Wczoraj świętowałam urodziny. 27 wiosen albo i pór deszczowych (tudzież suchych) chodzę po ziemi. Z tej okazji (oraz mojego ostatniego dnia w Indonezji) całą rodziną spotkaliśmy się na wspólnej kolacji "u nas" w domu. Jemy na podłodze.
W menu znalazła się zupa krem z dyni, makaron z sosem pomidorowym i tuńczykiem, biszkopt z owocami (ubity ręczną trzepaczką) oraz szarlotka! Nowe smaki. Kolacja przyprawiona tylko solą i pieprzem. Obawiałam się, że nie obędzie się bez dodatkowej porcji chilli. W Indonezji bowiem jak się nie zje ryżu i chilli to tak, jakby się w ogóle nie jadło. A jednak nikt nie doprawiał! To był mój kulinarny sukces.
Kebaya, tradycyjny strój, odebrana prosto od krawcowej. Materiał wybrałam razem z Rani.
Impreza w pełni bezalkoholowa. Kto może niech wypije moje zdrowie ;) Taki żarcik oczywiście, bawiłam się przecudownie. Po kolacji pojechaliśmy do przytulnej knajpki, której specjalnością było mleko z rozżarzonym węgielkiem (jak brykiet do grilla).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz