Wiele osób jest
zaskoczonych moim powrotem do Wietnamu. Ja też nie przypuszczałam, że tak
będzie. W sumie wszystkiemu winna jest CELTA, czyli certyfikat, który zrobiłam
we Wrocławiu we wrześniu. Postanowiłam się dokształcić w kierunku nauczania
angielskiego. Tego papierka właśnie mi w Azji brakowało. Jednocześnie zaczęłam
szukać pracy, takiej nudnej, biurowej w korpo. Jednak sprawy w żaden sposób nie
posuwały się naprzód. Sama nie wiedziałam co mam robić. Aplikowałam też na
kilka stanowisk nauczycielskich w Azji (przecież zrobiłam certyfikat,
przynajmniej rok powinnam jeszcze pouczyć). Dostałam odpowiedź ze szkoły (w
której obecnie pracuje), że nie mogą mnie zatrudnić tylko na podstawie mojego
CV i że zapewne napotkam ten problem z innymi międzynarodowymi szkołami. Znając
wietnamskie realia wiedziałam, że mają rację, ciężko znaleźć pracę będąc w
Europie, trzeba pojawić się na miejscu. I tak zaczęłam się zastanawiać, prawie
jak Kinga Rusin, „co z tym życiem?”. Zostać, czy też jechać, prowadzić osiadły,
czy koczowniczy tryb życia, spróbować z kimś się związać, czy nadal żyć
adrenaliną? Takim główkowaniem do niczego nie doszłam. Każda opcja miała wady i
zalety, trzeba było coś wybrać, na czym aktualnie bardziej mi zależało i zrezygnować
z tego, bez czego mogę się obejść. Rzuciłam więc monetą: orzeł zostaję, reszka
kupuję bilet. Wypadła reszka. Kupując bilet wybrałam dodatkowe ubezpieczenie w
przypadku rezygnacji z lotu. Spontaniczna decyzja mogła zostać równie
spontanicznie cofnięta. Następnego dnia zadzwonili do mnie z HP, z
Ernst&Young i dostałam jeszcze maila z logistycznej firmy w Wiedniu.
Postanowiłam wziąć udział w rekrutacji na jakże wyzywające stanowiska asystentów
w dziale personalnym, których podstawowym zadaniem miało być stukanie cyferek w
Excelu. Niestety nie wiem, do jakiego etapu doszłam, bo nie używam polskiego
numeru, a maila nikt już nie napisał. Może odpadłam na samym wstępie.
Wybrałam Wietnam, ponieważ
włożyłam sporo wysiłku, żeby poznać tutejszą kulturę i sposób życia. Nie miałam
na tyle siły i determinacji, żeby rzucić się na głęboką wodę w innym państwie. Potrzebowałam
zmian, dlatego wybrałam Sajgon. Już sama myśl o zimie w Hanoi przysparza mi
gęsiej skórki. Co więcej, w Europie brakowało mi egzotycznych owoców. Podjęłam
więc pragmatyczną decyzję o powrocie. I teraz jem jogurty z aloesem, świeżych
liści używam zamiast kremu, objadam się mango, ananasem i papają, a jak jestem spragniona
to wypijam wodę kokosową. Jest dobrze. Chociaż miasto jeszcze mnie przytłacza.
Jest olbrzymie, ale nie dam się pożreć azjatyckiemu kolosowi! Dzisiaj co prawda
przy wolnej niedzieli zaczęłam tęsknić, ale to też dobrze, mam do kogo
tęsknić. Przecież to skarb!