkcjonalny, np. w przypadku długiego makaronu: łatwiej go „wciągnąć” (z odgłosem odkurzacza) niż bawić się w jego staranne chwytanie pałeczkami, albo też w przypadku jakichś zup i sosów– po prostu trzeba przechylić miskę jak szklankę i wysiorbać z innymi dodatkami. I nie wiem w czym tkwi mój opór psychiczny. Przecież pijąc, np. kompot z owocami też się je połyka! W sumie jeżeli zjada się kawałek kurczaka z kością, to trzeba ją jakoś obgryźć. Wczoraj na kolację była jakaś wypasiona ryba (z okazji mojego przyjazdu) i miała pełno ości, więc trzeba było ją obierać palcami. To była mocno zawędzona ryba. Szacun dla tych ludzi, robili to dość sprawnie dwoma paluszkami. Ja miałam praktycznie całe ręce uwalone w popiele. Dzisiaj już nieco się przełamałam i po wcześniejszym otrzymaniu instrukcji, „wypiłam” warzywa w sosie z ryżem, popychając je pałeczkami (ale bez żadnych dodatkowych odgłosów, jak to się mówi: Rome wasn’t built in a day:P).

Bardzo podoba mi się, że cała moja rodzina spotyka się wieczorem przy stole, czasami nawet jeszcze przed południem. Ponoć to standard dla większości rodzin wietnamskich. Podstawa to oczywiście ryż:). Na stole jest pełno miseczek z dodatkami: warzywami, mięsem, bardziej złożonymi potrawami i różnymi sosami (sojowe i rybne). Wszyscy łączą dodatki według uznania i podają sobie miseczki. Spoko opcja, prawie jak hiszpańskie tapas: de facto wszyscy jedzą ze wspólnych misek, z których pałeczkami wybierają kawałki. Aż tak mi się skojarzyło z wódką na stole. To chyba bardziej integruje i tworzy miłą atmosferę, niż od razu podane danie (czyt. nalane w barze kielony:P).

1 komentarz:

  1. Wow ta ulica Aniu to na prawdę koszmar! Teraz już nigdy nie będę narzekać, że w Turcji kierowcy jeżdżą niebezpiecznie... w porównaniu do Wietnamu tam to pikuś

    OdpowiedzUsuń