Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

Uliczna sprzedawczyni kleistego ryżu

czwartek, 7 listopada 2013

Kajak zamiast skutera

 Już od wczoraj uliczne głośniki wysyłały w eter komunikaty o nadchodzącym tajfunie. Urzędnicy miejscy podjęli decyzję o ewakuowaniu dzieci ze szkół. Popołudniowe zajęcia zostały odwołane. Rodzice mieli czas, żeby bezpiecznie zabrać dzieci do domu. Moje przedszkole już przed 13 świeciło pustkami.

Powietrze zdawało się stać w miejscu. Każdy więc czekał. Kiedy nadciągnie tajfun?

 Pierwsza wersja brzmiała: "po południu". Ale nic się nie wydarzyło. Kolejna prognoza głosiła: "w nocy". I rzeczywiście, w nocy padało, około 2 nad ranem. Ale tajfun to raczej nie był. Potężna ulewa bez problemów sparaliżowała niemalże całe miasto.

W ten oto sposób z samego rana, po raz pierwszy od sześciu miesięcy, zyskałam szansę integracji z pozostałymi lokatorami w moim domu. 
[Tak samo było w akademiku, gdy brakowało prądu. Nagle cała brać studencka, pozbawiona dostępu do internetu, wylegała na korytarze zorientować się, co przyczyniło się do owej apokalipsy.]

 Wszyscy czekaliśmy przed budynkiem, kryjąc się pod nikłym zadaszeniem przed deszczem, na taksówki. Z wiadomych względów nie przyjeżdżały. Niektóre ulice były kompletnie pozalewane a jedyny komunikat, który można było usłyszeć od dyspozytorki to, że trzeba czekać "veri long" (bardzo długo).
 Takie stwierdzenie w Wietnamie odziera człowieka z resztek nadziei. Dzięki temu mieliśmy okazję dowiedzieć się, kto co robi, jak długo mieszka w Sajgonie i powymieniać ze sobą dalsze kurtuazyjne zdania.

 Akurat ochroniarze zmieniali zmianę i jeden z nich wracał. Pokazał mi siedzenie swojego skutera i zapytał się, czy chcę z nim jechać. Na początku nieco się wahałam. Z głównej ulicy słyszałam pojękiwania zalewanych silników i w głowie miałam wizję utknięcia w otchłaniach szaroburej wody. Na taksówkę szans też nie było.

Do pracy z domu mam około 4 minuty. Teoretycznie mogło się udać. Założyłam więc kask i ruszyliśmy. Jeszcze nigdy nie widziałam kompletnie pozatapianych ulic. Mijaliśmy innych kierowców popychających swoje zalane skutery zastanawiając się, kiedy padnie nasza kolej. O dziwo udało się.

Woda wdarła się nawet na przedszkolny dziedziniec. Szkolne podwórko, po przeciwnej stronie ulicy, było kompletnie zalane.

Trochę po fakcie, przewidywanie nie jest mocną stroną w tym kraju, postanowiono odwołać zajęcia. Czekała na mnie misja powrotu do domu. Postanowiłam trochę poczekać aż woda nieco opadnie. I tak na taksówkę nie miałam szans. Około południa postanowiłam wrócić. Recepcjonistka zadzwoniła po taksówkę. Ten sam komunikat dyspozytorki: "niczego nie mogę obiecać". Na szczęście nie musiałam długo czekać. Zanim weszłam do samochodu brodziłam w wodzie sięgającej do połowy łydek.

Wróciłam do domu i już nigdzie się nie ruszam. Zobaczymy, co będzie jutro.

Najczęstszym dzisiejszym widokiem były pozalewane skutery i samochody. W Sajgonie nawet kilkugodzinny deszcz powoduje zalanie ulic a co dopiero nocna ulewa. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby odpalać filigranową Hondę. Unikałam wszelkiego kontaktu z wodą jak ognia. Tym bardziej, że w wielu miejscach pozalewany były skrzynki elektryczne i spontanicznie zwisające kable dzisiaj miały okazję nieco pomoczyć się w wodzie. 

Poro sucha, przybywaj!  Koniec już z tymi monsunami i tajfunami! Proszę, bardzo proszę :). 
Może powinnam utopić Marzannę?

Zdjęcia: tuoitre.vn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz