Weekend zbliża się dużymi
krokami (między Wietnamem a Polską jest aktualnie 5 godzin różnicy)! Dzisiaj
wychodzę na Bia Hoi! Czyli lokalne piwo, ale chyba postanowię, że nie będę pić
i jeździć skuterem. W Azji wszystko można, no ale po co?
Jak już wiadomo mam
mieszkanie i skuter. Do tego dodam jeszcze pracę. Dzisiaj oficjalnie podpisałam
umowę. Pracuję w prywatnym, dwujęzycznym przedszkolu i jestem panią
przedszkolanką pełną gębą. Dostałam grupę 5 – 6 latków (w sumie 12 dzieciaków,
zazwyczaj przychodzi około 8). W tym tygodniu obserwowałam i troszkę uczyłam,
między innymi pisania literek. W przedszkolu dominują dzieci Wietnamskie, ale
są też i Japońskie, Koreańskie, Tureckie i tzw. „mieszane” (zazwyczaj biały ojciec,
chociaż jest przypadek matki Hiszpanki – ponoć się rozwodzą, taki związek jest
dla mnie nie do pojęcia!). Niektóre dzieci płynnie mówią po angielsku, inne
bardzo niewiele. W teorii jednak uczę języka poprzez przedmioty i zajęcia
artystyczne. Powinnam jeszcze wspomnieć, że dzieciaki w przedszkolu należą do
zamożniejszej klasy średniej (przedszkole kosztuje około 700$ miesięcznie) i
używając eufemizmu napiszę tylko: „są rozpieszczone i niezdyscyplinowane”. Pracuję od 8 – 16 od poniedziałku do piątku.
Plusem przedszkola są przerwy na posiłki i leżakowanie. Wtedy mogę spokojnie
zjeść szkolny lunch i przygotować zajęcia. Nie muszę więc nieustannie jeździć
po mieście, żeby dotrzeć do coraz to nowych przedszkoli tak jak robiłam w Hanoi.
Co więcej, szkoła ma mi wyrobić pozwolenie o pracę, którego wcześniej nie
miałam i do tego jeszcze kartę pobytu. Nie będę musiała przedłużać wizy. Każdy
kij ma dwa końce i teraz nici z zagranicznych wycieczek wizowych i wielokrotnych wakacji! Pierwsze wakacje dopiero w
lutym podczas obchodów nowego roku Tet. Aby dostać te dokumenty muszę m.in. dostarczyć przetłumaczone na wietnamski dyplomy oraz zaświadczenie o niekaralności. Na
szczęście Krzysiek (znajomy Ani z Hanoi) polecił mi lokalną polsko – wietnamską
tłumaczkę. Informacja jest najcenniejszą rzeczą, jaką można mieć! Człowiek oszczędza czas i energię.
Sama się dziwię, że do
tej pory tak mi gładko idzie, bez poważniejszych problemów. Jestem tutaj zaledwie
tydzień i już mam pracę, mieszkanie, kilku znajomych (w tym Roberta, który
wychował się w Anglii, a jego mama jest Polką, ojciec Hindusem) i coraz pewniej
poruszam się po mieście, powoli zaczynam poznawać ulice. Jak to mawiają, kto ma
szczęście w kartach, ten nie ma szczęścia w miłości;). Teraz jeszcze muszę się
nauczyć, jak otwierać kokos!!! Idzie mi strasznie opornie. W Hanoi nie mieliśmy
kokosów a tutaj można je dostać na każdym targu. Całe swoje dzieciństwo
malowałam palmy kokosowe z czarnymi orzechami. A one są de facto są zielone! Po
obraniu białe, a jak takie poleżą robią się brązowe. Już wybrałam sobie
sprzedawcę ananasów i papai. Muszę jeszcze znaleźć dobre mango. Aaa, tutaj
praktycznie nie ma targowania. Cena, nawet na targu, jest z góry ustalona, często
nawet napisana na kartkach.
Miejsce na zachwyt: „OOO!!!
Jak cudownie schną ubrania! 2 godziny temu zrobiłam pranie i już prawie suche”.
Kokosy dopiero po obraniu i wysuszeniu są brązowe! Moje dziecięce obrazki mijały się z rzeczywistością! Teraz uczę się otwierać właśnie takiego białego. W środku wypełniony jest orzeźwiającą wodą (ma dużo minerałów i elektrolitów a ponoć w sytuacjach ekstremalnych sterylną można przetoczyć zamiast krwi!). Chyba mam za tępy nóż! Albo jeszcze nie opanowałam właściwej strategii.
Zaraz po drugiej stronie rzeki mam zoo i często słyszę odgłosy zwierząt. Rano kawka, wieczorem żubr. W sumie to jeszcze bardziej ekstremalnie, takie mocno kopulacyjne są te dźwięki. Poranne ptaki, na prawdę bomba! Zwłaszcza w 10mln mieście.
Hej! teraz chyba będę częściej tutaj gościć niż przedtem, jeszcze w Hanoi. Czekam zatem na kolejne odsłony, a przede wszystkim porównania. Cieszę się, że wszystko się układa. Pozdrawiam. M.
OdpowiedzUsuńSzkoda tej turystyki wizowej ;)
OdpowiedzUsuń